MAD3, KNIGI, książki 1700 autorów, KSIĄŻKI, naukowe02wrzesień2003, psychologia, rehabilitacja, Madaras ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
La Belle VictoireCzułem, że nie ma sensu rozmawiać dalej z Jerzykiem - podchodzićgo, osaczać - żeby wycisnšć co z niego. Zresztš, straciłem wenę iochotę do gry. Wszystko, co usłyszałem w cišgu ostatniej godziny,bardzo mnie oddaliło od osoby Madame. Marzyłem, by stamtšd wyjć,znaleć się na ulicy i w spokoju przetrawić ogrom myli i spraw,jakimi niespodziewanie zostałem naszpikowany. Dlatego też, gdyJerzyk przerwał wreszcie na chwilę swój impulsywny monolog,wykorzystałem to zaraz i odezwałem się:- Dziękuję, że tyle czasu zechciał mi pan powięcić. Przekonałmnie pan. Całkowicie. Nie idę na te studia. Teraz już wszystkorozumiem - i podniosłem się z miejsca.- Drrobiazg - rzekł krótko Jerzyk. - Miło mi, że się na coprzydałem.Gdy wyszlimy na korytarz i Jerzyk zapalił tam wiatło, ze swegogabinetu wychynšł pan Konstanty i zaraz do nas dołšczył.- No i? - spytał podchodzšc.- Stało się, jak pan chciał - rozłożyłem ramiona w gecieprzyznania racji. - Pan Jerzyk mnie przekonał.- To dobrze. Bardzo dobrze - powiedział pan Konstanty.- Po co mu dom warriatów! - odezwał się znów Jerzyk, jakbypodsumowywał swš misję. - Ten obłęd z wyjazdami! Ta psychozaucieczek!... I tak ci oszczędziłem - znowu zwrócił się do mnie -najprzykrzejszych historrii: jak w tym całym bagienku ludzieodchodzš od zmysłów i zaczynajš wiać. I co z tego wynika; zarrównodla nich, jak dla tych, którzy tu pozostajš. Ta atmosferrapodejrzeń: kto co knuje po cichu, kto sobie szykuje grrunt."Pojechał!... Wrróci? Nie wrróci?... Nie wrrócił!... Ktonastępny?... Poprrosił o azyl! Został!... Wyszła fikcyjnie zamšż..."- Ma pan na myli przypadek docent Surowej-Leger? - wpadłem munaraz w słowo, zaskakujšc sam siebie.Jerzyk zamilkł na chwilę i spojrzał na mnie uważnie.- Skšd wiesz? - zapytał wreszcie.I wtedy, już w pełni wiadomy, na jakie idę ryzyko, wykonałem ówruch odsłaniajšcy królowš.- Od mojej romanistki - odpowiedziałem spokojnie. - Pisała u niejpracę. I raz, wspominajšc o tym...- U Sumowej-Leger? - Jerzyk nie dał mi skończyć.- Takie padło nazwisko. Chyba nie przekręciłem...- A kto to jest, ta dama, co uczy cię frrancuskiego? Jak się onanazywa? Z trudem panujšc nad głosem, wydałem biednš Madame.- Co?! - krzyknšł zdumiony Jerzyk i zamiał się nerwowo. - LaBelle Victoire* (*Piękna Wiktoria) ... uczy w szkole?!Miano, którego użył, owo "La Belle Victoire", niemal zaparło midech. Więc tak jš nazywano! A zatem ta "Wiktoria" to wcale niejaki rys urzędowo-rodzinny, lecz równoprawne imię, używanepotocznie?- Nie jest zwykłš lektorkš - wyjaniłem uprzejmie. - Jestdyrektorem szkoły. I to też nietypowym. Ma przeprowadzić reformę;przekształcić to liceum w nowoczesnš placówkę z wykładowymfrancuskim... A co w tym takiego dziwnego?Jerzyk i pan Konstanty spojrzeli po sobie znaczšco i pokiwaligłowami.- A więc zrrobiła to... - powiedział Jerzyk posępnie, półgłosem,jakby do siebie.- Przepraszam, co takiego? - nie wytrzymałem napięcia.- Nie, nic, nic... - machnšł rękš. - Ce n'est fas important*. (*Tonic ważnego) - I najwyraniej chcšc ucišć dalszš rozmowę o tym,rzekł ranym głosem do ojca: - No, to ja też już pójdę. - Isięgnšł po swój płaszcz.Uczyniłem to samo. Kiedy jednak spostrzegłem, że moje rękawiczkitkwiš za prętem wieszaka, a nie w kieszeniach kurtki, niewycišgnšłem ich stamtšd, lecz - działajšc jak w transie - zakryłemje dyskretnie wiszšcym tuż nad nimi beretem gospodarza.Schodziłem po schodach z Jerzykiem, napięty, czy lada chwila nierozlegnie się za mnš trzask otwieranych drzwi i głos panaKonstantego wzywajšcy mnie do zabrania zapomnianego okrycia. Nicjednak takiego nie zaszło.Wyszlimy na ulicę. Ciemno, wilgotno, mgła. Listopadowa pora.Jerzyk cały czas milczał, zajęty swoimi mylami. Zupełnie niemogłem się zdobyć na wyrzeczenie choć słowa.Przy najbliższej przecznicy zwolniłem i przystanšłem:- Ja w tę stronę, a pan?- Ja prrosto, dalej prrosto - powiedział apatycznie, jakby wyrwanyze snu.- A zatem, do widzenia. Dziękuję, jeszcze raz.- Serrwus! - ucisnšł mi rękę. - Wszystkiego najlepszego.Poszedłem w głšb przecznicy jakie pięćdziesišt metrów, po czymwróciłem do rogu i stwierdziwszy, że Jerzyk zniknšł już w mroku imgle, puciłem się pędem z powrotem.Biały, porcelanowy przycisk przedwojennego dzwonka, tkwišcy wozdobnym wgłębieniu w prawej framudze drzwi, przycisnšłem ponownieo dziewiętnastej dziesięć.Maksymilian i Claire- Tak? - dobiegł mnie zza drzwi głos panaKonstantego.- Przepraszam, to jeszcze raz ja, nie wzišłem rękawiczek.W odpowiedzi usłyszałem krótkie, rzeczowe "a!", po czym szczęknęłazasuwa.- Widzi pan, roztargnienie - zaczšłem, przechodzšc przez próg. -Pan Jerzyk tak mnie poruszył swoimi opowieciami, że całkiemstraciłem głowę.- Mówiłem ci. Uprzedzałem - powiedział pan Konstanty rozkładajšcramiona i zwrócił się w stronę wieszaka, by szukać rękawiczek.- Wie pan, co mnie w tym wszystkim najbardziej zadziwiło? -rzuciłem pytanie-lasso, ażeby go powstrzymać.- No-no?Udało mi się.- Ta atmosfera podejrzeń i psychoza ucieczek. Naprawdę, nieprzypuszczałem, że to aż tak wyglšda.- Niestety - rzekł markotnie i podszedł do wieszaka.Uznałem, że nie ma co zwlekać.- A swojš drogš... - westchnšłem - jaki mały jest wiat!Wspominam, przypadkowo, o mojej romanistce, a tu się okazuje, żepan Jerzyk jš zna... A chyba również i pan... Takie odniosłemwrażenie.- Czy ja jš znam! - pan Konstanty zamiał się pobłażliwie i znowuprzerwał akcję szukania rękawiczek. - Znam jš od urodzenia.Zamarłem. Jakbym pod własnym domem odkrył kopalnię złota. Swojezdumienie jednak ukryłem pod maskš konwencji:- Poważnie? - zapiałem cienko, jakbym w angielskim salonieprowadził konwersację. - A to dopiero historia!... A jakimże tosposobem?- Znałem dobrze jej ojca - wyjanił pan Konstanty. - Wspinalimysię razem. W trzydziestym czwartym roku bylimy na Mont Blanc...- W trzydziestym czwartym? - przerwałem.- Dokładnie, a bo co?- Nie, nic... - machnšłem rękš, szukajšc goršczkowo jakiegopowodu pytania. - W lecie, ma się rozumieć... - dodałem tonemznawcy.- Oczywicie, że w lecie - potwierdził bez namysłu. - Lecz co toma do rzeczy?- Chciałem się tylko upewnić, o której wyprawie pan mówi -znalazłem w końcu odpowied (redniš, oględnie mówišc). "Jeli niejest wczeniakiem, to była już poczęta", przeliczyłem tymczasem.- W trzydziestym czwartym roku tylko raz byłem w Alpach - wyjaniłdla porzšdku.- No i co?... Proszę mówić. To niezwykle ciekawe - wróciłem dokonwencji salonowej rozmowy (jakby mi raczej chodziło o alpejskieprzygody, niż o ojca Madame).- To był przedziwny człowiek. Dwa charaktery w jednym. Skrupulanti fantasta. Racjonalista-romantyk. Z jednej strony, solidny... cowięcej: niezawodny! Mogłe na nim polegać jak na zegarkuszwajcarskim. Jeli się z kim umówił, zawsze dotrzymał słowa,choćby walił się wiat. Z drugiej, idealista, o najdziwniejszychpomysłach, zaskakujšcy człowieka wręcz szalonymi planami. Te dwatemperamenty splatały się niekiedy. Nie znajšc dokładnieprzyszłoci, przeciwnie, wiedzšc o niej, jak bardzo może byćzmienna, umawiał się precyzyjnie na bardzo odległe terminy, czasemw nieznanych mu miejscach, i, niczym Fileas Fogg, bez żadnychpotwierdzeń, ucileń, stawiał się tam dokładnie o okrelonejporze.Raz było tak, na przykład:Spotkalimy się przypadkiem, tu, na ulicy w Warszawie, pod konieclistopada, i zaczęlimy gadać. Powiedział, że włanie wyjeżdża,naprzód w góry Schwarzwaldu, a potem do Chamonix, robić tam jakiewejcia w długim sezonie zimowym. Odpowiedziałem w rewanżu, żerównież wybieram się w Alpy, tyle że do Szwajcarii, no i dopiero wlecie. Zaczšł mnie wypytywać o szczegóły wyprawy: nie byłdotychczas w tym kraju i bardzo chciał tam pojechać. Powiedziałemmu wszystko, co w tamtej chwili wiedziałem. Plan był w miarękonkretny, lecz bez detali, rzecz jasna."To kiedy i w jakim miejscu możemy się tam spotkać?", zapytał nistšd, ni zowšd.Zdębiałem. W tamtej chwili nie miałem jeszcze pojęcia ani gdziebędę mieszkał, ani kiedy tam dotrę. Jedyne, co wiedziałem, tonazwa miejscowoci, w której mam się zatrzymać, i że muszę tamprzybyć najpóniej pištego sierpnia."A zatem szóstego, w południe, przed dworcem kolejowym. Odpowiadaci to?", zapytał zerknšwszy w kalendarz.Mylałem, że żartuje. Ale on mówił poważnie. Nie muszę chybadodawać, że był tam co do minuty.- Fascynujšce, istotnie! - kiwałem z uznaniem głowš. - Lecz,proszę, niech pan co powie o tym wspólnym Mont Blanc.- No włanie - pan Konstanty całkiem już zrezygnował z szukaniarękawiczek. - To jest z kolei historia, dobrze obrazujšca jegodrugš naturę. Zaczšć trzeba od tego, o czym marzył i nił pewienfanatyk gór, jego starszy przyjaciel, i co próbował spełnić zimš wdwudziestym szóstym. Otóż ów słynny taternik pragnšł, by jegodziecko, które się miało narodzić, przyszło na wiat... na MontBlanc. No, nie na samym szczycie, to byłaby już przesada, leczgdzie możliwie najbliżej, w słynnym schronisku Vallota, tuż podsamym wierzchołkiem. I zawlókł tam swojš żonę w siódmym miesišcucišży. Nic jednak z tego nie wyszło. Po tygodniowej wichurze,która o mało nie zmiotła schroniska z powierzchni ziemi,postanowili zejć i rodzić w normalnych warunkach. W drodzepowrotnej, w zadymce, zarwał się nieżny most. To cud, że uszli zżyciem, i że nie poroniła.O...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]