MAD2, KNIGI, książki 1700 autorów, KSIĄŻKI, naukowe02wrzesień2003, psychologia, rehabilitacja, Madaras ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Królik... Anatomia królika... - zaczšłem dukać, spostrzegłszy natablicy zawieszonš planszę z wizerunkiem tego ssaka z otwartš jamšbrzusznš, w której kłębiły się kolorowe wnętrznoci.- Doskonale! wietnie! - powiedziała z ironicznš zachętš w głosie.- Ale co konkretnie? Jakie narzšdy? Funkcje? Jaki układwewnętrzny?- Rozrodczy - usłyszałem szept podpowiedzi, ale uznałem to zadowcip majšcy na celu dalsze rozbawienie klasy moim kosztem.- Nie wiem, nie uważałem - poddałem się z desperacjš.- No włanie, tak mylałam - stwierdziła z udanym smutkiem Żmija.- Nie będziesz więc miał mi za złe, że wstawię ci dzisiaj dwójkę- wpisała zamaszycie stopień do dziennika. - A teraz przyjmijłaskawie do wiadomoci, że uczymy się dzisiaj o życiu płciowymkrólika. Temat w sam raz dla ciebie. Aż dziwne, że nie uważałe. Wkażdym razie, na następnš lekcję opanujesz dokładnie ten materiałi pięknie nam go tu wyłożysz, tak żeby nikt nie miał wštpliwoci,że się znasz na rzeczy.Bolesne to były słowa. I perspektywa okropna. Najgorsze jednakbyło co innego - co, z czego Żmija nie zdawała sobie zresztšsprawy, gdy bezlitonie ćwiczyła mnie przed klasš, a mianowiciestworzenie fałszywego wrażenia, że i ja czytam po kryjomu wiadomyepizod. A to posiadało tylko jednš wykładnię: Madame la Directricei mnie złamała serce.Rozdział drugiNa poczštku było SłowoNa skutki fatalnej demaskacji nie musiałem długo czekać. Ledwousiadłem wymiętoszony przez Żmiję, doszły mnie szepty połšczone zukradkowymi spojrzeniami w mojš stronę. Nie miałem wštpliwoci -obgadywano mnie, sycono się moim upadkiem, znajdywano małodusznepocieszenie w tym, że i ja dzielę męczeński los adoratorów Damy zLodu.Było to nie do wytrzymania.Jak zwykle w trudnych momentach życiowych, udałem się po lekcjachdo pobliskiego parku (jak na ironię: imienia Żeromskiego), żeby wspokoju rozważyć powstałš sytuację i znaleć z niej jakiewyjcie. Usiadłem na ustronnej ławce i przystšpiłem do analizymylowej.Wskutek nieroztropnoci zostałem omieszony. Lecz jednoczeniezmuszony do przyznania się przed samym sobš, iż Madame laDirectrice zawróciła mi w głowie, że bynajmniej nie jestem wolnyod trujšcego afektu, jak to przez cały czas, kłamliwie,utrzymywałem przed sobš.Akt samouwiadomienia nie przyniósł jednak tym razemozdrowieńczego skutku. Przeciwnie, rozjštrzał tylko ranę i stršcałw piekielnš otchłań. Nie doć, że miałem cierpieć typowe w tymstanie męki, to jeszcze żyć w poczuciu straszliwej degradacji, wuwłaczajšcym zrównaniu z innymi ofiarami choroby. Tu włanieprzebiegała granica mojej wytrzymałoci. I to mobilizowało doznalezienia remedium."Nie, tak być nie może" - mylałem, patrzšc na drzewa mienišce siękolorami w padziernikowym słońcu. Trzeba natychmiast co zrobić.Jeżeli nie podejmę jakich zaradczych kroków, stoczę się wkrótcena dno. Stanę się jednym z tych żałosnych pajaców, gotowych zakażdš cenę, najbezwstydniejszych poniżeń, zabiegać o cień uwagi."Zdawałem sobie sprawę, że w mojej sytuacji - osiemnastoletniegomłokosa, młodszego od niej o co najmniej dwanacie lat, a do tegojeszcze będšcego jej poddanym, i to najniższego rzędu - liczyć naco więcej niż ukojenie przez słowa było głupotš, wcišgajšcšniechybnie w bagno kompromitacji i piekło upokorzenia. Niechodziło mi jednak o "literaturę": o to, że - zgodnie z akcjštrzeciej odsłony szekspirowskiego dramatu żywota - mógłbym o niej idla niej składać smętne wierszydła albo, uchowaj Boże, smażyćmiłosne listy. Zadoćuczynienie przez mowę, w której upatrywałemswš szansę, rozumiałem inaczej. Miało ono polegać na podjęciupewnej gry, w której wypowiadane słowa i zdania mieniłyby sięznaczeniami, a także zyskiwałyby na sile: stawałyby się czymwięcej niż tylko rodkiem komunikacji, stawałyby się pewnegorodzaju faktami. Inaczej mówišc, pewna czšstka rzeczywistocimiała zostać w tej grze sprowadzona do języka. Ulotne dwięki oumownym sensie miały być z krwi i koci.Nieraz już w życiu przekonałem się, jak wiele mogš zdziałać słowa.Odkryłem ich czarodziejskš moc. Potrafiły nie tylko zmieniaćrzeczywistoć, potrafiły jš tworzyć, a w szczególnych wypadkach -nawet jš zastšpić.Czyż nie słowa odwróciły przesšdzony, jak się zdawało, los wbiurze organizacji Przeglšdu Scen Amatorskich? I czyż nie one,póniej, zapanowały nad "czerniš"?Albo niezapomniana chwila po Festiwalu Chórów... Czyż, w gruncierzeczy, nie słowa stanowiły jej ródło? Czyż do tego, by nastrójzwykłego rozprężenia przemienił się niespodzianie w radosny szałdionizyjski, nie potrzeba było dopiero magicznego "no more"? Ikrzyku "What you say?" - by nastšpiła katharsis?I czyż, wreszcie, nie słowa wygrywały z faktami nawet w"podziemnym" życiu szkoły? Sporód dziesištków zdarzeń, którezapisywały się złotymi zgłoskami w pamięci klasowej społecznoci,najwyższš lokatę zajmowało bezapelacyjnie wiadome wypracowanieRożka. Przebijało ono nawet tak zabawnš i bezkompromisowš w swymwyrazie "wiedeńskš" odsiecz Fšfla, która z biegiem czasu okazałasię bledsza i mniej ekscytujšca.O tak, nie darmo księga, która wysuwa twierdzenie, że na poczštkuwszystkiego było i zawsze jest Słowo, uchodzi za księgę więtš!Obecnie z tej nauki postanowiłem zrobić użytek. Nie zdawać się naprzypadek, w którym Słowo odegra swš czarodziejskš rolę, leczdziałać z rozmysłem w tym celu. Umylnie torować Mu drogę,przygotowywać grunt.Oznaczało to pewnš pracę - podobnie jak w wypadku marzeń ojazzowym zespole i występach scenicznych. Tym razem stwarzaniewarunków przyszłym wniebowstšpieniom miało polegać głównie nazdobywaniu wiedzy, rzetelnej i drobiazgowej, na temat życiaMadame. Do sprawy należało podejć poniekšd naukowo. Skończyć zbredniš fantazji, domysłów i hipotez, zaczšć prowadzić badania,gromadzić informacje. I to informacje istotne, a nie jakie tamgłupstwa jak numer szminki do ust. Tylko z takimi kartami w rękumożna było przystšpić do założonej przeze mnie gry. Krótko mówišc,należało wszczšć dochodzenie.Aby ten miały plan nie wydał mi się nazajutrz fanaberiš umysłuzrodzonš w momencie depresji, postanowiłem czym prędzejzakotwiczyć go w rzeczywistoci, czyli niezwłocznie przystšpić dodziałania. - Cóż mogłem zrobić od razu? - Ależ to oczywiste!Spróbować ustalić adres przez ksišżkę telefonicznš.Wstałem i ranym krokiem ruszyłem w kierunku poczty.Było mało prawdopodobne, aby dyrektor szkoły nie miał w mieszkaniutelefonu. Nie oznaczało to jednak, że numer i nazwisko będšfigurowały w spisie. Telefon mógł być zastrzeżony; zarejestrowanyna kogo innego; a jeli założono go niedawno, mógł jeszcze niewystępować w ostatnim wydaniu ksišżki telefonicznej, któršdrukowano co dwa albo trzy lata.Wszystkie te obawy okazały się płonne. Abonentów noszšcych takiesamo nazwisko, jakie nosiła Madame, było zaledwie trzech, każdymiał inne imię, tylko jedno z nich było imieniem żeńskim - i tobyło włanie jej imię. Ponadto, po przecinku, widniał jeszczeskrót tytułu naukowego"mgr", który zdawał się ostatecznieprzesšdzać sprawę. Nie było wštpliwoci, to mogła być tylko ona.Łatwy i szybki sukces, jakim zakończyła się moja pierwsza operacjadetektywistyczna, podziałał na mnie dwojako. Z jednej strony,przyniósł dreszcz podniecenia i umocnienie w wierze, że plan,który powzišłem, nie jest fantasmagoriš. Z drugiej, sprawiał mizawód: skrelał zadanie, które dopiero co sobie wyznaczyłem, istawiał mnie na nowo w martwym punkcie wyjcia. To za z kolei nanowo rodziło wštpliwoci.Poddawszy te uczucia bezwzględnej analizie, stwierdziłem, że sšprzejawem podwiadomego lęku. Zamiast bez ceregieli posuwać się doprzodu, pragnšłem czy szukałem zbytecznej retardacji. Marzšc osytuacji, w której będę mógł wreszcie, wyposażony w odpowiednišwiedzę, rozpoczšć swš Wielkš Grę, bałem się jej zarazem - skory doodwleczenia, a nawet do walkoweru."Trzeba to w sobie przełamać", upomniałem się w duchu, "trzebagrać ofensywnie". I nie zastanawiajšc się długo, pojechałem podznaleziony adres.Ulica, a cilej, niewielkie osiedle, na które prowadził,znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między moim domem aszkołš. Wysiadłszy z autobusu, a zwłaszcza zagłębiwszy się wlabirynt alejek oplatajšcych domy, poczułem przyspieszone bicieserca. Cóż, w każdej chwili mogłem jš przecież spotkać! Czy niewydałoby się to jej podejrzane? Oczywicie, mogłem mieć stopowodów, aby tamtędy ić, a jednak mimo wszystko... Jak się wtedyzachować? Ukłonić się i przejć dalej jak gdyby nigdy nic? Czyjednak nie pozostawić zdarzenia bez komentarza? Odegraćzaskoczenie i rozwinšć to jako?Nie, żadne z tych rozwišzań nie byłoby dobre. Uzmysłowiłem sobie,że takie przypadkowe spotkanie psułoby mi szyki. Należało gozdecydowanie uniknšć. Zaczšłem się mieć na bacznoci. - Jeli jštylko spostrzegę, zmieniam dyskretnie kierunek albo odwracam się.W najgorszym razie, udaję zamylonego i nie zauważam mijajšc. -Dopóki szedłem wród domów, nie przedstawiało to problemu. - Cojednak zrobię, jeżeli się zderzę z niš w drzwiach albo tymbardziej na schodach? Wtedy muszę już co powiedzieć...Na szczęcie, spis lokatorów znajdował się zewnštrz budynku.Znalazłszy jej nazwisko, zwróciłem natychmiast uwagę na nazwiskasšsiadów i, na wszelki wypadek, kilka z nich nakazałem sobiezapamiętać. Uzbrojony w tę wiedzę - i odprężony nareszcie -ruszyłem wolnym krokiem w kierunku właciwej sieni. Teraz mogłemjš spotkać nawet przy samych drzwiach. Na jej najbardziej zdumion... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl