Lynch Scott - Niecni Dżentelmeni 02 - Na Szkarłatnych Morzach, EBOOK
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Scott Lynch
Na szkarłatnych
morzach
2008
Matthew Woodringowi Stoverowi,
przyjaznemu żaglowi na horyzoncie.
Non destiti, numquam desistam.
PROLOG
Rozmowa
w napiętej atmosferze
Locke Lamora stał na pomoście w Tal Verrar; na plecach czuł gorący podmuch z
płonącego statku, na szyi zimne ukłucie bełtu z wycelowanej w niego kuszy.
Wyszczerzył zęby i skupił się, by swoją kuszę trzymać dokładnie na poziomie lewego oka
przeciwnika. Stali dość blisko, żeby zebrać na siebie większość krwi tego drugiego, gdyby
jednocześnie drgnęły im palce.
– Bądź rozsądny – powiedział mężczyzna stojący naprzeciwko. Perełki potu rysowały
wyraźne ścieżki, gdy spływały mu po brudnych policzkach i czole. – Weź pod uwagę, w jak
niefortunnym znalazłeś się położeniu.
Locke parsknął.
– Położenie jest niefortunne dla obu stron. No, chyba że masz gałki oczne z żelaza. Nie
uważasz, Jean?
Stali ramię w ramię na pomoście, Locke obok Jeana; napastnicy także stanęli obok siebie.
Jean i jego przeciwnik również mierzyli do siebie z kusz. Cztery zimne, metalowe bełty,
znajdujące się raptem kilka cali od głów czterech podenerwowanych mężczyzn, mogły
wystrzelić w każdej chwili. Żaden by nie chybił, nawet gdyby bogowie w niebiosach lub pod
nimi zdecydowali inaczej.
– Cała nasza czwórka tkwi po jaja w ruchomych piaskach – stwierdził Jean.
Stary galeon na wodzie za nimi jęknął i zaskrzypiał, gdy ryczące płomienie przeżarły go
od środka. Noc zamieniła się w dzień na przestrzeni setek jardów. Na kadłubie krzyżowały się
biało-pomarańczowe linie rozchodzących się szwów. Dym buchał z tych piekielnych szczelin
małymi czarnymi eksplozjami – ostatnie rozdygotane oddechy ogromnej drewnianej bestii
umierającej w agonii. Czterej mężczyźni stali na pomoście, dziwnie samotni pośród światła i
hałasu, które przyciągnęły uwagę całego miasta.
– Opuść kuszę, na miłość bogów – powiedział przeciwnik Locke’a. – Poinstruowano nas,
żeby was nie zabijać, o ile nie zajdzie taka potrzeba.
– I jestem pewny, że przyznalibyście się szczerze, gdyby rozkaz brzmiał inaczej – odparł
Locke. Uśmiechnął się szerzej. – Obiecałem sobie nigdy nie ufać ludziom, którzy trzymają
broń przy mojej tchawicy. Przykro mi.
– Twoja dłoń zadrży prędzej niż moja.
– Oprę czubek bełtu o twój nos, jeśli się zmęczę. Kto was nasłał? Ile wam płacą? Nie
brakuje nam funduszy. Możemy znaleźć rozwiązanie korzystne dla obu stron.
– Właściwie to wiem, kro ich nasłał – wtrącił Jean.
– Serio? – Locke zerknął na przyjaciela i znowu spojrzał w oczy przeciwnikowi.
– I rozwiązanie już znaleziono, chociaż nie nazwałbym go korzystnym dla wszystkich.
– Ach... Jean, straciłem wątek.
– Nie. – Jean uniósł dłoń, kierując jej wnętrze ku mężczyźnie naprzeciwko. A potem
powoli, ostrożnie obrócił kuszę w lewo, aż wycelowała w głowę Locke’a. Mężczyzna,
któremu poprzednio grożono, zamrugał zaskoczony. – To mnie straciłeś.
– Jean... – Uśmiech zniknął z twarzy Locke’a. – To nie jest zabawne.
– Zgadzam się. Oddaj mi kuszę.
– Jean...
– Oddaj mi ją. Szybciutko. Ej, ty, całkiem skretyniałeś? Odsuń to od mojej twarzy i celuj
w niego.
Wcześniejszy przeciwnik Jeana oblizał nerwowo usta, ale się nie poruszył. Jean
zazgrzytał zębami.
– Słuchaj no, ty portowa małpo z gąbką zamiast mózgu, odwalam tu robotę za ciebie.
Wyceluj kuszę w mojego przeklętego wspólnika, żebyśmy mogli zejść z pomostu!
– Jean, obecny obrót spraw określiłbym jako zdecydowanie mało pomocny – powiedział
Locke. Chyba chciał coś dodać, ale w tej samej chwili przeciwnik Jeana postanowił posłuchać
rady Jeana.
Locke miał wrażenie, że pot spływa mu po twarzy strugami, jakby zdradzieckie płyny
uciekały z jego ciała, nim stanie się coś gorszego.
– No proszę. Trzy do jednego. – Jean splunął na pomost. – Nie dałeś mi wyboru,
musiałem zawrzeć umowę z pracodawcą tych dżentelmenów, jeszcze zanim wyruszyliśmy.
Na bogów, zmusiłeś mnie do tego! Przykro mi. Myślałem, że się skontaktują, zanim wycelują
do nas z kusz. A teraz oddaj mi broń.
– Jean, co ty sobie, do cholery, wyobrażasz?
– Milcz. Nie odzywaj się już ani słowem. Nie próbuj mnie przekabacić. Za dobrze cię
znam, żeby ci pozwolić na te twoje gadki, Locke. Zdejmij palec ze spustu i oddaj mi kuszę.
Locke spojrzał na stalowy koniuszek bełtu Jeana i z niedowierzaniem rozdziawił usta.
Świat wokół pobladł i zmniejszył się do jednego malutkiego, lśniącego punktu, ożywionego
pomarańczowymi odbiciami piekła buchającego za jego plecami w porcie.
– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Locke. – Po prostu...
– Powiem to po raz ostatni, Locke. – Jean zazgrzytał zębami. Trzymał broń nieruchomo,
wycelowaną dokładnie między oczy przyjaciela. – Zdejmij palec ze spustu i oddaj mi tę
cholerną kuszę. I to już.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]