MAD4, KNIGI, książki 1700 autorów, KSIĄŻKI, naukowe02wrzesień2003, psychologia, rehabilitacja, Madaras ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Do tego czasu, w mylach, przebyłem długš drogę.Z poczštku byłem beztroski. Ech, co tam! Czym się przejmować! - Żewiem o niej to wszystko, lecz muszę siedzieć cicho? Że mamzwišzane ręce? - Owszem, jest to przeszkoda, lecz nie sytuacja bezwyjcia. Wcišż istnieje możliwoć zagrania innš kartš. Simone deBeauvoir. Proszę bardzo, jak znalazł! Może to nawet i lepsze.Zwłaszcza gdy ma się w rękawie atut w postaci ocen i argumentówJerzyka... Od tej strony zapukać! Tego klucza spróbować! Zręczneotwarcie tych drzwi może dać nawet więcej niż cokolwiek innego. Bokryje się za nimi właciwie wszystko, co ważne z mego punktuwidzenia. Smak literacki. Charakter. Ideały życiowe. Sfera uczuć.Intelekt. Poglšdy polityczne. Umiejętnie podjęta i kierowanarozmowa wokół tego pisarstwa jest niezawodnym testem. Jakakolwiekopinia wygłoszona w tej kwestii, a zwłaszcza odpowiedzi naprzemylne pytania nie mogš być neutralne - będš o czymwiadczyły, odsłoniš różne rzeczy. Nie da się o tym mówić - niemówišc czego o sobie.Jednakże z biegiem czasu mój optymizm i wiara w pomylny rozwójsprawy zaczęły stopniowo słabnšć. Dysputa literacka jako formapoznania duszy drugiego człowieka i jako namiastka zbliżenia - towszystko brzmi bardzo ładnie, tylko co to oznacza! Po pierwsze,ileż pracy należałoby włożyć w same przygotowania, żeby co z tegowyszło! Trzeba by znowu czytać te wszystkie powiecidła i nudnememuary... Mało - czytać. Studiować! Opanowywać na pamięć, by mócsię w tej materii ze swobodš poruszać. Koszmar, istna gehenna! No,a poza tym jeszcze (a raczej przede wszystkim) obmyleć samo"kolokwium", czyli strategię pytania i kierowania rozmowš, tak abywiodła dyskretnie ku ważkim confessions. Karkołomne zadanie. Iponad moje siły. - Lecz nawet jeli założyć, że byłbym w stanie musprostać, to jak do takiej rozmowy w ogóle miałoby dojć? W wynikuczego i gdzie? Na lekcji? W gabinecie? Marzenia ciętej głowy!Zabiegi podejmowane dla niewinniejszych celów były tłumione wzarodku i spełzały na niczym!Pod koniec trzeciej lekcji moje zwštpienie sięgnęło ostatecznegodna. Straciłem wszelkš wiarę nie tylko w ten czy ów plan, lecz wogóle w możliwoć jakiegokolwiek działania, które by umierzałowertherowskie cierpienia. Wtedy za zrodził się lęk. Zaczęło misię zdawać, że wszystko po mnie widać: całe to udręczenie -żałosne, poniżajšce, a także - że co wiem. I myl, że za półgodziny mam stanšć z niš oko w oko, wprawiła mnie w istny popłoch.Nie, nie może mnie ujrzeć, gdy jestem w takim stanie! Trzebaustšpić pola, póki nie dojdę do siebie.Na przerwie niadaniowej, nie uprzedziwszy nikogo o moimzamierzeniu, wyszedłem dyskretnie ze szkoły.Naprzód przez jaki czas szwendałem się po ulicach, wyobrażajšcsobie, co się dzieje na lekcji, a zwłaszcza - jej poczštek.Czyta listę. Mnie nie ma. A przecież w pierwszych trzech kratkachrubryki obecnoci na linii mojego nazwiska nie widniejš literki"nb" (nieobecny), co znaczy, że wczeniej byłem. - "Qu'est-cequ'il y a? Gdzie on jest?... Był? I co? Disparu?* (*Co się z nimdzieje? (...) Zniknšł?) Zwalniał się? Nikt nic nie wie? Szczególneobyczaje!" - Co z tego może wyniknšć? Obniży stopień na okres?Zapyta? Zażšda wyjanień? Jak będę się tłumaczył? - Zeszyt! "Niemam zeszytu... Vous le gardez toujours.* (*Pani go wcišżprzetrzymuje.) A poza tym odczuwam, że pani ma mnie już dosyć imego mędrkowania. Nie chciałem się więc naprzykrzać..." - Niezłe.Co na to powie?Myl o nie oddanym zeszycie natchnęła mnie do działania.Z placu Komuny Paryskiej (przed wojnš Placu Wilsona), z przystankuopodal miejsca stracenia nieszczęsnej Ruhli, pojechałem do centrum- w Aleje Ujazdowskie.Mieciła się tam księgarnia o nazwie "Logos-Kosmos", zajmujšca sięgłównie importem i sprzedażš ksišżek obcojęzycznych wydanych naZachodzie. Sowieckie i enerdowskie albumy z dziełami sztuki,zawsze stojšce w witrynie w eksponowanym miejscu, stanowiływyjštek w asortymencie placówki. Poza tym "Logos - Kosmos"prowadził dział zamówień na okrelone pozycje (realizacja zleceniaw sprzyjajšcych warunkach trwała cztery miesišce, wniesprzyjajšcych - rok, a w niepomylnych - wiecznoć) oraz działkomisowy alias antykwaryczny (zaopatrzony najlepiej).Lubiłem tę księgarnię i często tam zachodziłem, chociaż mojewizyty bywały na ogół bolesne. Straszliwie wysokie ceny, zwłaszczana ksišżki nowe z "krajów burżuazyjnych", sprawiały, że zazwyczajmusiałem obejć się smakiem. Te gorzkie dowiadczenia niezniechęcały mnie jednak i wstępowałem tam znowu, nawet gdy nieszukałem niczego konkretnego. Bo trzeba jeszcze dodać, że owo"zagłębie ksišżkowe" różniło się od innych magazynów tej branżynie tylko asortymentem i szerszš skalš usług, lecz równieżwystrojem wnętrza, procedurš zakupu i znacznie uprzejmiejszš niżgdzie indziej obsługš. Półki i lady z ksišżkami stały wzdłuż cianpomieszczenia, klienci za mieli prawo nie tylko do nichpodchodzić i sami wynajdywać poszukiwane pozycje, lecz grzebać wstertach i rzędach. Jeżeli kto się pieszył lub mimo czynionychwysiłków nie odnajdywał jednak upragnionego tytułu, mógł liczyć nachętnš pomoc uprzejmego subiekta, a nawet bywał proszony, aby"pozwolił z nim" na tajemnicze zaplecze.Pchnšłem masywne drzwi i wkroczywszy do rodka, ruszyłem z bijšcymsercem do działu wydawnictw francuskich. - Będzie? Nie będzie?Było! A cile mówišc - była. "Zwycięstwo" po francusku jest rodzajużeńskiego:Joseph ConradVictoireDu monde entierGallimardOsiem czerwonych liter tytułowego słowa wietnie się odznaczało najasnobeżowej okładce.Zajrzałem na tył ksišżki, gdzie wpisywano cenę. Osiemdziesišt dwazłote! Majštek! Za te pienišdze w księgarni zwanej radzieckšmógłbym dostać co najmniej trzy podręczniki szachowe, a wksięgarni muzycznej - płytę długograjšcš z przyzwoitym nagraniem,nie mówišc już o innych dobrach i przyjemnociach, jak kino(siedem biletów), teatr (co najmniej trzy) lub przejazdy taksówkš(z domu do szkoły pięć razy).Nie zawahałem się jednak, lecz, zacisnšwszy zęby, ze znaleziskiemw ręce przeszedłem do sekcji niemieckiej.Schopenhauer Joanna. Jugendleben... i co tam. Nie, nic takiegonie było. Znalazłem natomiast Gedichte* (* Poezje) FriedrichaHlderlina - jakie stare wydanie, gotykiem, w twardej oprawie; nametrykalnej stronicy widniała czarna pieczštka: swastyka w kółku zorłem i napis "Stolp - Garnisonsbibliothek"*. (Słupsk - BibliotekaGarnizonowa) Sprawdziłem w spisie rzeczy, czy jest hymn Ren (DerRhein). Był. Cena ksišżki? Szeć złotych! - Doskonale! Bierzemy.Przy kasie, z nonszalancjš erudyty-wiatowca spytałem, czy miewajšJugendleben und... Wander Joanny Schopenhauer.- No, wiecie państwo, matki słynnego filozofa - dodałem na wszelkiwypadek.Sprzedawca pakujšcy moje cenne nabytki spojrzał na mnie uważnie,po czym przerwał swš czynnoć i poszedł na zaplecze. Po chwiliwrócił stamtšd trzymajšc w rękach ksišżkę w żółto-białej okładce,na której czerniały litery stylizowane na gotyk:Joanna SchopenhauerGdańskie wspomnienia młodoci- Czy o to ci idzie? - zapytał. Na ustach błškał mu się filuternyumieszek.- Proszę! Polskie wydanie! - pokryłem zaskoczenie protekcjonalnymtonem. - A kiedyż to wydali?- Już dobre siedem lat temu - wyjanił z udanš pokorš. - Wpięćdziesištym dziewištym. Pozycja antykwaryczna.Zaczšłem przerzucać strony wolnym, niedbałym ruchem, starajšc sięodnaleć rozdział trzydziesty dziewišty.- Da się czytać ten przekład? - spytałem lekceważšco.- Ossolineum! - odrzekł z emfatycznym zgorszeniem. - Wštpisz w ichkompetencje? Pierwszy edytor w Polsce!"Ah, quel chien de pays!"* (*"Ach, cóż za pieski kraj!") - mójwzrok napotkał tymczasem te francuskie wyrazy, wyróżnione kursywš,które widziałem poprzednio w gdańskim wydaniu Wspomnień.Tak jest, to było to. Opis drogi powrotnej do Gdańska przezWestfalię. Wypatrzywszy popiesznie jaki garb stylistyczny,spadłem na zdanie jak sęp i odczytałem je na głos:Wielkimi, polnymi kamieniami zasypanych dróg, nazywanychgocińcami, którymi wleklimy się przez całe dnie, nie mielimyochoty mieniać na obok nich biegnšce tak zwane letnie drogi, naktórych powóz zapadał się w błocie po osie.Uniosłem wzrok znad tekstu.- Pan to uważa za dobre? - skrzywiłem się z niesmakiem. - Zaczynaćod dopełnienia, w dodatku z piętrowš przydawkš, i jeszczeoddzielić je od orzeczenia głównego wtršceniem i zdaniempodrzędnym?!... Przyzna pan, że to horror. Poza tym, dwa razy"który": "którymi wleklimy się" i zaraz "na których powóz". Zablisko! Nieporadnie! No, i wreszcie to "mieniać"! - wzniosłem oczydo góry w gecie błagania o litoć. - Co to ma być? Archaizm? Niesšdzę, aby w ten sposób mówiła pani Joanna. Jeli już miałbym siętrzymać proponowanych tu słów - z grymasem obrzydzenia powróciłemdo tekstu - można by to przynajmniej trochę lepiej ułożyć... jawiem?... na przykład tak:"Chociaż główne gocińce były pozarzucane polnymi kamieniami,przez co całymi dniami musielimy się wlec, nie chcielimy jednakich zmieniać na drogi biegnšce obok, nazywane letnimi, bo tam siępowóz zapadał w błocie po same osie."Nie lepiej? I nie janiej? I bez tych wszystkich "których"? No, aprzy tym ta fraza... ta kadencja... ten rytm... - przymknšłem zbłogociš powieki i wskazałem na ucho. - Ufam, że pan to słyszy iumie właciwie docenić...Księgarz rozemiał się jak z cyrkowego numeru, niby zpobłażliwociš, lecz i z dozš uznania. (Podobnie swego czasuzareagował ES, gdy zaczšłem zni... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl