Lynn Kurland - Zwaśnione serca, E-books

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lynn Kurland
Zwaśnione serca
Prolog
Anglia, 1215 Artane
Dziewczynka stała w drzwiach chaty uzdrawiaczki i spoglądała na dziedziniec, na błoto i bruk dzielące ją
od wielkiej sali. Oceniwszy odległość jako możliwą do pokonania, puściła ościeżnicę, której dotąd kurczowo się
przytrzymywała, i zeszła po trzech stopniach. Potem mocniej ścisnęła służący jej za podparcie kij i powoli, z
bólem, ruszyła przez dziedziniec.
Promienie słońca połyskiwały w jej jasnoblond włosach i na złotych haftach ciężkiej aksamitnej sukni.
Choć było stanowczo za gorąco na taki strój, młódka nalegała. Suknia pozwalała ukryć szkaradne łubki
unieruchamiające jej nogę od stopy do biodra.
Dziewczynka podniosła wzrok i przekonała się, że drzwi donżonu są już blisko. Na jej napiętej twarzy nie
zagościł wszakże uśmiech ulgi; jeszcze nie dotarła do celu.
- Szpetna Anne z Fenwyck!
- Cierń w ogrodzie Artane!
Okrzyki dopadły jej tak niespodzianie, że się potknęła. Wsparła się ciężko na chromej nodze. Zacisnęła
zęby, powstrzymując okrzyk bólu, po czym zwiesiła głowę i przyspieszyła kroku.
Otoczyli ją kołem nazbyt szerokim, by zadać jej ból inaczej niźli tylko słowami, te jednak raniły
wystarczająco dotkliwie. Grupę tworzyli giermkowie, z jednym godnym odnotowania wyjątkiem: do grona
dręczycieli dołączył młodzieniec niedawno pasowany na rycerza, który przecież powinien był mieć nieco więcej
rozumu. Krążyli wokół niej, urągając jej bezlitośnie, kiedy kuśtykała kamienną ścieżką wiodącą do donżonu.
Rycerz splótł ręce na piersi i roześmiał się, gdy z trudem wspinała się po schodach.
- Skąd ten pośpiech, kuternogo?
Dziewczynka nie trwoniła czasu na łzy. Od bezpieczeństwa dzieliły ją zaledwie cztery stopnie. Ignorując
towarzyszące jej wysiłkom śmiechy, kontynuowała wspinaczkę.
Otworzyły się drzwi i pan zamku porwał ją w ramiona, mocno tuląc do siebie. Jej kij ze stukotem zsunął
się po schodach, lecz nie miała serca po niego wracać. Przylgnęła do swojego protektora, słuchając jego
kojącego, niskiego głosu, kiedy wciągał ją do środka. Mężczyzna sięgnął, żeby zamknąć drzwi, zawahał się
jednak, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka, zanim wreszcie pchnął drewniane skrzydło.
Gdyby dziewczynka wyjrzała na dwór, nim drzwi się zatrzasnęły, zobaczyłaby ciemnowłosego
czternastoletniego młodzieńca o szarych oczach stojącego na schodku przed chatą uzdrawiaczki, dokąd przybył
po codzienną porcję zabiegów. Zobaczyłaby malującą się na jego twarzy furię i zaciśnięte przy bokach pięści -
był świadkiem ostatnich chwil jej udręki. Kontynuując obserwację, poznałaby dalsze wydarzenia. Młodzieniec
odtrącił ramię podtrzymującego go brata i zawołał coś gniewnie do młodego rycerza. Ten zbliżył się
niespiesznie, a jego kpiące prychnięcia przerodziły się w głośny śmiech, kiedy usłyszał wyzwanie.
Nie mogło być mowy o równej walce. Chłopiec minione pół roku spędził w łóżku trawiony gorączką i
jeszcze całkiem nie wyzdrowiał. Rycerz był od niego o pięć lat starszy, a przy tym bez skrupułów korzystał z
każdej okazji do poniżenia pańskiego syna.
Starcie skończyło się, zanim na dobre się zaczęło. Ciemnowłosy młodzieniec runął twarzą w błoto
zmieszane z obornikiem. Opuściły go resztki sił, tak że tylko wił się na ziemi. Brat wystąpił w jego obronie, a
ten gest kosztował go dwa złamane palce. Rycerz wyszczerzył do pokonanych zęby w uśmiechu, po czym
oddalił się w świcie starszych chłopców chichoczących zza dłoni przesłaniających usta i młodszych, którzy
opuszczali scenę ze wstydem i zakłopotaniem, jakie wzbudził w nich młodzian niezdolny podnieść się z ziemi.
Dziewczynka nie widziała tych zdarzeń. Delikatnie zaprowadzono ją do izby sypialnej, którą dzieliła z
przybranymi siostrami, gdzie zaznała tego luksusu, że mogła ronić łzy upokorzenia w samotności.
Łzy jej obrońcy mieszały się z błotem.Rozdział 1
Anglia, rok 1225
Młoda kobieta z wyżyn wierzchowca spoglądała na drogę wiodącą do zamku. Jako że w ciągu swojego
dziewiętnastoletniego życia przemierzała ów trakt wielokrotnie, czuła się dość dobrze zaznajomiona z jego
nierównościami. Jednakowoż pilno jej było pokonać tę ostatnią przeszkodę i w końcu zsiąść z siodła, zatem
przyglądała się jej bystro. Oceniwszy dzielącą ją od celu odległość jako możliwą do pokonania, mocniej
chwyciła wodze i popędziła konia.
Podróż jej się dłużyła. Za nią jechał swatający ją uparcie ojciec, ani chybi rozmyślając o półtuzinie
kawalerów, którzy pozostali w Fenwyck - mężczyzn dostatecznie mocno pożądających jego bogactwa, by wraz z
nim przyjąć jego córkę. Przed sobą widziała już dom, gdzie dorastała i gdzie zostawiła serce, dom, który
opuściła blisko pół roku temu jedynie dlatego, że ojciec brutalnie ją stamtąd wywlókł. Straciła nadzieję, że
kiedykolwiek ponownie ujrzy to miejsce.
Teraz wszakże wyrwała się z zamku ojca, zaś Artane znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Tyle jej
wystarczyło. Musiało wystarczyć. Przypuszczalnie na nic więcej nie mogła liczyć.
- Święci pańscy, rad schronię się przed tym przeklętym deszczem - utyskiwał jej rodzic, zrównując się z
nią. - Jakimż to sposobem, pani, dałem ci się nakłonić do tego nonsensownego przedsięwzięcia przy tak
piekielnej pogodzie? Nadasz mi się w Fenwyck, nie tutaj!
Anne spojrzała na ojca. Nieśmiały promień jesiennego słońca musnął jego jasne włosy i rozbłysnął na
złotych haftach zdobiących ciężki kaftan.
- Dobrze się prezentujesz, ojcze - powiedziała, modląc się, by tymi słowy odwrócić bieg jego myśli, jako
że komplement nie mógł przemknąć niezauważony.
- Jak by w tych okolicznościach zacny wygląd na cokolwiek mi się zdał! Miło z twojej strony, że
zabrałeś mnie do Artane - kontynuowała, trzymając się obranego kursu.
- Bardzo chciałam pożegnać sir Montgomery'ego na łożu śmierci.
- Spóźnimy się, moim zdaniem - mruknął ojciec. - Umrze, nim dotrzemy na miejsce.
Jednak ze sposobu, w jaki zaczął obciągać na sobie ubranie i przeczesywać palcami włosy, Anne
wywnioskowała, że jej rodzic pragnie pokazać się od najlepszej strony, nawet jeśli owa prezentacja miałaby
nastąpić na pogrzebie.
Skoncentrowała się na ważniejszych kwestiach, mianowicie na utrzymaniu się w siodle, dopóki nie dotrą
do zamku. Jej noga marnie znosiła trudy podróży. Choć Fenwyck dzieliły od Artane zaledwie cztery dni
niespiesznej jazdy, Anne podejrzewała, że bardziej by jej posłużyło, gdyby pokonała ów dystans pieszo.
Zastanawiała się, czy zdoła ustać na nogach, kiedy te męki wreszcie się zakończą.
Pomimo tej jakże realnej troski, serce Anne rosło z każdym drażniącym, ciężkim stąpnięciem jej
wierzchowca. Surowe kamienne mury warowni wznosiły się na tle szarego nieba: prawdziwy bastion dający
poczucie bezpieczeństwa. Święci pańscy, jakże rada była je widzieć. Ojciec nie przestawał utyskiwać, ale
puszczała jego słowa mimo uszu, pozwalając im płynąć w poszukiwaniu baczniejszego słuchacza. Zbyt mocno
zagłębiła się we wspomnieniach, by zważać na narzekania.
Przypomniała sobie, jak po raz pierwszy zawitała do Artane. Na zamek składało się wówczas niewiele
więcej niż konary, wytyczające granice murów zewnętrznych, i gałęzie, wyznaczające kontury zabudowań w ich
obrębie. W jej odczuciu budowa postępowała bardzo szybko, co przypuszczalnie wynikało z faktu, że Anne czas
upływał tak szczęśliwie w otoczeniu rodziny, pod której opiekę trafiła.
Znalazła tu siostrę, swoją rówieśnicę, a także braci, aczkolwiek w tamtym czasie niewiele o nich dbała.
Pan i pani wznoszonego właśnie donżonu traktowali ją jak rodzoną córkę i za to żywiła wobec nich ogromną
wdzięczność.
Potem zaś nadeszła chwila, gdy po raz pierwszy zwróciła uwagę na najstarszego z synów pana na Artane.
Trudno go było zignorować. Zaanonsował swoją obecność, wrzucając jej robaka za kołnierz sukni.
Koń stąpnął tak nieszczęśliwie, że Anne omal nie odgryzła sobie języka. Zacisnęła zęby i zmusiła się do
skupienia uwagi na wierzchowcu. Wspomnienia czyniły jej chyba więcej szkody, niż była skłonna się przyznać,
zwłaszcza gdy zdążały w tym konkretnym kierunku, jako że przecież nie było sensu rozmyślać o najstarszym
synu pana na Artane.
Podniósłszy wzrok, odkryła, że znajduje się już niemal na wyższym dziedzińcu. Rzadko jakiś widok
sprawiał jej większą radość niż ten teraz, gdy spoglądała na donżon przed sobą. Podziękowania za to należały się
dowódcy przybocznych Artane'a, albowiem jedynie wezwanie do łoża śmierci Montgomery'ego z Wyeth mogło
wyrwać ją z duszących murów Fenwyck.
Anne ostrożnie obierała drogę przez zatłoczony dziedziniec. Artane tętniło życiem, kwitł tu handel, roiło
się od wychowanków, a liczni wasale nieustannie szukali sposobów, by przypodobać się swojemu seniorowi.
Przypuszczała, iż lordowi Rhysowi sprawia przyjemność, że jest tak poważany i ceniony, ona sama wszakże
czułaby się szczęśliwsza, gdyby wokół nie panował taki tłok. Wówczas o wiele łatwiej przebiłaby się do wielkiej
sali.
Stłumiła grymas, kiedy jej koń wreszcie się zatrzymał. Dzięki Bogu, dobrze wyszkolone zwierzę stało
spokojnie. Anne przyglądała się ziemi pod kopytami wierzchowca, zastanawiając się, jak na niej stanąć, unikając
niewdzięcznego upadku nosem w błoto. Odetchnęła głęboko, okręciła się i, przytrzymując się siodła, wolno
zsunęła z konia.
- Anne! - wykrzyknął Geoffrey, dorzucając przekleństwo. - Powiedziałem, że ci pomogę.
- Wszystko w porządku, ojcze - odparła, zmuszając się do zachowania wyprostowanej postawy,
jakkolwiek pragnęła jedynie wesprzeć głowę o kłąb konia i zapłakać.
Ból w nodze był oślepiający, lecz za ów stan rzeczy mogła winić tylko siebie. Odrzuciła propozycję ojca,
który chciał ją tu przywieźć dwukółką. Podobnie jak nieustannie odmawiała, kiedy nalegał na urządzenie
postoju.
- Zaczynam się zastanawiać, dlaczego w ogóle cię tu posłałem - stwierdził szorstko Geoffrey. - Słowo
daję, że wpoili ci tu upór, z pewnością bowiem nie odziedziczyłaś go po mnie. Bardziej by ci posłużyło, gdybyś
została w Fenwyck.
Anne nie przyszła do głowy żadna dopuszczalna odpowiedź, chociaż jej pierwsza myśl brzmiała:
„Niebiosom niech będą dzięki, że mnie odesłałeś". W wieku dziewiętnastu wiosen była zbyt dojrzała na takie
dziecinne odzywki, jednakowoż każdego dnia błogosławiła możliwość dorastania w donżonie Rhysa de Piageta.
Zapewne postąpi roztropniej, zachowując dla siebie tego rodzaju spostrzeżenia. - Wejdźmy do środka - rzekł
ojciec takim tonem, jakby absolutnie nie miał na to ochoty. - On po nas przyjdzie, jeśli będziemy zwlekać.
- Pani Gwennelyn rada cię zobaczy, ojcze - podsunęła Anne.
- A jakże, lecz jej uprzykrzony małżonek również tam będzie. Z czego miałbym się cieszyć? Przypomnę
sobie tylko, że wybrała jego zamiast mnie.
- Jeśli tak mówisz - rzekła Anne, krzywiąc się z bólu, kiedy przeniosła ciężar ciała na chromą nogę.
- Gwen pragnęła mnie - oświadczył Geoffrey. - I to zaiste okrutnie.
- Oczywiście, ojcze - zgodziła się Anne, skoncentrowana wszakże na innej kwestii: starała się nie
rozciągnąć jak długa w błocie.
Spojrzała ku wejściu do wielkiej sali. Dzieląca ją od niego odległość, choć większa, niźli Anne by sobie
życzyła, wydawała się możliwa do pokonania.
Odetchnąwszy głęboko, odepchnęła się od konia. Ostrożnie ruszyła po bruku, który przemierzała przez
większą część swojego życia, uspokajając się pod wpływem dotyku tych dobrze sobie znanych kamieni. Święci
pańscy, jakże tęskniła za tym miejscem. Jakim cudem przeżyła minione pół roku w Fenwyck? Jak przetrwałaby
tam dzieciństwo? Chwała niebiosom, że nie musiała poznawać odpowiedzi na to ostatnie pytanie. Dopiero
niedawno w pełni pojęła, jakie spotkało ją szczęście. Gwennelyn z Artane hojnie obdarowała ją miłością i troską,
jakich Anne nigdy nie zaznałaby w domu swojego ojca.
Oczywiście, jej pobyt w Artane był możliwy jedynie dzięki długiej znajomości pani Gwennelyn z ojcem
Anne. Zwykłej znajomości, jako że - wbrew przechwałkom Geoffreya - tych dwoje nigdy nie pałało do siebie
nadmierną miłością.
Jeszcze mniej ciepłych uczuć łączyło Geoffreya z Rhysem de Piagetem, aczkolwiek każdy z mężczyzn
uważał tego drugiego za swojego lojalnego sojusznika. Anne nasłuchała się wystarczająco dużo opowieści o ich
dawnych utarczkach, by wiedzieć, jak kształtują się relacje między nimi, jednakowoż ani pan, ani pani na Artane
nie wypowiadali się ubliżająco na temat jej ojca. On nigdy nie odpłacał im podobną uprzejmością. Na szczęście
stosunki Geoffreya z Artane pozostawały dostatecznie przyjacielskie, żeby Anne mogła znaleźć się wewnątrz
dopiero wznoszonych murów warowni - i za ów fakt dziękowała niebiosom.
- Chodźmy zatem - rzekł Geoffrey, ujmując ją pod rękę i ruszając do donżonu. - Wejdźmy do środka.
Z każdym krokiem noga cierpła jej coraz bardziej, tak że Anne była już niemal gotowa poprosić ojca,
żeby się zatrzymał. Taka prośba zaowocowałaby wszakże wyliczeniem jej dziecięcych szaleństw, wywołała falę
utyskiwań na niedbałość Rhysa, ponieważ na nie pozwolił, i sprowokowała wiele innych komentarzy, których
Anne nie miała chęci wysłuchiwać. Spojrzała w górę schodów i zaklęła cicho na widok panującego na nich
tłoku. Cóż, nie pozostawało jej nic innego, jak tylko utorować sobie drogę w tym ścisku, jeśli pragnęła znaleźć
jakiś fotel. Zacisnęła zatem zęby i policzyła stopnie dzielące ją od wielkiej sali, gdzie będzie mogła usiąść.
Nagle drogę zagrodziła jej czyjaś postać. Podniósłszy wzrok, Anne wzdrygnęła się, nim zdołała nad sobą
zapanować.
- Skąd ten pośpiech, pani? - zapytał rycerz. - Z pewnością masz za sobą męczącą podróż.
Anne stłumiła grymas niechęci. Ze wszystkich osób, które mogła spotkać w tym tłumie, musiała natknąć
się akurat na tego gbura.
- Proszę, oto szarmancki człowiek - rzekł Geoffrey. Odepchnął Anne na bok, spiesząc uścisnąć dłoń
mężczyzny. - Przypuszczam, że powinienem cię znać?
Rycerz skłonił się uprzejmie.
- Baldwin z Sedgwick, panie. Dobrze znam twoją córkę.
A jakże, nie kłamał. Jego znajomość z Anne sprowadzała się wszakże do dręczenia jej, ona zaś nie
tęskniła za kolejnymi docinkami. Nie sądziła, żeby Baldwin odważył się obrazić ją w obecności jej ojca, lecz
świadomość tego nie czyniła towarzystwa rycerza mniej odstręczającym.
Ojciec obejrzał się, spoglądając na nią znacząco, Anne zaś bez problemu wyobraziła sobie, co pragnął
powiedzieć: „No popatrz, uparciucho. Oto kolejny mężczyzna, którego dałoby się nakłonić do poślubienia cię w
zamian za stosowną ilość złota". Ominęła wzrokiem rodzica i popatrzyła na Baldwina. Nie zdziwił jej tradycyjny
już wyraz pogardy malujący się na jego obliczu. Być może starczy mu jednak śmiałości, aby zakpić z niej przy
Geoffreyu. Kiedy wszakże jej ojciec odwrócił się znów do Baldwina, powitał go jedynie uprzejmy uśmiech.
- Masz już żonę? - zapytał bezceremonialnie Geoffrey. - Jesteś dziedzicem Sedgwick, nieprawdaż?
- Nie, panie - odparł Baldwin, kręcąc głową. - Jest nim mój brat, niedawno zresztą pobłogosławiony
synem, Williamem. Jak zatem widzisz, panie, mam marne szanse na dziedziczenie.
Geoffrey odchrząknął.
- No cóż, pragnieniu drobnej poprawy własnego losu zawsze da się jakoś zaradzić. Moja córka jest na
wydaniu. Ma swoje wady...
- Chromą nogę - podsunął Baldwin.
- Właśnie - zgodził się Geoffrey.
Anne nie mogła uwierzyć, że rozprawiają o niej tak otwarcie, nie miała też ochoty dłużej tego słuchać.
Święci pańscy, z mężczyznami, których zapraszał do Fenwyck, żeby obejrzeli sobie Anne i jej wiano, ojciec
rozmawiał nad wyraz bezpośrednio. Co się zaś tyczyło Baldwina, niewątpliwie będzie się o niej wypowiadał
coraz bardziej złośliwie; wiedziała przecież doskonale, co sądzi na jej temat. Czyż nie wysłuchiwała jego
przytyków, odkąd się poznali? Wyminęła ojca i oddaliła się, wkładając wiele wysiłku w to, żeby zanadto nie
utykać.
Drzwi wielkiej sali otworzyły się, zanim do nich dotarła, i Rhys we własnej osobie wystąpił na rześkie
jesienne powietrze. Nim zdążyła się odezwać, pokonał dzielące ich stopnie i zamknął ją w silnym uścisku. Anne
ogarnęła taka ulga, że ugięły się pod nią kolana. Dotarła bezpiecznie do domu. Być może mimo wszystko uda jej
się tu pozostać.
Usłyszała narzekania ojca na długo przed tym, nim stanął za nią.
- Przyjazd tu był głupotą, ona jednak nalegała - oświadczył Geoffrey. - Nie powinna podróżować z tą
swoją nogą.
Anne zgrzytnęła zębami. Rhys nigdy nie przypominałby wychowance o jej ułomności ani też nie nalegał
co chwila, żeby na siebie uważała. Przeciwnie, pozwoliłby jej walczyć do ostatka, potem zaś po prostu
podniósłby ją i posadził w fotelu. To ze względu na Rhysa spędziła całe miesiące, ucząc się na nowo chodzić po
wypadku, dla jego aprobaty każdego dnia przekraczała granice wytrzymałości. A przynajmniej tak sobie
powtarzała. Prawdziwy powód, dla którego pragnęła pokonać ułomność, był tak bolesny, że rzadko dopuszczała
go do swoich myśli. Szukała uznania kogoś, kto nigdy nie spoglądał na nią ponownie, jeśli absolutnie nie musiał,
kto szybko zdobył rycerskie ostrogi i wyruszył na wojnę. Nie, jego aprobaty Anne nigdy nie uzyska.
Przykre, że właśnie jego zdanie najbardziej się dla niej liczyło.
Rhys uścisnął ją delikatnie, zanim się od niej odsunął. Nigdy widok innej osoby nie uszczęśliwił Anne tak
jak w tej chwili, kiedy patrzyła na tego jednego jedynego człowieka, który mógł ocalić ją przed bezwzględnymi
matrymonialnymi knowaniami jej ojca.
- Odbyłaś długą podróż, moja droga - powiedział Rhys. - To poświęcenie wiele znaczy. Tym mocniej
zasmuca mnie, że muszę przekazać ci takie wieści.
- Widzisz? - wtrącił znacząco Geoffrey. - Mówiłem jej, że jedziemy na próżno. - Prychnął z odrazą. -
Taki kawał drogi tylko na pogrzeb.
Anne wydawało się, że na jej szyi zaciska się pętla.
- Nie zdążyliście nawet na pogrzeb - rzekł ponuro Rhys. - Nie mogliśmy dłużej zwlekać.
- Wobec tego z pewnością nie zabawimy tu długo - oświadczył Geoffrey. - Mam wobec niej plany w
domu.
Anne przymknęła powieki i pomodliła się żarliwie. Oby jakiś święty ulitował się nad nią i podsunął
sposób, by mogła tutaj pozostać. Z całych sił pragnęła oglądać odjazd ojca z powrotem do Fenwyck zza
bezpiecznej osłony blanków Artane. Spakowała nawet dodatkową suknię czy dwie na taką okoliczność.
- Montgomery bardzo lubił Anne - powiedział Rhys. - Bez wątpienia ucieszyłby się, widząc ją znowu.
- Nie myślę... - zaczął Geoffrey.
- A jakże, często ci się to zdarza - uciął Rhys. - Wejdź do środka, Geoffreyu. Gwen chętnie cię zobaczy.
Anne obserwowała, jak jej rodzic się waha, a następnie rozważa propozycję. Najwyraźniej uroda pani
Gwennelyn nadal potężnie nań działała, albowiem, wymamrotawszy pod nosem z niechęcią coś jeszcze,
wkroczył do donżonu, nie spierając się więcej. Anne odetchnęła głęboko, potem zaś podniosła wzrok na swojego
protektora.
- Jak sobie radzisz, panie? - zapytała. Rhys uśmiechnął się ponuro.
- Całkiem nieźle. Montgomery był dobrym przyjacielem, będzie mi go brakować. Ucieszyłby się
wszakże, że wróciłaś do domu.
Z ulgą skonstatowała, że jej protektor dobrze znosi tę stratę. Sir Montgomery był ostatnim z pierwotnych
przybocznych Rhysa, a teraz odszedł w objęcia śmierci. Niespełna dwa lata wcześniej Rhys stracił bliźniaków
Fitzgeraldów, co było dla niego poważnym ciosem. Utrata Montgomery'ego również musiała srodze go
zasmucić.
- Przykro mi, że się spóźniłam - powiedziała.
- Nie mogłaś wiedzieć. - Ujął ją pod rękę, zawracając w górę schodów. - Pod jakimż to głupim
pretekstem ojciec tak długo trzymał cię z dala od twojego prawdziwego domu?
- Konkury - odparła Anne, wzdrygając się.
- Biedna dziewczyna. Przypuszczam, że nie przedstawił ci zbyt wielu interesujących kandydatów?
- Nie.
- Pozostaw go mnie - rzekł Rhys. - Wiem, jak zmienić bieg jego myśli.
A jakże, kierując je ku licznym sińcom, uzyskanym w trakcie walki, pomyślała Anne, dodając zaraz: O
tak, nie zaszkodziłoby. Nie odezwała się wszakże. Od ciepła i wygody wielkiej sali dzieliły ją zaledwie trzy
stopnie, których przebycie całkowicie ją teraz zaprzątało.
Kiedy pokonała ostatni schodek i zamknęły się za nią drzwi sali, przystanęła roztrzęsiona. Spojrzała na
drogę, jaką musiała jeszcze pokonać, by dotrzeć do kominka i zgromadzonych przy nim wygodnych foteli i
stołków, i pomyślała, że się rozpłacze, jedynie duma powstrzymywała ją przed osunięciem się na kolana. Rhys
jej nie odstępował. Wiedziała, że będzie po prostu cierpliwie czekał u jej boku, dopóki nie odzyska woli
działania - i ta świadomość dodawała jej sił.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl