MANBY CHRIS - SEKRETNE ŻYCIE LIZZIE JORDAN, Książki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chris Manby
Sekretne życie Lizzie Jordan
Rozdział 1
Brian. Kiepskie imię dla bohatera romantycznego, prawda? A jednak. Brian Coren.
Wysoki. Ciemnowłosy. Przystojny. Nie, nie, żadna konkurencja dla Brada Pitta. A mimo to
złamał mi serce.
Poznałam go na drugim roku studiów. Studiowałam literaturę angielską w Oksfordzie.
Właściwie nie bardzo wiem, jakim cudem dostałam się na ten wydział, może dlatego, że mój
college – St Judith’s – tradycyjnie przyjmował pewną grupę ubogich studentów. Przez pierwszy
semestr byłam w szoku. Tyle nauki. Tyle tradycji. Tyle sztućców.
Brian Coren studiował w tym czasie ekonomię w małym ekskluzywnym college’u, w jakimś
uroczym zakątku stanu Nowy Jork. Kiedy był na ostatnim roku, przyjechał na roczną wymianę do
Anglii, żeby, między innymi, lepiej zrozumieć mechanizmy rządzące londyńską giełdą. Jego
matka liczyła raczej na to, że rok w Oksfordzie da mu ogładę i szlif światowca, których zabraknie
jego kolegom.
Do dziś pamiętam nasze pierwsze spotkanie tak wyraźnie, jakby to się stało godzinę temu. Był
początek roku akademickiego, piękny, słoneczny dzień, grzechem byłoby nie usiąść przed
wydziałem psychologii eksperymentalnej i nie zapalić papieroska. Siedziałam na schodach
w towarzystwie dwójki najlepszych przyjaciół: Szybkiego Billa, który zawsze i wszędzie jeździł
rowerem, i Marudnej Mary, która miała wiecznie skwaszoną minę.
Licytowaliśmy się, kto miał gorsze wakacje. Przepracowałam je w hucie szkła, która
przywodziła na myśl zewnętrzne kręgi piekła. Bill harował w sadzie gdzieś na wsi, a Mary
sterczała za ladą w londyńskim sklepiku. Nie było nas stać na podróże. Właściwie to nieprawda, po
prostu nam się nie chciało. Nie miałam ochoty na zestaw: plecak plus rozwolnienie, ale wolałam
udawać, że brakuje mi pieniędzy, a nie zapału. Twierdziłam, że podróże są dla rozpieszczonych
bogaczy – Szkoda, że Bóg nie wyposażył Amerykanów w tłumiki – zauważyła nagle Marudna
Mary i spojrzała znacząco na dwóch chłopaków i dziewczynę. Byli za eleganccy jak na studentów.
Energicznie maszerowali do budynku psychologii (w tamtym bufecie były najtańsze ciastka).
Mieli nowiutkie skórzane buty. Wyglansowane. Dziewczyna odrzuciła kasztanowe włosy takim
ruchem, jakby brała udział w castingu do reklamy szamponu, chłopcy żartobliwie szturchali się
łokciami. Z daleka było widać, że nie są stąd. Wyglądali jak bajecznie kolorowe papugi wśród
skacowanych gołębi, czyli angielskich studentów w „oryginalnych”, „alternatywnych” ciuchach,
czyli czarno-szarych szmatach.
– Boże drogi, to rodzina Budnych – jęknęła Mary, gdy zaczęli śpiewać.
Bill poprawił nieprzyzwoicie obcisłe szorty.
– Mieszkają koło mnie, jeden z nich. Wiecie co, Amerykanie nie umieją nawet cicho oddychać
– stwierdził na tyle głośno, że rodzina Bundych, która właśnie nas mijała, zatrzymała się w pół
kroku.
Mary, Bill i ja wbiliśmy wzrok w popękane schody i czekaliśmy, aż nas miną. Ostrożnie
podniosłam głowę i wtedy napotkałam jego wzrok. Brian Coren uśmiechnął się do mnie po raz
pierwszy.
– Cześć – zaczął.
– Cholerni Amerykanie – mruknął Bill. Chyba zapomniał o powitaniu.
– No – włączyła się Mary. – Tacy pewni siebie. Spadajcie do Disneylandu.
– Bardzo mi miło – odparł Brian.
Wyobrażacie sobie, jak mi było głupio, kiedy znowu wpadłam na Amerykanów. To było tego
samego dnia i znowu siedziałam na schodach. Tym razem czekałam przed stołówką aż Bill i Mary
wrócą z wykładów.
Prawdę mówiąc, raczej rzadko uczęszczałam na zajęcia, chyba że akurat zakochałam się
w wykładowcy. Wówczas pałałam entuzjazmem do danego przedmiotu. Mój zapał trwał do
momentu, kiedy zaczynałam podejrzewać, że może obiekt moich uczuć już wie, że się w nim
kocham, wobec czego nie mogłam mu się pokazać na oczy. Za bardzo się wstydziłam. Błędne
koło, naprawdę. Na pierwszym roku byłam na połowie wykładów z literatury średniowiecznej
(doktor Law wydawał mi się podobny do Indiany Jonesa), trzech wykładach z prozy Hardy’ego
(doktor Sillery to chyba brat bliźniak Ruperta Everetta) i jednym sympozjum o Sylvii Plath (doktor
Trigell to wykapany Gerard Depardieu. Szybko się odkochałam).
Kolację podawano punktualnie o siódmej, ale kolejka ustawiała się już pół godziny wcześniej.
Bynajmniej nie dlatego, że stołówkowe żarcie było takie wyśmienite, o nie. Po prostu, im szybciej
wpadniesz, tym większą masz szansę dorwać krakersy i serek topiony, a nie podejrzaną
galaretowatą breję. Krakersy pakowano hermetycznie, stąd powszechne przekonanie, że szef
uniwersyteckiej stołówki nie był w stanie ich popsuć. A jednak 9 razy na 10 trafiałam na czerstwe,
stęchłe paskudztwo.
– Tu dają jeść? – zapytał Brian. Szeptem, co od razu zauważyłam.
– Słucham?
– Pytałem – tym razem mówił jeszcze ciszej, pochylił się do mojego ucha – czy tu dają jeść.
– Owszem. – Starałam się zachowywać pewnie i nonszalancko. Najwyraźniej zabolał go ten
tekst Mary o tłumikach, więc mówiłam bardzo powoli i wyraźnie, jak do cudzoziemca:
– Musisz się ustawić w kolejce. To taka angielska tradycja – dodałam z przekąsem. – Kolejka.
– Kolejka? Naprawdę? Jezu, jeszcze tyle muszę się nauczyć – westchnął dramatycznie
i ustawił się za mną. Jego krajanie tymczasem studiowali tablicę ogłoszeń i zapisywali się do
klubów, w których zazwyczaj nie uświadczysz Anglika, czyli do grup pomocy studenckiej i tak
dalej.
Nie zwracałam uwagi na nowego znajomego. Otworzyłam książkę i starałam się czytać.
Kupiłam ją niedawno w Blackwel Ps, gigantycznej księgarni. Mogłabym spędzać tam całe dnie –
głównie na czytaniu poradników. Tym razem jednak czytałam powieść. Lektura na ten semestr.
Nie znosiłam lektur innych niż poezja i dramaty. Tyle czytania. Tym bardziej się dziwię, że
wybrałam literaturę angielską jako główny przedmiot studiów.
– Czytasz Thomasa Hardy’ego – zauważył Brian.
– Powiedzmy, że czytałabym, gdybym mogła się skupić – burknęłam, po raz kolejny
przymierzając się do pierwszego zdania wstępu.
– Bardzo go lubię – Brian nie dawał za wygraną. – Czytałaś
Tess?
– Widziałam film.
– Niezła adaptacja, nie uważasz?
Nie miałam zielonego pojęcia. Wtedy jeszcze nie czytałam książki. Nie wiedziałam nawet, że
tytuł brzmi po prostu
Tess.
Ale i tak skinęłam głową.
– Podobała mi się aktorka grająca główną rolę – ciągnął. – A tak w ogóle, jestem Brian Coren.
–
Żywot Briana
– mruknęłam automatycznie, nim ugryzłam się w język. Na pierwszym roku
studiów mniej więcej dwa razy w tygodniu oglądaliśmy
Żywot Briana,
a to dlatego, że w świetlicy
studenckiej były tylko dwa filmy wideo – właśnie
Żywot Briana
i
Szklana pułapka.
Przykryłam
usta dłonią, kiedy się zorientowałam, co palnęłam.
Brian uśmiechnął się krzywo.
– Monty Python, tak? Ten film to zmora mojego życia. Żywota Briana – dodał posępnie.
– Przepraszam – wymamrotałam w chusteczkę. W tamtych czasach miałam chroniczny katar.
– To taki odruch.
– Rozumiem. A ty?
– Słucham?
– Jak się nazywasz? – wyjaśnił cierpliwie.
– A! Elizabeth Jordan. – Wepchnęłam chusteczkę do kieszeni i wyciągnęłam do niego rękę.
– Miło mi. Elizabeth na cześć królowej? – zapytał, ściskając moją dłoń.
– Nie – roześmiałam się na samą myśl. – Moi rodzice nie przepadają za monarchią. Chyba na
cześć Liz Taylor.
– Tej aktorki? Super. Właściwie widzę pewne podobieństwo – zadumał się. – Macie podobne
oczy.
– Ja i Liz Taylor? – szepnęłam. Przecież ona ma najpiękniejsze oczy na świecie! – Naprawdę
tak uważasz? – zainteresowałam się.
– Cóż, obie macie po parze. – Brian szybko pozbawił mnie złudzeń, ale zrobił to z uśmiechem.
Bardzo miłym uśmiechem. Może chciał się sprawdzić w słynnym brytyjskim sarkazmie?
– Co więcej, obie mamy własne zęby – dodałam, żeby mu pokazać, że się nie obraziłam.
– O, idą twoi przyjaciele – Brian zrobił taki ruch, jakby chciał wstać. – Lepiej już pójdę. Chyba
mnie nie lubią, a nie chcę, żebyś miała kłopoty, bo zadajesz się z wrogiem.
Rzeczywiście Bill i Mary zbliżali się do nas. Bill miał na sobie żółtą koszulkę lidera Tour de
France (która, jak podejrzewaliśmy, nie widziała pralki, odkąd zdjął ją zwycięzca i ofiarował na
dobroczynną loterię uniwersytecką), a Mary minę, jakby przed chwilą jej ukochany szczeniaczek
skonał w szczękach potwornego aligatora (co, jak na Mary, oznaczało, że jest w dość dobrym
humorze). Na mój widok szepnęła Billowi na ucho coś bez wątpienia jadowicie złośliwego. Mary
wiecznie narzekała, że nie mamy nowych znajomych, ale jej niechęć do obcych bardzo utrudniała
zawieranie bliższych znajomości. Nawet najbardziej towarzyscy chowali się w kąciku na widok
Mary.
– Czy umarł jej ktoś bliski? – zainteresował się Brian. – Jest taka nieszczęśliwa.
– To taki styl – wyjaśniłam. – Zawsze tak wygląda.
– Naprawdę? Moi znajomi mieli takie miny, kiedy statystowali w
Wywiadzie z wampirem.
Straszne. Dobra, czas na mnie. Pewnie się jeszcze spotkamy, panno Elizabeth Jordan. Spadam do
Disneylandu.
– Nie – sprzeciwiłam się. Na wzmiankę o Disneylandzie bardzo się zarumieniłam, ale nagle
nie chciałam, żeby odszedł. Zapragnęłam udowodnić, że nie jesteśmy najgorszymi ksenofobami
w całym Zjednoczonym Królestwie. Nie wiem, skąd to nagłe pragnienie. Może miałam
przeczucie, że Brian okaże się kimś ciekawym.
– Poznaj ich – nalegałam. – Pewnie im przykro za to, co wcześniej. Są naprawdę fajni.
– Cóż, szkoda tylko, że on tak głośno chrapie – wskazał Billa. – Mieszkam obok niego.
Powinien się zastanowić nad usunięciem migdałków – Nowy przyjaciel? – zamruczała Mary.
Przyglądała się nam spod sztucznych rzęs, które przypominały czarne pająki na bladych
powiekach.
– Bill, Mary, to jest Brian.
–
Żywot Briana! –
ucieszyli się jednocześnie. Mary nawet się uśmiechnęła. Tak jakby.
– Już to przerabialiśmy – wtrąciłam.
– To nie Mesjasz, tylko bardzo niegrzeczny chłopiec! – Bill świetnie naśladował Terry’ego
Jonesa jako matkę Briana. – To superfilm, bardzo śmieszny. – Na samą myśl walnął się dłonią
w udo obciągnięte lycrą.
– Tam, skąd pochodzę,
Żywot Briana
uchodzi za film obrazoburczy i świętokradczy. I wcale
nie śmieszny.
Otworzyli buzie ze zdumienia.
– Jezu. Skąd ty jesteś? Z Utah? – Mary nie wierzyła własnym uszom.
– Nie. Z New Jersey, a teraz mieszkam w Nowym Jorku. Poza tym jestem Żydem, więc nic
mnie to nie obchodzi. I tak nie wierzymy, że był Mesjaszem.
– Kto? Brian? – zainteresował się Bill.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]