Marquez Szarańcza(1), książki e, Zestaw książek - literatura piękna, G. G. Marquez
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gabriel Garcia MarquezSzara�czaWydana w 1955 r., cho� uko�czona osiem lat wcze�niej, "Szara�cza" jest pierwsz�powie�ci� wybit�nego pisarza kolumbijskiego Gabriela Garcii Mrqueza. Uwa�ny czytelnik utwor�wtego pisarza do�strze�e pewn� lini�, najistotniejsz� w jego tw�rczo�ci, kt�ra zaczyna si� od"Szara�czy", biegnieprzez opowiadanie ze zbioru "W tym mie�cie nie ma z�odziei" (m. in. "Wtorkowepopo�udnie"i "Dzie� po sobocie"), zatrzymuje na opowiadaniu z roku 1961 - "Morze utraconegoczasu", bywreszcie osi�gn�� pe�ni� w "Stu latach samotno�ci". Ta linia to fikcyjny �wiatMacondo."Szara�cza" jest elegi� - pisze meksyka�ski krytyk Emmanuel Carballo -responsorium na trzy g�osy,w kt�rym za pretekst s�u�y samob�jstwo pewnego m�czyzny i nienawi��, jak�miasteczko odczuwawobec jego trupa, po to, by opowiedzie� o �yciu i zdarzeniach wyr�niaj�cychpewne postacie zwi��zane z trudnymi latami powstania, rozkwitu i upadku Macondo. Struktura, umy�lniechaotycznai zagmatwana, tworzy fundament, na jakim odt�d spoczywa� b�dzie powie�ciowy�wiat GarciiMrqueza, i stanowi pierwsz� zapowied� wielkiej sztuki tego autora, kt�ry wmomencie najbardziejnieoczekiwanym lekko przechodzi od rzeczywisto�ci do wyobra�ni (...), odprostoty do dwuznacz�no�ci, a nawet hermetyzmu.0 1 72 0 3 1Dla Germana VargasaA za� obwie�ci�, aby PolinikaNieszcz�sne zw�oki bez czci pozosta�y,By nikt ich p�aka�, nikt grze�� si� nie wa�y�;Maj� wi�c le�e� bez �ez i bez grobuNa pastw� ptakom �ar�ocznym i straw�.S�ycha�, �e Kreon czcigodny dla ciebie,Co m�wi�, dla mnie te� wyda� ten ukazI �e tu przyjdzie, by tym go og�osi�,Co go nie znaj�, nie na wiatr zaisteRzecz t� stanowi�c, lecz gro��c zarazemKamienowaniem ukazu przest�pcom.Sofokles "Antygona" (przek�ad Kazimierza Morawskiego)Nagle, jakby tr�ba powietrzna zapu�ci�a korzenie w samym �rodku miasteczka,zjawi�a si� kom�pania bananowa, a w �lad za ni� szara�cza. Wymieszana, wrzaskliwa szara�cza,z�o�ona z odpad�k�w ludzkich, resztek z innych miasteczek; plewy wojny domowej, kt�ra wydawa�asi� coraz bar�dziej odleg�a i nierzeczywista. Szara�cza by�a bezlitosna. Zatruwa�a wszystkozbe�tan� woni� t�u�m�w, odorem wydzielin sk�ry i skrytej �mierci. W niespe�na rok rozrzuci�a pomiasteczku zgliszczawielu wcze�niejszych od niej katastrof, rozsia�a po ulicach sw�j zagmatwanybaga� odpadk�w.A odpady te, b�yskawicznie, w osza�amiaj�cym, nieoczekiwanym rytmie burzy,zacz�y oddziela� si�,indywidualizowa�, by to, co by�o uliczk� ograniczon� z jednej strony rzek�, a zdrugiej zagrod� dlazmar�ych, przemieni� z czasem w odr�bne, spl�tane miasteczko, wzniesione zodpadk�w innychmiast.Przyby�y tu, wymieszane z ludzk� szara�cz�, porwane przez jej rw�c� si��,odpadki ze sklep�w,szpitali, dom�w rozrywki, elektrowni; odpadki samotnych kobiet i m�czyzn,kt�rzy przywi�zywalimu�a do s�upa przed zajazdem, maj�c za ca�y baga� drewniany kufer lub tobo�ek zubraniem, a kt�rzy po kilku miesi�cach posiadali ju� w�asny dom, dwie kochanki i stopie�wojskowy, cho� z jegonadaniem dotychczas zwlekano, bo zbyt p�no ruszyli na wojn�.Nawet odpadki smutnej, miejskiej mi�o�ci trafi�y do nas z szara�cz�, zbudowa�ynajpierw ma�edrewniane domki z wydzielonym k�cikiem, gdzie resztki polowego ��ka by�yponurym legowiskiemna jedn� noc, p�niej ha�a�liw�, nielegaln� ulic�, wreszcie, w �rodkumiasteczka, miasteczko rozpus�ty.W�r�d tej wichury, tej burzy nieznanych twarzy, namiot�w rozbitych na placach,chodnikach,w t�umie m�czyzn przebieraj�cych si� na ulicy, kobiet siedz�cych na kufrach,pod otwartymi paraso�lami, w�r�d nieko�cz�cych si� stad mu��w, opuszczonych, zdychaj�cych z g�odu wstajni przy zaje��dzie, my - pierwsi - byli�my ostatni; to my byli�my przybyszami.Po wojnie, gdy przybyli�my do Macondo i docenili�my jego ziemi�, wiedzieli�my,�e szara�czakiedy� i tak nadleci, ale nie przeczuwali�my si�y uderzenia. Gdy poczuli�my wi�cnadej�cie lawiny,jedyne, co mogli�my zrobi�, to wynie�� talerz, widelec i n� przed drzwi, usi���cierpliwie i czeka�,a� nowo przybyli poznaj� nas. Wtedy poci�g zagwizda� po raz pierwszy. Szara�czazak��bi�a si�, ru�szy�a powita� go, a zawracaj�c straci�a impet, lecz osi�gn�a jedno�� i solidn�trwa�o��; i podda�a si�ziemi, zapad�a w ni� i sta�a si� jej cz�ci� jak wschodz�ce ziarno.(Macondo, 1909)1Po raz pierwszy zobaczy�em trupa. Jest �roda, ale czuj� si�, jakby to by�aniedziela, bo nie po�szed�em do szko�y i w�o�yli mi to ubranie z zielonego welwetu, kt�re mnie uwieraw jedno miejsce.Trzymaj�c si� r�ki mamy, id�c za dziadkiem, kt�ry przy ka�dym kroku postukujelask�, �eby na co�nie wpa�� (jak jest ciemno, to niedowidzi i kuleje), przeszed�em obok lustra wsalonie i zobaczy�emsiebie ca�ego, w zielonym ubranku z bia�� nakrochmalon� kokard�, kt�ra uwieramnie w szyj�. Zo�baczy�em si� w okr�g�ym, zabrudzonym lustrze i pomy�la�em: "To jestem ja, taki,jakby dzi� by�aniedziela".Przyszli�my do domu, gdzie jest umar�y.W zamkni�tym domu upa� a� dusi. Na ulicach s�ycha� bzyczenie s�o�ca i nicwi�cej. Powietrzejest nieruchome; ma si� wra�enie, �e mo�na go dotkn��, skr�ci� jak cienk�blaszk�. W pokoju, gdziepo�o�yli trupa, pachnie kuframi, ale nigdzie ich nie widz�. W k�cie hamakzawieszony z jednegoko�ca na k�ku. Pachnie odpadkami. I my�l�, �e zniszczone i prawie rozpadaj�cesi� przedmioty,ustawione woko�o, maj� wygl�d rzeczy, kt�re powinny pachnie� odpadkami, cho� taknaprawd�mog� mie� inny zapach.Zawsze my�la�em, �e zmarli musz� mie� kapelusz. Teraz widz�, �e nie. Widz�, �emaj� twarzstalowego koloru i szcz�k� obwi�zan� chustk�. Widz�, �e maj� usta troch�otwarte, a za sinymi war�gami brudne i nier�wne z�by. Widz�, �e maj� z jednej strony przygryziony j�zyk,gruby, ciastowaty,troch� ciemniejszy od twarzy, kt�ra ma taki sam kolor jak palec �ci�ni�ty nitk�.Widz�, �e oczy maj�otwarte o wiele bardziej ni� zwyk�y cz�owiek, �akome i wytrzeszczone, i �e sk�rawygl�da jakby by�az wilgotnej, ubitej ziemi. My�la�em, �e umar�y wygl�da jak spokojny, �pi�cycz�owiek, a teraz widz�,�e na odwr�t. Widz�, �e wygl�da jak cz�owiek przebudzony i w�ciek�y, jakby pob�jce.Mama te� ubra�a si� tak, jakby dzi� by�a niedziela. W�o�y�a stary s�omkowykapelusz, kt�ry za�krywa jej uszy, i czarn� sukni�, zapi�t� u g�ry, z d�ugimi r�kawami. A �e dzi�jest �roda, patrz� nani� jak na dalek�, nieznan� osob� i wydaje mi si�, �e chce mi co� powiedzie�,kiedy dziadek wstaje,�eby przywita� ludzi, kt�rzy przynie�li trumn�. Mama siedzi ko�o mnie, plecamido zamkni�tegookna. Oddycha ci�ko i co chwila poprawia sobie w�osy, bo wy�a�� jej spodw�o�onego w biegu ka�pelusza. M�j dziadek rozkaza� ludziom, �eby ustawili trumn� przy ��ku. Dopierowtedy zauwa�y��em, �e umar�y rzeczywi�cie mo�e si� w niej zmie�ci�. Kiedy m�czy�ni przynie�liskrzyni�, pomy�la��em, �e jest za ma�a na to cia�o, kt�re zajmuje ca�e ��ko.Nie wiem, po co mnie przyprowadzili. Nigdy nie by�em w tym domu i nawetmy�la�em, �e nikttu nie mieszka. Jest to du�y dom na rogu, kt�rego drzwi, jak mi si� wydaje,nigdy nikt nie otwiera�.Zawsze my�la�em, �e dom jest pusty. Dopiero teraz, po tym jak mama mipowiedzia�a: "Dzi� nie p�j�dziesz do szko�y", a ja si� nie ucieszy�em, bo powiedzia�a mi to powa�nym,suchym g�osem, i zoba�czy�em, jak wr�ci�a z moim welwetowym ubraniem i nic nie m�wi�c w�o�y�a mi je, iruszyli�myw stron� drzwi, �eby do��czy� do mojego dziadka, a potem min�li�my trzy domy, cooddzielaj� tendom od naszego, dopiero wtedy zauwa�y�em, �e kto� na tym rogu mieszka�. Kto�,kto umar� i ktomusi by� tym cz�owiekiem, o kt�rym my�la�a moja mama, kiedy powiedzia�a: "Musiszby� bardzogrzeczny na pogrzebie doktora".Wchodz�c nie zobaczy�em trupa. Zobaczy�em mojego dziadka, jak rozmawia� zm�czyznami,a p�niej zobaczy�em, �e daje nam znak, �eby�my poszli za nim. Pomy�la�em wtedy,�e kto� jestw pokoju, ale wchodz�c wyczu�em, �e pok�j jest ciemny i pusty. Zaduch uderzy�mnie od razuw twarz i poczu�em ten smr�d odpadk�w, kt�ry na pocz�tku by� mocny i trwa�y, akt�ry teraz, takjak i zaduch, nap�ywa fala za fal� i znika. Mama poprowadzi�a mnie za r�k� przezciemny pok�ji posadzi�a w k�cie obok siebie. Dopiero po chwili zacz��em odr�nia� rzeczy wpokoju. Zobaczy��em mojego dziadka, jak wal�c lask� w uchwyt pr�buje otworzy� okno, jakbysczepione z framug�,przylutowane do drewna futryny, i zobaczy�em, jak po ka�dym uderzeniu unosi si�kurz z marynarki.Odwr�ci�em g�ow� w t� stron�, gdzie teraz stan�� m�j dziadek, bo zrezygnowa� ju�z otwarcia okna,i dopiero teraz zauwa�y�em, �e kto� le�y na ��ku. �e le�y ciemny, wyci�gni�ty,nieruchomy m꿽czyzna. Wtedy odwr�ci�em si� do mamy, kt�ra siedzia�a ci�gle daleka i powa�na ipatrzy�a w innymkierunku. A �e stopy nie si�gaj� mi do ziemi, tylko wisz� w powietrzu, wi�cpod�o�y�em r�ce poduda, tak �e d�onie le�a�y na krze�le, i zacz��em macha� nogami, o niczym niemy�l�c, dop�ki nieprzypomnia�em sobie, �e mama powiedzia�a mi: "Musisz by� bardzo grzeczny napogrzebie dokto�ra". Wtedy poczu�em co� zimnego na plecach, znowu rozejrza�em si� i zobaczy�emtylko �cian� z su�chego, pop�kanego drewna. Ale to by�o tak, jakby ze �ciany kto� mi powiedzia�:"Nie machaj noga�mi, bo cz�owiek, kt�ry le�y na ��ku, to doktor, i on nie �yje". I kiedypopatrzy�em na ��ko, to ju�go nie zobaczy�em takiego jak przedtem. Teraz ju� nie le�a�, tylko by� nie�ywy.Od tej chwili, cho�bym nie wiem jak stara� si� nie patrze� na niego, czu�em,jakby kto� trzyma�mnie za g�ow� i odwraca� j� w tamt� stron�. I chocia� robi� wszystko, �ebypatrze� gdzie indziej, toi tak wsz�dzie go widz�, z wytrzeszczonymi w ciemno�ciach oczami, z zielon� inie�y...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]