MAD6, KNIGI, książki 1700 autorów, KSIĄŻKI, naukowe02wrzesień2003, psychologia, rehabilitacja, Madaras ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zapadła głucha cisza.- Zastanów się, co robisz! - syknęła za mnš Żmija.- Włanie to uczyniłem - odpowiedziałem spokojnie i opuciłemklasę.Moje opanowanie było jednak pozorne. Wewnętrznie - dygotałem.Całkiem puciły mi nerwy. W obawie, że w tym stanie mogę sięnatknšć na kogo lub że na rozkaz Żmii wyruszy za mnš pogoń,wpadłem do toalety i tam, zaryglowany, czekałem, aż mi przejdzie.Wreszcie, doszedłszy do siebie, przemknšłem się do szatni i zanimzabrzmiał dzwonek na koniec czwartej lekcji, byłem już pozaszkołš.Aby całkiem ochłonšć i rozważyć w spokoju powstałš sytuację,udałem się tradycyjnie do parku Żeromskiego. Wyglšdał zupełnieinaczej, niż kiedy tam byłem ostatnio, po owej pamiętnej potyczce,od której się wszystko zaczęło. Zamiast gamy kolorów mienišcychsię pastelowo na tle błękitnego nieba w promieniach złotego słońcajawiła się monotonna, stalowo-bura szaroć poprzecinanagdzieniegdzie pasmami czerni i bieli. Nagie gałęzie i pnie,spłachetki brudnego niegu, plamy spłowiałej trawy. "Jak zBernarda Buffeta", umiechnšłem się gorzko, mijajšc mojš ławkę.Od chwili, gdy na niej siedziałem, minęły trzy miesišce. Plan,który wówczas powzišłem, wypełniłem z nawišzkš. Poznałem z grubszanie tylko koleje życia Madame, lecz również jej skryte zamiary idwuznaczne działania służšce ich spełnieniu. Gdyby mi ktoprzepowiedział, że dojdę do takiej wiedzy, z pewnociš bym niewierzył, a jeli byłbym uwierzył, to zacierałbym ręce: mylałembowiem wówczas, że z takimi kartami wygram niejednš grę. Niebrałem był pod uwagę, że poznanie mnie zmieni; że uzyskawszyrodki do osišgnięcia celu, utracę przekonanie co do niego samego;że kiedy będę już mógł prowadzić owš grę - pełnš aluzji,podtekstów, niewinnych prowokacji - nie będę widział w niej sensuani miał na niš ochoty.Z tym wszystkim, co wiedziałem, mógłbym, doprawdy, wiele -poczšwszy od płochych zabaw i igrania słowami, po mrocznš,występnš akcję o posmaku szantażu. Siła uderzeniowa, któršdysponowałem, nie cieszyła mnie jednak. A wiadomoć użytku, jakimógłbym z niej zrobić, napawała mnie wstrętem - podobnie jakJerzyka możliwoć upokorzenia i zastraszenia Docenta, a nawetjeszcze bardziej, bo Jerzyk Docentem gardził, a ja Madame -wielbiłem. "Wielbiłem" zresztš to mało albo nie najważniejsze(uczucia bywajš przyczynš najpodlejszych postępków). Mimo pewnychzastrzeżeń co do jej charakteru i gustu literackiego (Simone deBeauvoir), wynikajšcych zresztš z nader wštpliwych danych,darzyłem jš szacunkiem. Była silna i dumna. I jakby niepodległaznieprawionej i szpetnej rzeczywistoci polskiej, tworzonej wponurym obłędzie przez demokrację ludowš. Całym swoim jestestwemmówiła "nie" temu wiatu. Wyglšdem, manierami, językiem,inteligencjš. Była niemym wyrazem, że tkwimy w bagnie i w bzdurze,a można żyć inaczej.Przyznawałem jej słusznoć. Widziałem w niej gwiazdę Północy.I włanie stšd się brał konflikt, który rozdzierał mi serce. Bobędšc po jej stronie, byłem przeciwko sobie. Jej dobro kłóciło sięz moim, czy wręcz je wykluczało. Chcšc sprzyjać jej, powinienem -zaniechać dalszej gry. Poddać partię. Ustšpić. Jak rycerzToggenburg z Schillerowskiej ballady.Uzmysłowiłem sobie, ku własnemu zdumieniu, że przyszłoby mi tołatwiej, gdybym był jeszcze wiedział, że ona do Dyrektora nieczuje nic poważnego, że chodzi z nim do łóżka z próżnoci, zesnobizmu, nawet z wyrachowania. Tak, wolałem występek i zimnškalkulację niż szczery poryw serca. O cynizm mógłbym mieć żal, alebym go wybaczał. Trudniej było znieć - miłoć. To ona,paradoksalnie, była niewybaczalna.Dopiero teraz w pełni zaczynałem rozumieć scenę zazdroci Fedry.Owładnęło mnš nagle nierozumne pragnienie, by dowiedzieć się tego.- Już tylko tyle, nic więcej, mylałem goršczkowo. Stwierdzić tojako, ustalić, po czym - "ić do klasztoru". - Ba, ale jak tozrobić?! Przecież to nie jest co, co się daje zobaczyć. Aby dotego dojć, potrzeba języka, rozmowy, zwierzeń... desconfessions... A to jest nierealne.Nie tylko! - zawitał mi nagle icie diabelski pomysł. Istniejšokolicznoci, które to mogš ujawnić. Próba ognia dla serca:wiadomoć o mierci tego, kto jest nam szczególnie bliski, albo żejego życiu zagraża niebezpieczeństwo. To niezawodny rodek naujawnienie uczuć. Reakcja na ten bodziec, zwłaszcza pierwszareakcja, stanowi jakš odpowied.Tak - układałem w szaleństwie kolejny zdradziecki plan - pojechaćtam jeszcze raz i z automatu na dole zadzwonić do niej do domu;zmieniajšc głos i styl podać się za lekarza z ostrego dyżuru wszpitalu albo za pielęgniarza z karetki pogotowia i zapytać, czyzna... ciemnowłosego mężczyznę... zapewne cudzoziemca...prawdopodobnie Francuza... Niestety, nic nie wiadomo, bo nie madokumentów... Jedyny trop prowadzšcy do ustalenia danych tokawałek papieru z numerem telefonu, pod który włanie siędzwoni... Lecz może to jaka pomyłka?... fałszywy lad...przypadek... - I wtedy, gdy padnie wreszcie nieuniknione pytanie:"lecz o co właciwie chodzi?" a raczej: "co się stało?" - zadanejakim tonem? spokojnym? histerycznym? (to będzie już jaki znak!)- zaanonsować z żalem: miał poważny wypadek... jest nareanimacji... - I dalej, urzędowo: czy może pani nam pomóc i podaćjakie dane?... nazwisko?... adres?... kontakt?... Dokšd należyzadzwonić i kogo powiadomić?... A może pani sama... jestzainteresowana? - I zobaczyć, co zrobi... Wybiegnie? Wemietaksówkę? Pojedzie do szpitala?... Czy zlekceważy sprawę, a wkażdym razie - nie wyjdzie?Wykonać takš etiudę - aktorskš i głosowš - nie było dla mniezadaniem przekraczajšcym siły. Dziesištki razy robiłem kawałytelefoniczne i miałem na tym polu nie lada osišgnięcia: udało misię nabierać nawet bliskich znajomych. Tak więc nie bałem się, żenie podołam temu - że opuci mnie wena albo zdradzi wymowa.Zresztš, gdyby mi nawet ta maskarada nie wyszła i moja rozmówczyninie dałaby jej wiary - mało prawdopodobne, by skojarzyła jš zemnš. Nie miała przecież pojęcia, jak wiele o niej wiem, i niesłyszała mnie wczeniej przez membranę słuchawki. Jej myl -prędzej czy póniej - pobiegłaby w innš stronę. I w ogóle nie kukomu (takiej czy innej osobie), ale ku... Urzędowi. Ku SłużbieBezpieczeństwa. Tego rodzaju numer był tylko do niej podobny. Askoro tak, to ja... wystšpiłbym w jej roli. Stałbym się mimowolniewcieleniem przeladowcy. Taka byłaby cena tego eksperymentu.To włanie mnie powstrzymało przed wykonaniem akcji. wiadomoć,że w ten sposób wpisywałbym się w jej życie jako narzędzie lubgoniec ciemnych sił tego wiata, jako "pan Jones", "Ricardo","straszliwy osiłek Pedro" - choćby i nie prawdziwie, i zgwarancjš, że sprawa nigdy nie wyjdzie na jaw - nie, na takšwiadomoć nie mogłem sobie pozwolić. Jej życie bowiem dla mnieuobecniało mit - owo "kiedy", "gdzie indziej", epokę i wiatherosów, o których marzyłem i niłem, do których aspirowałem ipragnšłem nawišzać, z którymi jednak, niestety, wcišż nie mogłemsię spotkać. Była i "niegdy", i "tam"; przedłużeniem Przeszłocii przybliżeniem Dali; czasoprzestrzeniš Legendy. Była materiš, zktórej mogła powstać Opowieć. Wyznaczyć sobie w niej rolęhaniebnš i plugawš byłoby klęskš totalnš.Pojechałem do domu. Na szczęcie nikogo nie było. Rzuciłem się nałóżko i próbowałem zasnšć. Bezskutecznie. W mej głowie odbywał sięsabat czarownic. Nie wytrzymujšc napięcia, zaczšłem w biurku ojcaszukać rodków nasennych (używał fanodormu). Nie znalazłem ichjednak. Natrafiłem natomiast na napoczętš butelkę duńskiegoaierkoniaku. Nie baczšc na konsekwencje (różnorodnej natury),wypiłem jej zawartoć w niespełna pół godziny. Przez chwilępoczułem się lepiej. Wszystko zaczęło mnie mieszyć - mój stan,moje tęsknoty, cały ten "romans" z Madame. Lecz wkrótce mniezemdliło i przez kanalizację zwróciłem trunek naturze. Wtedynareszcie zasnšłem. Kamiennym snem bez snów.Następny dzień, niedziela, nie był o wiele lepszy. Nic się niewydarzyło, co tchnęłoby we mnie nadzieję.Rozdział szóstyRoboty ręczneLos umiechnšł się do mnie dopiero w poniedziałek, choć żaden znakna niebie nie zapowiadał tego. Przeciwnie, trwała zła passa: dzieńzaczšł się fatalnie. (Być może była to reszta na dnie czarygoryczy, którš musiałem wypić, aby okupić los.)Ledwo przybyłem do szkoły, doszły mnie gromkie echa mojej scysjize Żmijš. Zapowiadały najgorsze. Według zgodnych relacji,nauczycielka biologii, po moim samowolnym, ostentacyjnym wyjciu,miała wpać w istny szał ("dostała ataku wcieklizny", jakokrelano rzecz w skrócie): miotała się, srożyła, stwierdzałajadowicie, że mnie-w-tej-szkole-już-nie-ma, a w każdym raziematury w-tym-roku-nie-dostanę. Na radzie pedagogicznej postawi naostrzu noża sprawę tego wybryku! - I, rzeczywicie, od razumusiała narobić wrzasku, bo przybiegł wychowawca - historyk, zwanyKadłubkiem (tyleż ze względu na zwišzek ze słynnym dziejopisem, cona swojš posturę: był bardzo niski i drobny) - i polecił mnieszukać; gdy za nie znaleziono, rozpoczšł dochodzenie, które miałona celu ustalić przebieg zajcia. Niektórzy uważali, że zdawał siębył mi sprzyjać, próbujšc wynaleć co, co mogłoby mnie tłumaczyćlub przynajmniej złagodzić kwalifikację czynu. Wiadomo byłoskšdinšd, że nie przepada za Żmijš i nieraz drze z niš koty,natomiast mnie raczej lubi, a w każdym razie ceni. Inni jednaktwierdzili, że to tylko pozory - był najwyżej bezstronny i nierobił niczego, by dolać oliwy do ognia.Jakkolwiek rzecz się miała, nie ulegało kwestii, że ponad mojš...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]