MAD5, KNIGI, książki 1700 autorów, KSIĄŻKI, naukowe02wrzesień2003, psychologia, rehabilitacja, Madaras ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brnšłem przez tłum publicznoci, nie wysuwajšc się zbytnio naczoło oglšdajšcych i prawie nie przystajšc przed stacjamibezwstydu. Chwytałem je jednym spojrzeniem, krótkim jak błyskmigawki, i przechodziłem dalej, udajšc obojętnoć. Byłem napięty iczujny. Starałem nie rzucać się w oczy (najchętniej bym w ogólezniknšł), a sam chłonšłem wzrokiem, ile tylko się dało.Przyłapałem się naraz, że więcej uwagi powięcam osobomzwiedzajšcych niż samej ekspozycji. Ale już nie z powoduwypatrywania Madame; dla czego całkiem innego.Otaczajšcy mnie ludzie w przeważajšcej mierze byli ucielenieniemkondycji dojrzałoci, zarówno pod względem wieku, jak i pozycjispołecznej. Stanowili elitę - służbowš, majštkowš, artystycznš,fizycznš. Ich ciała były syte, wyraziste, zadbane, ichubiory - kosztowne, a dowiadczenie życiowe wypisane na twarzach -bogate i różnorodne. Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, żew szkole uczuć, namiętnoci i zmysłów, przeszli wiele już klas izdali niejeden egzamin; że program w tym zakresie majš jużprzerobiony, materiał - opanowany, i to solidnie, gruntownie, anie byle jak, po łebkach.Krótko mówišc, liczyłem (choć niezupełnie wiadomie), żeprzyglšdajšc się im, zwłaszcza kiedy patrzyli na owe akty i sceny,odczytam co z ich wiedzy, odkryję ich sekrety; że ich perceptiopicturae* (*postrzeganie obrazu) schwytane in flagranti ujawnijaki lad całkowicie innego "goršcego" uczynku, popełnionegoprzez nich w mroku czasu przeszłego.Była to złudna nadzieja, niemniej - podniecajšca. A żyła w litaniipytań:"Co czujš, kiedy patrzš? A cilej: co się w nich dzieje? Jakieecha lub cienie jakich dowiadczeń lub doznań budzš się i wracajšpod wpływem widzianych kształtów? I w jakiej postaci się jawiš?Wspomnienia jakiego przeżycia? Fascynacji, odrazy, dreszczykupożšdania?"Goršczka tych pytań wzrosła, gdy znalazłem się w sali, w którejwisiał cykl grafik pod tytułem L;etreinte (tego włanie wyrazuużył Dyrektor Service w komentarzu do sceny Antoniusz-Kleopatra;na metrykach Zachęty był on przetłumaczony równoważnikiem "wucisku").Obrazy te przedstawiały parę in coitu z różnych punktów widzenia iw rozmaitych pozycjach. Najczęciej kudłaty mężczyzna podobny dosatyra wnikał w ciało kobiety ni to klęczšc, ni leżšc, ona za zzadartymi i zgiętymi nogami albo go przygarniała trzymajšc zapoladki, pod którymi pęczniała pokana gula jšder, albo wraz zramionami wyginała się w tył, wypinajšc do góry rozlewajšce siępiersi. W innych wariantach ów splot i przyleganie do siebieukazywane było z wielu perspektyw naraz, włšcznie z niemożliwymi.Picasso przedmiot obrazu - actus copulationis - jakby rozkładał naczęci czy nawet czynniki pierwsze i ukazywał je łšcznie wabstrakcyjnej syntezie. - Oto jak wyglšdajš - zdawały się mówić teplansze - ziemskie gody człowieka (w różnych "rzutach", ujęciach,"przekrojach" i detalach); oto jak rzecz się przedstawia wcałokształcie zjawiska.W tej sali było najtłoczniej; panował dosłownie cisk. Aby przejćod jednego do drugiego obrazu, trzeba się było przepychać. Niemogłem się zdecydować, czy patrzyć na eksponaty, czy obserwowaćludzi. Miałem gonitwę myli. Byłem podminowany.Co to jest? Co oznacza ta cała sytuacja? - mnożyły się pytania. -Co właciwie tych ludzi tak w tym wszystkim pocišga? Dlaczego siętak gapiš? Tak narkotycznie lub chciwie. Dlaczego tu panujedwuznaczna atmosfera? Przecież to jest Natura, co pokazujePicasso - natura elementarna, znana im wszystkim z autopsji. Skšdwięc ta ekscytacja? Skšd te wypieki na twarzach i nerwowoć wspojrzeniu? Dlaczego ich nie majš, gdy patrzš na dzieła sztukiprzedstawiajšce człowieka w innych przejawach natury, jakmacierzyństwo, uroda, cierpienie, a nawet mierć?Lecz włanie! Może inaczej należy postawić pytanie? Może trzeba jeodnieć nie do oglšdajšcych, ale do tych, co tworzš - doportrecistów Natury? Dlaczego mianowicie, malujšc prawie wszystko,ten temat omijajš? Dlaczego nie pokazujš poczęcia i narodzin? -Nie mogłem znaleć w pamięci ani jednego przykładu klasycznegoobrazu, który by ukazywał te dwa kluczowe akty. - Dlaczego to jesttabu? Przecież to także ludzkie. Więc czemu się o tym nie mówi?Nie pokazuje się tego? Albo, jeżeli już, nazywa się pornografiš?"Porne" znaczy po grecku "uprawiajšca nierzšd", a więc akt płciowy- to nierzšd?Nie mogłem tego wszystkiego nijak uporzšdkować. Gubiłem się wdociekaniach. Nie rozumiałem sam siebie. O co właciwie pytam?Czemu mam zamęt w głowie? Dlaczego się denerwuję - ja, zwolennikrozumu?Wreszcie jednak odkryłem przyczyny niepokoju. Były zwišzane zMadame, i to na różne sposoby. Po pierwsze, ekspozycja miast byćpomocnš odskoczniš do nawišzania kontaktu (gdyby się miało okazać,że w ogóle jest możliwy), stała się niespodzianie kłopotliwšprzeszkodš. No bo co tu powiedzieć? - "jak się pani podoba? Copani o tym sšdzi? Jak pani ocenia weryzm tego malarstwa?" - Jakogłupio. Niezręcznie. Gotowa by pomyleć, że robię sobie kpiny. Aznowu nic nie powiedzieć? O tym co, bšd co bšd, było tu głównympowodem przybycia i obecnoci. Udawać, że tego nie ma, mówić nainny temat? Też niedobrze. Dziwacznie.No, ale to utrudnienie, jakkolwiek kłopotliwe, nie stanowiłojeszcze o istocie bolšczki. Ostatecznie, możliwoć, że w ogólespotkam Madame, wcišż była problematyczna. ródło trujšcej krwibiło gdzie indziej, głębiej. W zbudzonej przez Picassa wiadomocipozoru, jakim był wiat moich uczuć, moich pragnień i marzeń, i wskutkach tej deziluzji.Choć umysł miałem trzewy, a nawet, jak sšdziłem, zbytracjonalistyczny, swój afekt traktowałem jako namiętnoć duszy.Brałem go za fenomen samoistny, odrębny. I jako takiemu - ufałem,szukajšc dlań spełnienia w dziedzinie mowy, słów. Tymczasem naglePicasso, ten Dionizos-Poganin, z szyderczym, spronym rechotem,wylewał mi na głowę kubełek zimnej wody:"A więc powiadasz, jeune homme, że zadurzyłe się... że wielbiszpaniš profesor... i marzysz o jakiej wiktorii. - Na czym ma onapolegać, jeli wolno zapytać? Na tym, że spojrzy na ciebie? Żepowie ci co miłego? Że ci okaże sympatię i będziecie prowadzićeleganckie dialogues... tfu! conversations? - Otóż, mójpięknoduchu, jest to słodka ułuda, którš cię wabi Natura. Wistocie chodzi o to, aby się z niš połšczył i oddał jej nasienie.A to wyglšda tak, jak ci tu pokazuję. Patrz, oto meta twychtęsknot, cokolwiek jest ich treciš, jakkolwiek się objawiajš. Otopunkt docelowy twojej błogiej wędrówki. A pamiętaj, mój mały, żeto zaledwie obrazki - sztuka, kreacja, ironia. W życiu rzecz jesto wiele... nieporównanie mocniejsza i mniej cywilizowana. Dzika,gwałtowna, obłędna. Deliryczna, pijana."Patrzyłem oniemiały na wyuzdane ciała skłębione w płciowymucisku, zadajšc sobie wreszcie pytanie dotychczas tłumione, czypragnšłbym z niš tego. W utopijnym, rzecz jasna, projekcie rozwojuzdarzeń, zakładajšcym jej wolę, inicjatywę i miałoć.Lecz igła magnetyczna busoli mojego "ja" - tego, com brał zasiebie, z kim się utożsamiałem - zachowywała się dziwnie. Niewskazywała co prawda jednoznacznie na "nie" (kolor niebieski,"północ"), ale i nie na "tak" (kolor czerwony, "południe").Wirowała szaleńczo jak w polu zmiennych sił lub zastygała wmiejscu - porodku, w punkcie zero, jakbym stał na biegunie."Dlaczego...", ostatkiem sił przyparłem siebie do muru, "dlaczegonie odpowiadasz? I czemu właciwie nie "tak"?""Bo to nie czyni zadoć", odezwał się na to głos, który choć mówiłwe mnie, brzmiał obco i lodowato. "To jedynie umierza, to znaczy,zabija ułudę. Ale nie zaspokaja.""Nie zaspokaja?""Nie. W dziedzinie słodkiej ułudy zaspokojenia nie ma.""Bo co?""Bo nie ma formy, w której by mogło się zicić."Opuciłem powieki i pochyliłem głowę, po czym ruszyłem dalej, wkierunku następnej sali. W przejciu do niej jednakże stałyniklowe słupki połšczone pluszowš, stylizowanš linš, któraszerokim łukiem swojego zawieszenia zdawała się umiechać. No, boi rzeczywicie, wnętrze przez niš strzeżone bynajmniej nie byłosmutne - ciemne czy wyludnione. Tonęło w rzęsistym wietle,gociło haute societe i kipiało rozgwarem.Na zestawionych stołach, pokrytych prawie do ziemi białymiobrusami, stały baterie kieliszków, platerowane kubełki zbutelkami szampana i kryształowe naczynia pełne słonych paluszków,krakersów i oliwek nadzianych na wykałaczki. Porodku, na kršgłymplateau ze złocistego drewna spoczywał wianuszek serów z wbitymi wnie nożykami.Ludzie, trzymajšc kieliszki i palšc papierosy, stali w niewielkichgrupkach i żywo rozmawiali. Co jaki czas, leniwie, podchodzili dostołów, by dolać sobie szampana i przekšsić oliwkš, albo schrupaćkrakersa, albo jedno i drugie, i jeszcze zagryć serem, po czymwracali na miejsca, do życia towarzyskiego. O ile w westybulu,przed otwarciem wystawy, język polski, choć z rzadka, przebijałsię tu i ówdzie, o tyle tu całkiem zamilkł, ustępujšc gocinnieprzemożnej francuszczynie.Udajšc, że patrzę w katalog, badałem wzrokiem salę.Srebrnowłosa Marianna!... Zielonooka!... Dyrektor!... ProfesorLevittoux! (którego znałem ze zdjęć)... I w końcu - ona, tak jest!We własnej osobie. Madame.W czarnym, obcisłym golfie, na którym się srebrzył łańcuszekzwieńczony dorodnš perłš, w spodniach w tym samym kolorze,zaprasowanych w kant, i w wysmukłych pantoflach na kształtnym,wysokim słupku, stała wyprostowana z lekko zadartš głowš,trzymajšc lewš rękę na niewielkiej torebce przewieszonej przezramię (zupełnie innej niż ta, którš widziałem był w...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]