May Karol -- Miłość ułana 6 - Szpieg z Ortry, Ebook 05
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K
AROL
M
AY
S
ZPIEG Z
O
RTRY
S
TARY DZIWAK
Haller zrobił odpowiednie sprawunki i spostrzegłszy, że znajduje się w pobliżu mieszkania
swojego nowego, grubego znajomego postanowił go odwiedzić.
Mieszkanie poczciwego Hieronima przedstawiało obraz typowego gospodarstwa kawalera.
Sztalugi stały za łóżkiem. Na umywalni leżał but, a na piecu stare skrzypce. Wszędzie panował
„porządek”, o jakim tylko można śnić. Grubas siedział na podłodze otoczony starymi obrazami,
czyszcząc je z brudu za pomocą olbrzymiej gąbki, którą maczał raz w wodzie, raz w jakiejś
innej cieczy i przecierał nią malowidła. Zaskoczony spojrzał na wchodzącego.
— Bogu niech będą dzięki! Myślałem, że to kto inny! Nie mam akurat na sobie mojego
najlepszego ubrania. Do stu piorunów, gdzie są moje szelki?
Wstał i zaistniało niebezpieczeństwo, że zgubi spodnie. Haller rozejrzał się i wskazał na
miednicę.
— Tam, leżą w wodzie, mój przyjacielu.
— Tam? Naprawdę! Jak się tam znalazły! Coś takiego, skórzane szelki moczą się w wodzie!
Ale nic nie szkodzi. A kamizelka? Rany boskie, gdzież ona jest?
— Czy nie wystaje z cholewy buta?
— Tylko Bóg to wie! Wiedziałem, że ją dobrze schowałem. Panie kolego, proszę usiąść, a ja
się ubiorę! Cieszę się, że mnie pan tak szybko odwiedził. Znalazł pan mieszkanie?
— Tak. Mieszkam u pewnej wdowy Jej mąż był urzędnikiem ministerialnym.
— Podoba się tam panu?
— Tak. I ludzie mieszkający tam robią mile wrażenie.
— Dobrze się spało?
— Tak!
— Śniło się panu coś?
— I to jak! Śniłem o pięknej, młodej dziewczynie, którą wczoraj poznałem.
Grubas ubrał już surdut i stanął przed Hallerem.
— To cudownie! Ja też śniłem o pewnej młodej damie. Kim jest pańska dama?
— Pomocą domową!
— A moja, damą do towarzystwa!
— Chyba nie ta z tarantskiego lasu?
1
— Naturalnie, że ona. Ta kobieta zalazła mi za skórę. Czuję, że moje serce wisi jak potężny
pudding między żebrami. Nabrzmiewa i rośnie z minuty na minutę, jakby nałykał się drożdży
za dwadzieścia talarów. Nigdy nie myślałem, że miłość może działać jak drożdże.
— Poetyckie porównanie! — roześmiał się Haller.
— I bardzo trafne! Jak powiedziałem, dodaje mi energii. Muszę zdobyć tę dziewczynę; musi
zostać panią Hieronimową Aureliuszową Schneffke, inaczej sklęsnę jak dziurawa kobza.
Haller usiadł na krześle, uprzątnąwszy stamtąd wprzód młynek do kawy i przyrządy do
golenia. Spojrzał badawczo na obrazy.
— Studium ptaków? Same kolibry, jak się wydaje!
— Tak, wszelkiego gatunku i we wszystkich możliwych pozycjach.
— Do kogo należą te obrazy.
— Do kogo? Do starego kolibra naturalnie!
— Kto to jest?
— Ach, rzeczywiście! Pan jest tu obcy, nie może pan tego wiedzieć. Mam znajomego,
pewnego rodzaju mecenasa. Wprost niepojęty człowiek. Znam go już od lat, ale ciągle nie
wiem, czy jest szalony, czy przy zdrowych zmysłach, czy to głupiec, czy mędrzec, bogacz, czy
biedak.
— To musi być osobliwy człowiek!
— Tak. Mieszka na tej ulicy. Zajmuje całe czwarte piętro i nazywa się Untersberg. Byłem
już u niego ze sto razy, ale wolno mi było wejść tylko do trzech pokoi. Jeden wypełniony jest
samymi starymi książkami, a w dwóch pozostałych jest masa obrazów i na dodatek są to obrazy
samych kolibrów.
I dlatego tak go przezywamy. Gdy tylko pojawia się ktoś początkujący w szlachetnej sztuce
malarstwa powstaje u tego dziwaka myśl, aby mieć namalowanego przez niego kolibra.
— Ciekawe! W jakim celu?
— Tego niestety nie wiem. Poza tym stroni od ludzi. Dla mnie jednego jego drzwi stoją
otworem. Naprawdę nie wiem, dlaczego tak szaleje na moim punkcie.
— Też mnie to dziwi!
— Piękne dzięki! Podobno tęsknił za mną podczas mojej nieobecności. Po przybyciu do
domu znalazłem wiadomość od niego, abym go natychmiast odwiedził. Poszedłem. Leżał już w
łóżku. Musiałem wziąć od niego te obrazy do wyczyszczenia. Dostałem za to pięć talarów i
flaszkę wina. Pieniądze schowałem, a wino natychmiast spróbowałem. Gdzież podziewa się ta
butelka? Ciemne portugalskie Tinto. Świetne! Ogniste i przenikające jak rozpalone żelazo. O,
tam stoi ta flaszka! Musi pan spróbować.
2
Sięgnął pod stół i wyjął butelkę.
— Niestety nie mam szklanek, — ciągnął — ale mam filiżankę. Ona jedna dochowała mi
wierności. Wystarczy dla dwóch artystów.
Prosit!
Napełnił filiżankę i podniósł ją do góry, aby wypić zdrowie kolegi. Ale ledwie upił łyk,
wykrzywił twarz jakby wypił truciznę.
— Fuj, do diabła! — zawołał. — Wstrętne. Chyba szybko się psuje. Trzeba skończyć
butelkę natychmiast po otwarciu. Niech pan spróbuje!
Podał filiżankę Hallerowi. Ten spojrzał ostrożnie na jej zawartość i spytał:
— Cóż to jest, kolego.
— Purtugalskie Tinto! Już mówiłem.
— Hm! Znam Tinto, często go pijałem, nie psuje się tak łatwo, to co ma pan w tej filiżance
musi być czymś innym.
— A niby co? To Tinto. Napis na butelce może to poświadczyć, że… Przerwał w środku
zdania. Trzymał flaszkę w górze, aby Haller mógł przeczytać nazwę wina. Na butelce było
jednak napisane:
Najlepszy czarny atrament kancelaryjny.
— A to pech! — krzyknął po chwili zaskoczenia. — Dosłownie piłem atrament. To jasne jak
pudding! Brrr!
—
Prosit!
— zaśmiał się Haller.
— Dobrze się panu śmiać. Ale dokładnie sobie przypominam, że postawiłem flaszkę wina
pod stołem. Myślę, że to moja gospodyni zrobiła mi kawał i zamieniła je. No, a niech ją licho.
— A co tam wystaje z tej mufki? — zapytał Haller wskazując na odkryte łóżko.
— Z mufki? A tak, pożyczyłem ją od mojej gospodyni, musiałem namalować piżmowca i
dlatego zamierzałem przestudiować kolor jego futra. Psiakrew! Widzę tę przeklętą butelkę. A
więc portugalskie Tinto przespało ze mną całą. Nic nie szkodzi i tak zostanie wypita.
— Dziękuję panie kolego! Ja piję tylko świeżo przyniesione z piwnicy, a nie prosto z łóżka.
— Pięknie! Tym lepiej dla mnie.
Wyciągnął butelkę z mufki, otwarł ją i pociągnął solidny łyk.
— Och! — zawołał. — Między Tinto a atramentem jest kolosalna różnica. Chciałbym to
panu udowodnić.
— Nie ma potrzeby. Ale odeszliśmy od naszego tematu, mianowicie od kolibra.
— Rzeczywiście! A więc musiałem wczoraj zabrać te obrazy, ponieważ… hm, panie
kolego, jest pan ornitologiem, zna się pan na ptakach?
— Trochę.
Zna pan łacińską nazwę łych ptaków? Czy koliber nie nazywa się
trochilus?
3
— Tak.
— A więc stary leżał w łóżku i powiedział do mnie, że mam zabrać ze sobą tych sześć
oprawionych w ramy podobizn
trochilus minimus.
Zdjąłem więc ze ścian, co mi wpadło w rękę.
Czy to są
trochilus minimus?
— Nie. To co tu mamy to kolibry kołnierzowate,
trochilus selasphorus.
— Nic nie szkodzi. Też zostaną odświeżone. Jak już panu mówiłem, ten stary, nazwany
przez nas Kolibrem, stanowi dla mnie zagadkę. Dlaczego interesują go tylko kolibry, nie mogę
tego rozszyfrować.
— Nigdy się pan o to nie zapytał?
— Jeden raz, ale już nigdy potem nie próbowałem. Był zły, pienił się z wściekłości, wyrzucił
mnie jak jakiś pudding i przez jakiś czas nie mogłem się u niego pokazywać. Ale teraz
pogodziliśmy się. Wydaje się, że już o wszystkim zapomniał. Poza tym bzikiem, ma jeszcze
dwa. Sam mianowicie maluje głowy.
— To nazywa pan bzikiem?
— Tak, w kółko maluje tylko jedną, jakby to było jakieś natrętne wyobrażenie. Nie jest
rysownikiem; nie ma najmniejszego pojęcia, jak trzyma się ołówek, ale mimo to rysuje bez
przerwy.
— Z jakiego powodu?
— W żadnym razie nie chcę tego powiedzieć, ale kiedyś zdradził się przede mną. Zwykle
kiedy rysuje, mówi sam do siebie. Kiedyś byłem u niego, aby poszperać w starych książkach.
Rysował i wydawało się, że zapomniał o mojej obecności. Podsłuchałem co mówił. Miał syna,
który go opuścił. Ma teraz zamiar rozpocząć jego poszukiwania i pomocą do nich ma być
portret zaginionego.
— Chce sam namalować ten portret?
— Tak. Rysuje głowę za głową, dopóki nie osiągnie podobieństwa.
— Jego trud może pójść na marne, jeżeli nie jest artystą.
— Oczywiście! Ja uważam to za szaleństwo. A ten trzeci bzik jest tak samo dziwaczny.
Nieustannie wertuje swoje stare książki w poszukiwaniu jakiegoś pisma, które tam kiedyś
przechowywał. Pomagałem mu w tym kiedyś, ale nic nie znaleźliśmy.
— Co to za pismo?
— On nazywa to
document du divorce,
czyli zaświadczenie o rozwodzie.
— Co? Mówi pan po francusku?
— Nawet dość dobrze, no, ale siedzę tu i leniuchuję, a stary chce mieć te obrazy na dzisiaj.
Pozwoli pan, że będę je czyścił dalej. Ale możemy przy tym rozmawiać.
4
[ Pobierz całość w formacie PDF ]