Margaret Mitchell - Przeminęło z wiatrem, Biblioteka, Książki, M

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARGARET MITCHELL
PRZEMINĘŁO Z WIATREM
Tom I
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Scarlett O’Hara nie była piękna, ale mężczyźni, zadurzeni w niej tak jak dwaj młodzi Tarletonowie, rzadko zdawali sobie
z tego sprawę. W twarzy jej zbyt ostro odcinały się delikatne, arystokratyczne, po matce Francuzce odziedziczone cechy,
od grubych rysów, odziedziczonych po rumianym ojcu Irlandczyku. Twarz ta jednak, o mocnych szczękach i spiczastym
podbródku, przykuwała do siebie uwagę. Oczy miała Scarlett jasnozielone, w oprawie czarnych, sztywnych, ku górze
odwiniętych rzęs. Jej szerokie czarne brwi były nieco skośne i przecinały śmiałą, łamaną linią jej śnieżnobiałą skórę -
skórę, która stanowiła przedmiot podziwu kobiet Południa i którą Scarlett troskliwie osłaniała czepeczkami, woalkami i
mitenkami przed gorącym słońcem Georgii.
Siedząc w to słoneczne popołudnie kwietnia 1861 r. ze Stuartem i Brentem Tarletonami w chłodnym cieniu ganku w
Tarze, Scarlett wyglądała jak obrazek. Nowa jej sukienka z zielonego muślinu w kwiatki, o bardzo sutej krynolinie, była
dokładnie dobrana do koloru zielonych safianowych pantofelków na płaskich obcasach, które ojciec przywiózł jej
niedawno z Atlanty. Suknia doskonale uwydatniała talię Scarlett, mierzącą w obwodzie zaledwie siedemnaście cali -
najcieńszą talię w trzech powiatach! - a ciasny stanik uwypuklał jędrne, dobrze jak na jej szesnaście lat rozwinięte piersi.
Mimo jednak skromności, jaką tchnęła ta suknia, włosy gładko upięte w kok i białe rączki, spokojnie skrzyżowane na
kolanach - prawdziwą swoją naturę trudno było Scarlett ukryć. Zielone oczy w przykładnie uśmiechniętej twarzyczce
wyrażały bunt, wolę, radość życia i wyraźnie kłóciły się z jej wytwornym zachowaniem. Maniery Scarlett były
wypadkową łagodnych napomnień matki i surowych nakazów murzyńskiej piastunki; wyraz oczu należał wyłącznie do
niej.
Bracia-bliżniaki, wygodnie rozłożeni w krzesłach po obu stronach Scarlett, mrużąc oczy patrzyli w słońce przez wysokie
szklanki pełne wody miętowej, śmiali się i rozmawiali, krzyżując niedbale długie muskularne nogi w wysokich butach.
Liczyli sobie po dziewiętnaście lat, mierzyli przeszło sześć stóp wzrostu, byli szczupli i mocno zbudowani, włosy mieli
kasztanowate, twarze bardzo opalono, oczy wesołe i zuchwałe; w swoich jednakowych granatowych marynarkach i
spodniach koloru musztardowego tak byli do siebie podobni jak dwa ziarnka bawełny.
Na dworze promienie zachodzącego słońca skośnie padały na podwórze zalewając blaskiem drzewka dereniu, odcinające
się gęstą masą białego kwiecia od tła młodej zieleni. Konie chłopców przywiązane były do słupka przy podjeździe; były
to wielkie zwierzęta, kasztanowate jak włosy ich panów; pod nogami ich gryzła się sfora chudych, nerwowych psów
gończych, które towarzyszyły Tarletonom wszędzie. Osobno, jak przystało arystokracie, leżał łaciaty wyżeł złożywszy
pysk na łapach i czekał cierpliwie, aż chłopcy wyruszą do domu.
Między psami, końmi i dwoma chłopcami istniała więź głębsza, niż tego wymagało stałe ich współżycie. Byli wszyscy
zdrowymi, beztrosko młodymi zwierzętami, zgrabnymi, gładkimi, wesołymi; chłopcy byli niemniej ogniści od koni,
których dosiadali, ogniści i niebezpieczni, dla tych jednak, którzy umieli z nimi postępować, mili i łagodni.
Jakkolwiek cała trójka urodziła się i wyrosła w dostatku, jakkolwiek nie spuszczano ich od dzieciństwa z oczu, twarze
ich nie były ani gnuśne, ani miękkie. Mieli w sobie siłę i żywość wieśniaków, którzy całe życie spędzili na otwartym
powietrzu i nie łamali sobie głowy nudnymi problemami z książek. Życie w Clayton, północnym powiecie Georgii, było
bardzo sielskie i wedle miary miast jak Augusta, Savannah czy Charleston trochę prymitywne. Spokojniejsze i wcześniej
skolonizowane części Południa z góry patrzyły na mieszkańców Georgii, tutaj jednak, na Północy, brak znajomości greki
i łaciny nie przynosił wstydu, o ile człowiek znał się na rzeczach istotnie ważnych. Do spraw ważnych zaś należała
uprawa bawełny, dobre trzymanie się na koniu, celne strzelanie, lekkość w tańcu i galanteria w stosunku do dam oraz
mocna, jak na dżentelmena przystało, głowa.
W tych sztukach Tarletonowie trzymali prym; wyróżniali się także przysłowiową niezdolnością nauczenia się
czegokolwiek z kart książki. Rodzice ich posiadali więcej pieniędzy, koni i niewolników niż ktokolwiek inny w
powiecie, chłopcy jednak byli mniej wykształceni niż większość małorolnych sąsiadów.
Z tej właśnie przyczyny Stuart i Brent zbijali bąki tego popołudnia w Tarze. Właśnie zostali wydaleni z uniwersytetu
Georgii, czwartej z rzędu uczelni, która ich w ciągu dwóch ostatnich lat usunęła; a starsi ich bracia, Tom i Boyd, wrócili
do domu razem z nimi, ponieważ nie chcieli zostać na uczelni, która tak się obeszła z ich braćmi. Stuart i Brent bardzo
byli dumni z tego, że ich wyrzucono, Scarlett zaś, która nie zajrzała do książki od roku, to znaczy od skończenia pensji w
Fayetteville, także uważała to wydalenie za zabawne.
- Wiem, że ani wy, ani Tom niezbyt się tym przejmujecie - powiedziała. - Ale co będzie z Boydem? Przecież on
postanowił studiować, a przez was musiał przerwać studia w Wirginii, Alabamie, Karolinie Południowej i teraz znowu w
Georgii. W tym tempie niczego nie będzie mógł skończyć.
- Och, prawa może się uczyć w kancelarii sędziego Parmalee w Fayetteville - odpowiedział niedbale Brent. - Poza tym,
to naprawdę nie ma znaczenia. 1 tak musielibyśmy wrócić do domu przed końcem trymestru.
- Dlaczego?
- Z powodu wojny, gąsko! Wojna wybuchnie lada dzień, a chyba nie przypuszczasz, że któryś z nas usiedziałby wtedy w
budzie?
- Żadnej wojny nie będzie - rzekła Scarlett, znudzona. - Tak się tylko mówi. Ashley Wilkes i jego ojciec powiedzieli
papie w zeszłym tygodniu, że nasi przedstawiciele w Waszyngtonie dojdą do... do... pokojowego porozumienia z panem
Lincolnem w sprawie Konfederacji. Poza tym Jankesi zanadto się nas boją, aby z nimi walczyć. Nie będzie żadnej wojny
i nudzi mnie już słuchanie tych głupstw.
- Nie będzie wojny! - zawołali chłopcy z takim oburzeniem, jak gdyby ich ktoś zawiódł.
- Ależ kochanie, wojna będzie z pewnością - rzekł Stuart. - Jankesi boją się może z nami walczyć, ale teraz, gdy generał
Beauregard zbombardował Fort Sumtera, będą musieli walczyć, inaczej cały świat uzna ich za tchórzów. Przecież
Konfederacja...
Scarlett wydęła usta ze zniecierpliwieniem. - Jeżeli raz jeszcze powiecie słowo „wojna”, pójdę do pokoju i zamknę za
sobą drzwi. Żaden temat na świecie nie nudzi mnie tak jak „wojna”, chyba może jeszcze „secesja”. Papa mówi o tym
rano, w południe i wieczorem, wszyscy panowie, którzy go odwiedzają, krzyczą o Forcie Sumtera, o prawach Stanów i
Abrahamie Lincolnie, a ja tak się nudzę, że aż mi się płakać zachciewa! Chłopcy też o niczym innym nie rozmawiają,
tylko o tym i o swoim Oddziale. Na żadnym wieczorku ostatnio nie było zabawy, bo chłopcy o niczym innym nie chcą
mówić. Strasznie się cieszę, że Georgia dopiero po Bożym Narodzeniu przystąpiła do secesji, bo w przeciwnym razie
świąteczne zabawy także byłyby stracone. Jeżeli jeszcze raz powiecie „wojna”, pójdę do mieszkania.
Gotowa była spełnić pogróżkę, bo nie potrafiła długo znosić rozmowy, która nie kręciłaby się dokoła niej. Mówiąc to
uśmiechała się jednak, kokietowała dołeczkami w policzkach i trzepotała czarnymi rzęsami jak skrzydłami motyla.
Chłopcy byli tym wyraźnie zachwyceni, na co Scarlett zresztą liczyła, i pośpiesznie zaczęli ją przepraszać. Nie brali jej
za złe tego braku zainteresowania. Przeciwnie, bardzo im zaimponował. Wojna była sprawą mężczyzn, nie pań, więc
oświadczenie Scarlett uznali za dowód prawdziwej kobiecości.
Przerwawszy rozmowę na nudny temat wojny Scarlett powróciła z zainteresowaniem do nowej sytuacji chłopców.
- Co powiedziała wasza matka na wiadomość, że znowu was wyrzucono?
Chłopcy spojrzeli po sobie z zakłopotaniem, przypominając sobie zachowanie się matki przed trzema miesiącami, po ich
ostatnim przymusowym powrocie z uniwersytetu w Wirginii.
- Właściwie - rzekł Stuart - nie miała sposobności nic nam jeszcze powiedzieć. Wszyscy trzej z Tomem wyjechaliśmy z
domu wcześnie, zanim mama wstała. Tom pojechał do Fontaine’ów, a my przyjechaliśmy tutaj.
- Czy nic nie mówiła, kiedyście wczoraj przyjechali do domu?
- Wczoraj nam się upiekło. W chwili gdyśmy przyjechali, przyprowadzono także nowego ogiera, którego mama kupiła
miesiąc temu w Kentucky i na nim skupiła się uwaga całego domu. To wspaniała bestia, cudowny koń, Scarlett. Musisz
poprosić swego ojca, aby przyjechał go obejrzeć - już zdążył ugryźć stajennego i skopać dwóch Murzynów mamy,
którzy czekali na jego przybycie w Jonesboro. I właśnie przed naszym przyjazdem omal nie potratował całej stajni i nie
zabił Kasztana, starego ogiera mamy. Kiedyśmy zajechali do domu, mama była w stajni z torbą cukru i starała się go
ugłaskać, ze skutkiem zresztą. Murzyni poobsiadali wszystkie krokwie, z wytrzeszczonymi ze strachu oczyma, a mama
mówiła do konia, jak gdyby mógł ją zrozumieć, i karmiła go z ręki. Nikt nie potrafi się tak z koniem obchodzić jak
mama. A kiedy nas zobaczyła, powiedziała: „Wielkie Nieba, a cóż wy tutaj robicie? Gorsi jesteście od plag egipskich!”
Koń w tej samej chwili zaczął parskać i wspinać się, więc powiedziała: „Wynoście się stąd! Czy nie widzicie, jaki on
podniecony, ten mój najpiękniejszy? Rozmówię się z wami jutro rano!” Położyliśmy się zatem spać, dziś wyjechaliśmy,
aby nas mama nie złapała, a Boyda zostawiliśmy, żeby ją udobruchał.
- Czy sądzicie, że zbije Boyda? - Scarlett, jak i reszta powiatu, nie mogła zrozumieć, jak mała pani Tarleton potrafi
wymyślać swoim dorosłym synom i zdziela ich szpicrutą przez plecy, gdy okazja tego wymaga.
Beatrice Tarleton była kobietą energiczną. Zajmowała się nie tylko wielką plantacją bawełny, setką Murzynów i
ośmiorgiem dzieci, ale i największą w całym powiecie hodowlą koni. Była gwałtowna, łatwo wpadała w gniew z
powodu częstych „wykroczeń” swoich czterech synów i jakkolwiek nikomu nie pozwalała smagać batem ani konia, ani
niewolnika, uważała, że dobre lanie od czasu do czasu wcale chłopcom nie zaszkodzi.
- Boyda nie zbije na pewno. Nigdy jeszcze na Boyda nie podniosła ręki, bo jest najstarszy, a poza tym najmniejszy z nas
- rzekł Stuart, dumny ze swoich sześciu stóp wzrostu. - Dlatego właśnie zostawiliśmy go w domu, aby jej wszystko
wytłumaczył. Boże jedyny, właściwie to mama mogłaby już nas przestać tłuc! Mamy po dziewiętnaście lat, Tom ma
dwadzieścia jeden, a mama ciągle nas traktuje, jakbyśmy mieli po sześć!
- Czy wasza mama pojedzie na nowym koniu na jutrzejszą barbako
do Wilkesów?
- Mama chciałaby, ale ojciec powiada, że koń jest zbyt ostry. Poza tym nie pozwolą jej na to dziewczynki. Chcą, aby na
jedną przynajmniej zabawę pojechała powozem jak dama.
- Mam nadzieję, że jutro deszczu nie będzie - powiedziała Scarlett. - Od tygodnia już pada prawie dzień w dzień. Nie ma
nic gorszego nad barbakoę, która się przekształca w zabawę w salonie.
- Ach nie, jutro będzie ładnie i gorąco jak w czerwcu - rzekł Stuart. - Spójrz, jaki dziś zachód słońca. Nigdy nie
widziałem podobnie krwawego. Ładny zachód zawsze wróży pogodę.
Spojrzeli wszyscy poprzez nie kończące się morgi świeżo zoranych pól Geralda O’Hary w stronę czerwonego horyzontu.
Teraz, kiedy słońce w plamie purpury skryło się za wzgórza na przeciwległym brzegu rzeki Flint, ciepło kwietniowego
dnia przeistoczyło się w lekki, pachnący chłód.
Wiosna przyszła tego roku wcześnie; przyniosła ze sobą ciepłe, krótkie deszcze i nagłe wytryskanie różowych kwiatów
brzoskwiń i białych gwiazdek dereni na bagnistych gruntach nad rzeką i na dalekich pagórkach. Orka miała się już ku
końcowi i ognista wspaniałość zachodu barwiła kolorem szkarłatu świeżo odwalone skiby czerwonawej georgijskiej
gliny. Wilgotna, głodna ziemia, oczekująca ziaren bawełny, była różowawa na wierzchu pierzastych bruzd, cynobrowo-
szkarłatna i brązowa tam, gdzie po bokach rowków leżały cienie. Pobielony wapnem murowany dom plantacji wydawał
się wyspą na groźnym, czerwonym morzu spienionych, falujących bałwanów, znieruchomiałych w chwili gdy fale o
różowych czubach miały rozbić się w pianę. Bruzdy nie były tutaj długie i proste jak na żółtych polach Georgii
środkowej czy na błyszczącym czarnoziemie plantacji bliżej wybrzeża. Nierówną, pagórkowatą krainę północnej Georgii
orano w najrozmaitszych kierunkach, aby tłusta ziemia nie była zmywana w łożyska rzek.
Ziemia ta, czerwona, koloru krwi po deszczu, pokryta ceglastym pyłem w czasie suszy, była najlepszą w świecie ziemią
pod uprawę bawełny. Była to przyjemna kraina białych dworków, spokojnych pól uprawnych i leniwych, żółtych rzek,
kraina kontrastów - ostrego blasku słońca i gęstych cieniów. Karczowiska i akry ból bawełny uśmiechały się do gorącego
słońca spokojne, ciche. Na skraju pól rosły dziewicze lasy, ciemne i chłodne nawet w najgorętsze południa, tajemnicze,
trochę groźne, a szumiące sosny zdawały się czekać z odwieczną cierpliwością, straszyć cichymi westchnieniami:
„Strzeż się! Strzeż! Rządziłyśmy tobą długo. Możemy cię znowu odzyskać”.
Do uszu trojga na ganku doszedł tętent kopyt, dzwonienie uprzęży i ostre, beztroskie śmiechy murzyńskie: to parobcy z
mułami wracali z pól. Z wewnątrz domu płynął łagodny glos matki Scarlett, Ellen O’Hara, wołającej małą czarną
dziewczynkę, która nosiła za nią klucze. Wysoki, dziecinny głosik odpowiedział: „Tak, p’sze pani”, i zaraz rozległy się
odgłosy kroków kierujących się tylnymi drzwiami do wędzarni, gdzie Ellen zwykła była wydzielać jedzenie wracającym
z pola pracownikom. Słychać było dźwięk porcelany i szczękanie srebra, kiedy Pork, lokaj Geralda, zaczął nakrywać stół
do kolacji.
Słysząc te dźwięki bracia uświadomili sobie, że czas wyruszyć w powrotną drogę do domu. Nie bardzo im się chciało
stanąć przed matką, ociągali się więc na ganku w Tarze czekając, aby Scarlett zaprosiła ich na kolację.
- Słuchaj, Scarlett. Jeszcze coś co do jutra - rzekł Brent. - Dlatego, że nie było nas tutaj i że nie wiedzieliśmy o zabawie u
Wilkesów, nie mamy zamiaru być pokrzywdzeni. Nie masz chyba wszystkich tańców już zajętych, co?
- Niestety, mam. Skądże mogłam wiedzieć, że wy się zjawicie w domu? Nie mogłam się przecież narazić na podpieranie
ściany dlatego, że na was czekam.
- Ty miałabyś podpierać ścianę?! - Chłopcy zaśmiali się głośno.
- Słuchaj, kochanie. Musisz dla mnie zarezerwować pierwszego walca, a dla Stuarta ostatniego i musisz siedzieć między
nami przy stole. Będziemy siedzieli u wylotu schodów tak jak na poprzednim balu i sprowadzimy sobie starą Jincy, aby
nam znowu powróżyła.
- Nie lubię przepowiedni starej Jincy. Powiedziała mi, że wyjdę za pana o kruczych włosach i długich czarnych wąsach,
a ja nie lubię brunetów.
- Wolisz rudych, prawda, kochanie? - zaśmiał się Brent. - Ale teraz przyrzeknij nam walca i kolację.
- Jeżeli przyrzekniesz, zdradzimy ci pewien sekret - rzekł Stuart.
- Jaki? - zawołała Scarlett, nagle ożywiona jak dziecko.
1 Barbakoa - zabawa na wolnym powietrzu, połączona z pieczeniem wołów na rożnie, z wypitką i
tańcami.
 - Czy mówisz o tym, co słyszeliśmy wczoraj w Atlancie, Stu? Wiesz przecież, że tego obiecaliśmy nie powtarzać.
- Ale przecież powiedziała nam o tym panna Pitty.
- Jaka panna Pitty?
- Wiesz, ta kuzynka Ashleya Wilkesa, która mieszka w Atlancie, panna Pittypat Hamilton, ciotka Karola i Melanii
Hamiltonów.
- Wiem. Nigdy w życiu nie widziałam śmieszniejszej starej panny.
- A więc, kiedyśmy wczoraj w Atlancie czekali na pociąg do domu, powóz jej przejeżdżał koło dworca, zatrzymała się,
porozmawiała z nami i powiedziała nam, że jutro u Wilkesów zostaną ogłoszone pewne zaręczyny.
- Och, o tym przecież wiem - rzekła Scarlett z zawodem. - Tego jej głupiego bratanka Karola Hamiltona z Honey Wilkes.
Wszyscy już od lat twierdzą, że oni się ze sobą pobiorą, chociaż Karol wcale się do tego nie pali.
- Czy naprawdę uważasz, że Karol jest głupi? - zapytał Brent. - Na Boże Narodzenie pozwalałaś mu się koło siebie
kręcić.
- Na to, że się kręci, nie mogłam nic poradzić - odrzekła Scarlett niedbale. - Uważam go za straszną babę.
- To zresztą wcale nie jego zaręczyny zostaną ogłoszone - rzekł z tryumfem Brent - tylko Ashleya z siostrą Karolka,
panną Melanią.
Twarz Scarlett nie zmieniła się wcale, tylko wargi jej pobladły - czuła się jak osoba, która nagle otrzymała przeraźliwy
cios i w pierwszych chwilach osłupienia nie zdaje sobie sprawy z tego, co się stało. Twarz jej, zwrócona ku Stuartowi,
była tak nieruchoma, że ten, niezbyt uważny, pewien był, że Scarlett jest jedynie bardzo zdziwiona i zaciekawiona.
- Panna Pitty powiedziała nam, że chcieli to ogłosić dopiero na przyszły rok, bo panna Mela czuła się ostatnio niezbyt
dobrze. Teraz jednak, gdy tyle się mówi o wojnie, obydwie rodziny uważają, że lepiej będzie, jeżeli ślub odbędzie się
szybko. Jutro więc wieczorem podczas kolacji zaręczyny zostaną ogłoszone. Teraz, Scarlett, skorośmy ci już powiedzieli
sekret, musisz nam przyrzec, że usiądziesz z nami do stołu.
- Bardzo chętnie - powiedziała Scarlett bez zastanowienia.
- I wszystkie walce będą nasze?
- Wszystkie.
- Jesteś słodka! Założyłbym się, że inni chłopcy się powściekają.
- Niech się wściekają - rzekł Brent. - Damy sobie z nimi radę. Słuchaj, Scarlett, usiądź przy nas także i rano.
- Co takiego?
Stuart powtórzył prośbę.
- Z chęcią.
Bracia spojrzeli po sobie tryumfalnie, ale z pewnym zdziwieniem. Mimo że uważali się za wyróżnianych przez Scarlett
kawalerów, nigdy dotąd nie mieli tak przekonywających dowodów jej sympatii. Zwykle musieli długo prosić i nastawać,
a ona ich zwodziła nie chcąc nigdy powiedzieć ani „tak”, ani „nie”, śmiejąc się, gdy się dąsali, stając się zimną, gdy
zaczynali być źli. A teraz nagle przyrzekła właściwie, że im poświęci cały swój jutrzejszy czas - będzie z nimi siedziała
rano przy uczcie, obiecała wszystkie walce (a już oni postarają się o to, aby grano tylko walce!) i kolację. Takie
osiągnięcie warte było wyrzucenia z uniwersytetu.
Pełni nowego animuszu po tym sukcesie, nie śpieszyli się z pożegnaniem, mówili o balu i barbakoi, o Ashleyu Wilkesie i
Melanii Hamilton, przerywając sobie nawzajem; robiąc dowcipy i śmiejąc się z nich, dając do zrozumienia, że czekają
zaproszenia na kolację. Upłynęła spora chwila, zanim się spostrzegli, że Scarlett mówi teraz bardzo mało. Nastrój jakoś
się zmienił. Jak to się stało - bracia nie wiedzieli, ale przyjemna atmosfera wizyty uleciała bezpowrotnie. Scarlett
zdawała się zwracać mało uwagi na to co mówili, jakkolwiek odpowiadała sensownie. Wyczuwając coś, czego nie mogli
zrozumieć, zniechęceni tym i zmartwieni, chłopcy walczyli z sobą przez chwilę, po czym niechętnie wstali spoglądając
na zegarki.
Słońce stało już nisko nad świeżo zaoranymi polami; wysokie lasy rysowały się ciemną linią za rzeką. Nad podwórzem
chyżo krążyły jaskółki, a kurczęta, kaczki i indyki tłoczyły się i puszyły wracając z pól.
Stuart krzyknął: „Jeems!” Po krótkiej chwili wysoki czarny chłopak, w tym samym co bracia wieku, przybiegł bez tchu
zza domu i skierował się biegiem do spętanych koni. Jeems był przybocznym sługą młodych Tarletonów podobnie jak
psy, towarzyszył im wszędzie. Był od dzieciństwa towarzyszem ich zabaw: dostali go na własność na swoje dziesiąte
urodziny. Na widok Murzyna psy podniosły się z pokrytej czerwonym pyłem ziemi i spojrzały wyczekująco w stronę
swoich panów. Chłopcy skłonili się, pożegnali, przypominając Scarlett, że będą czekali na nią u Wilkesów z samego
rana. Potem szybko zbiegli po podjeździe, wsiedli na konie i galopem puścili się aleją cedrową, powiewając kapeluszami
i wołając jeszcze do Scarlett.
Kiedy minęli zakręt zapylonej drogi i Tara znikła im z oczu, Brent zatrzymał konia pod kępą dereni. Stuart także
przystanął, a za nim, w odległości kilku kroków, i czarny chłopak. Konie, poczuwszy zwolnienie lejc, pochyliły głowy,
aby poskubać miękkiej, wiosennej trawy, cierpliwe zaś psy legły znowu w czerwonym pyle i patrzyły pożądliwie na
jaskółki wirujące w gęstniejącym mroku. Szeroka, szczera twarz Brenta wyrażała zdziwienie i lekkie oburzenie.
- Słuchaj - rzekł - czy nie uważasz, że Scarlett powinna nas była zaprosić na kolację?
- Przypuszczałem, że nas zaprosi - odparł Stuart. - Czekałem, aż to zrobi, ale jakoś nic nie powiedziała. Jak to sobie
tłumaczysz?
- Wcale sobie tego nie tłumaczę. Wydaje mi się jednak, że powinna nas była poprosić. Ostatecznie, jest to nasz pierwszy
wieczór po przyjeździe, a nie widziała nas od dawna. Mieliśmy jej jeszcze wiele rzeczy do powiedzenia.
- Zdawało mi się, że bardzo się ucieszyła, kiedyśmy przyjechali.
- I ja tak myślałem.
- A potem, może pół godziny temu, nagle ucichła, jak gdyby ją głowa rozbolała.
- Zauważyłem to także, ale nie zwróciłem uwagi. Jak myślisz, co jej się mogło stać?
- Nie wiem. Czyżbyśmy powiedzieli coś takiego, co ją rozzłościło?
Obydwaj zastanawiali się przez chwilę.
- Nic mi nie przychodzi na myśl. Poza tym, kiedy Scarlett jest zła, poznać to od razu. Nie stara się panować nad sobą, jak
inne panny.
- Tak, i to w niej właśnie lubię. Nie jest napuszona i sztywna, kiedy jest zła, tylko od razu mówi, o co chodzi. Pewien
jednak jestem, że tak na nią podziałało coś, co zrobiliśmy czy powiedzieliśmy, bo zamilkła i wyglądała jak chora.
Mógłbym przysiąc, że cieszyła się, kiedy nas zobaczyła, i że z początku chciała nas zatrzymać na kolacji.
- A może nas nie poprosiła dlatego, że nas wyrzucono z uniwerku?
- Ach, skądże znowu! Nie bądź głupi. Śmiała się przecież, kiedyśmy jej o tym powiedzieli. Poza tym zaś Scarlett tak jak
my nie dba o książki.
Brent odwrócił się w siodle i zawołał młodego Murzyna:
- Jeems!
- Słucham?
- Czy słyszałeś, o czym rozmawialiśmy z panną Scarlett?
- Ależ skąd, paniczu! Czyż ja bym podsłuchiwał rozmowę białych ludzi?
- Czyś podsłuchiwał? Boże drogi! Wy, Murzyni, wiecie o wszystkim, co się dzieje. Kłamco jeden, na własne oczy
widziałem, jak przekradałeś się koło ganku i przycupnąłeś za krzakiem jaśminu przy murze. A więc, czy słyszałeś,
żeśmy powiedzieli coś takiego, co pannę Scarlett mogło rozzłościć czy urazić’
Zapytany w ten sposób Jeems przestał się upierać, że nie słyszał rozmowy, i zmarszczył czarne czoło.
- Nie, paniczu, nic takiego nie słyszałem, co by ją mogło rozzłościć. Tak mi się zdaje, jakby się panna Scarlett cieszyła,
że paniczów widzi, i świergotała wesoło jak ptaszek aż do czasu, gdy panicze powiedzieli, że pan Ashley i panna Mela
Hamilton się ze sobą ożenią. Potem panna Scarlett umilkła jak ptak, który widzi jastrzębia.
Bracia spojrzeli na siebie i skinęli głowami, jeszcze nie rozumiejąc.
- Jeems ma rację. Ale nie rozumiem, dlaczego - rzekł Stuart. - Mój Boże! Ashley nie jest przecież dla niej niczym więcej
jak przyjacielem. Nie kocha się w nim przecież. Kocha się w nas.
Brent kiwnął głową.
- Ale może - powiedział - Ashley nie powiedział jej, że ogłosi zaręczyny jutro wieczorem, i Scarlett jest zła na niego, że
nie zawiadomił o tym jej, swojej starej przyjaciółki, zanim powiedział o tym innym? Dziewczęta wielką wagę
przywiązują do tego, aby o takich rzeczach dowiadywać się najwcześniej.
- Wiesz, że to możliwe. Ale cóż z tego, że nic jej nie powiedział? Miał to być sekret i niespodzianka, a mężczyzna ma
prawo trzymać swoje zaręczyny w tajemnicy, prawda? My byśmy także o tym nic nie wiedzieli, gdyby ciotka Meli nie
wygadała się przed nami. Scarlett z pewnością wiedziała, że Ashley ma się ożenić z Melą. My sami wiemy o tym od lat.
Wilkesowie i Hamiltonowie zawsze się pobierają między sobą. Wszyscy Wiedzieli, że Ashley kiedyś się z Melą ożeni,
tak samo jak o tym, że Honey Wilkes wyjdzie za jej brata, Karola.
- Dobrze, ale nie mówmy już o tym. Szkoda jednak, że nie zaprosiła nas na kolację. Przysięgam, że nie mam ochoty
wracać do domu i wysłuchiwać wymówek mamy, że znowu nas wylano. Tym bardziej że zdarza się to już nie pierwszy
raz...
- Może Boyd udobruchał już mamę. Wiesz przecież, jaki z niego świetny adwokat. Zawsze potrafi ją ugłaskać.
- Tak, to prawda, ale musi mieć na to dużo czasu. Musi gadać i gadać, aż mama przestaje wiedzieć, o co chodzi, poddaje
się i każe mu swoją wymowę zachować na sąd. Mam jednak wrażenie, że Boyd jeszcze nie zdążył zacząć. Założę się
nawet, że mama tak jest podniecona nowym koniem, że przypomni sobie o nas dopiero przy kolacji, kiedy spostrzeże
Boyda. Podczas jedzenia będzie wymyślała i parskała. Zrobi się dziesiąta, zanim Boyd będzie jej mógł powiedzieć, że
byłoby poniżej naszej godności, gdyby który z nas został w budzie po tym, co nam dwóm powiedział rektor. I dopiero
około północy tak jej głowę zawróci, że będzie wściekła na rektora i będzie się pytała Boyda, dlaczego go nie zastrzelił.
Nie, nie możemy wracać do domu przed północą.
Bracia popatrzyli na siebie ponuro. Nie bali się ani dzikich koni, ani pijatyk ze strzelaniem, ani opinii sąsiadów, ale
surowe słowa matki, poparte razami szpicruty, którą okładała ich poniżej pleców, napawały ich niekłamanym lękiem.
- No, więc słuchaj - powiedział Brent. - Pojedziemy do Wilkesów. Ashley i dziewczęta chętnie nas zaproszą na kolację.
Stuart był zakłopotany.
- Nie, tam nie jedźmy. Mają pewnie zawracanie głowy w związku z jutrzejszą zabawą, a prócz tego...
- Ach, zapomniałem o tym - szybko powiedział Brent. - Nie, wobec tego nie jedźmy tam.
Cmoknęli na konie i przez chwilę jechali w milczeniu. Na ciemnych policzkach Stuarta ukazał się rumieniec
zakłopotania. Jeszcze niecały rok temu Stuart starał się o Indię Wilkes, za aprobatą obydwu rodzin i całej okolicy. Opinia
twierdziła, że zimna i opanowana India Wilkes wywrze na niego zbawienny wpływ. Tego w każdym bądź razie wszyscy
pragnęli. Sam Stuart także by się może zdecydował na tę partię, ale Brent nie był zadowolony. Brent lubił Indię, uważał
ją jednak za bardzo brzydką i nudną i po prostu nie mógł się w niej zakochać, by dotrzymać towarzystwa Stuartowi.
Wtedy to po raz pierwszy zdarzyło się, że zainteresowania braci nie były zgodne, Brent był więc trochę urażony
atencjami brata dla panienki, która nie wydawała mu się ich godna.
Aż tu latem ubiegłego roku, na zebraniu politycznym w lasku dębowym pod Jonesboro, obaj nagle zauważyli Scarlett
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl