Ludlum Robert, Ebook 05

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROBERT
LUDLUM
OPCJA
PARYSKA
Przekład: Jan Kraśko
 Spis treści
Spis treści
2
Prolog
3
Część 1
5
Rozdział 1
6
Rozdział 2
12
Rozdział 3
17
Rozdział 4
21
Rozdział 5
26
Rozdział 6
34
Rozdział 7
42
Rozdział 8
49
Rozdział 9
57
Rozdział 10
65
Rozdział 11
70
Rozdział 12
75
Rozdział 13
81
Część 2
85
Rozdział 14
86
Rozdział 15
92
Rozdział 16
99
Rozdział 17
105
Rozdział 18
112
Rozdział 19
119
Rozdział 20
126
Rozdział 21
133
Rozdział 22
139
Rozdział 23
144
Rozdział 24
152
Rozdział 25
157
Rozdział 26
164
Rozdział 27
171
Część 3
179
Rozdział 28
180
Rozdział 29
187
Rozdział 30
194
Rozdział 31
200
Rozdział 32
206
Rozdział 33
212
Rozdział 34
217
Rozdział 35
222
Rozdział 36
229
Rozdział 37
234
Rozdział 38
238
Rozdział 39
243
Rozdział 40
249
Rozdział 41
254
Epilog
259
Podziękowania
262
 Prolog
Paryż, Francja
5 maja, poniedziałek
W wąskich uliczkach i na szerokich bulwarach zaszumiały pierwsze podmuchy
ciepłego wiosennego wiatru, wyciągając z domu zmęczonych zimą paryżan. Tłumnie
wylegli na chodniki, spacerowali, trzymając się za ręce, okupowali stoliki
ogródkowych kafejek, śmiali się i rozmawiali. Nawet turyści przestali narzekać; był
to ów czarowny Paryż obiecywany przez wszystkie przewodniki.
Zajęci kieliszkami pitego pod gwiazdami
vin ordinaire,
czciciele wiosny przy
tętniącej życiem rue de Vaugirard nie zwrócili uwagi na dużą, czarną furgonetkę
Renault z zaciemnionymi szybami, która skręciła z ruchliwej ulicy w bulwar
Pasteura, z bulwaru w rue du Dr Roux, by wreszcie wjechać w cichą, spokojną rue
des Volontaires, gdzie jedyną oznaką życia była całująca się w bramie para.
Furgonetka zatrzymała się przed Instytutem Pasteura. Zgasł silnik, zgasły
światła. Samochód stał w ciszy, dopóki niczego nieświadomi w swym błogim
szczęściu młodzi nie zniknęli w domu po drugiej stronie ulicy.
Wtedy otworzyły się drzwiczki i z furgonetki wysiadło czterech ubranych na
czarno mężczyzn w kominiarkach. Gdy niemal niewidzialni, z plecakami i pistoletami
maszynowymi Uzi w ręku, przemknęli przez noc, w mrocznym cieniu spowijającym
budynek zmaterializowała się postać człowieka, który wprowadził ich na teren
instytutu. Na opustoszałej ulicy znowu zapanowała cisza.
Na rue de Vaugirard zaczął grać uliczny muzyk. Wraz z wieczornym wiatrem,
ze śmiechem i zapachem wiosennych kwiatów gardłowe, aksamitnie miękkie tony
saksofonu wpadły przez otwarte okna do budynków Instytutu Pasteura. W tym
słynnym ośrodku badawczym pracowało ponad dwa i pół tysiąca naukowców,
techników, studentów i administratorów. Wielu z nich ślęczało nad badaniami do
późnej nocy.
Intruzi się tego nie spodziewali. Czujni i ostrożni, unikali głównych ścieżek,
przemykając pod drzewami i ścianami, nieustannie nasłuchując, obserwując okna i
najbliższą okolicę. Im bliżej rue de Vaugirard, tym wesoły wiosenny gwar był
głośniejszy.
Ale doktor Emile Chambord, który siedział samotnie przy komputerze w
laboratorium na opustoszałym parterze jednego z budynków, nic nie słyszał.
Laboratorium miał wielkie, jak przystało na najwybitniejszego badacza instytutu.
Było wyposażone w rzadki i niezwykle cenny sprzęt, łącznie z zautomatyzowanym
czytnikiem genetycznym i mikroskopem skaningowo-tunelowym, który rejestrował
ruchy pojedynczych atomów. Jednakże tego wieczoru znacznie bardziej osobisty i
ważniejszy był dla doktora plik dokumentów pod jego lewym łokciem i otwarty
notatnik, w którym skrupulatnie zapisywał wyniki ostatnich doświadczeń.
Jego niecierpliwe palce zamarły na klawiaturze podłączonej do dziwnie
wyglądającego urządzenia, które na pierwszy rzut oka miało więcej wspólnego z
ośmiornicą niż ze zwykłym komputerem. Sercem urządzenia był przechowywany w
ściśle kontrolowanej temperaturze szklany pojemnik. Przez jego ścianki widać było
błękitnosrebrzyste paczuszki żelu zanurzone - niczym przezroczyste jaja - w
przypominającej pianę galaretowatej substancji. Paczuszki były połączone ze sobą
cieniutkimi rurkami, a pojemnik przykrywało wieko. Miejsca, gdzie stykało się z że-
lem, wyłożono metalicznymi płytkami, nad tym wszystkim zaś ustawiono przyrząd
 wielkości zwykłego komputera ze skomplikowaną tablicą rozdzielczą, na której
niczym małe, niespokojne oczy nieustannie mrugały kolorowe światełka. Z przyrządu
odchodziły kolejne rurki połączone z przykrywającym szklany pojemnik wiekiem, a
liczne kable i przewody łączyły go z klawiaturą, monitorem, drukarką i innymi
urządzeniami elektronicznymi.
Doktor Chambord wystukiwał na klawiaturze polecenia, obserwował ekran
monitora, zerkał na tablicę rozdzielczą ze światełkami i nieustannie sprawdzał
temperaturę paczuszek żelu. Wciąż zapisywał dane w notatniku. W pewnej chwili
gwałtownie się wyprostował, objął wzrokiem stojącą przed nim aparaturę i
znieruchomiał. W końcu skinął głową, wystukał na klawiaturze ciąg pozornie
bezsensownych znaków - liter, liczb i symboli - po czym włączył stoper.
Nerwowo postukując nogą, zabębnił palcami w laboratoryjny stół, ale już
dwanaście sekund później ożyła drukarka. Gdy wypluła arkusz papieru, Chambord, z
trudem panując nad podnieceniem, zatrzymał stoper i coś zanotował. W końcu
niecierpliwie wyszarpnął papier z drukarki.
Czytając, uśmiechnął się do siebie.
-
Mais, oui!
Wziął głęboki oddech i wprowadził do komputera kolejną serię poleceń. Dane
ukazywały się na ekranie tak szybko, że nie nadążał przebierać palcami. Pracując, coś
do siebie mamrotał. Chwilę później zesztywniał, spięty pochylił się do przodu i
wyszeptał:
- Jeszcze jeden... Jeszcze jeden... Jest!
Roześmiał się głośno i triumfalnie, spojrzał na zegar na ścianie. Za pięć
dziesiąta. Odnotował to i wstał.
Z rozpromienioną twarzą schował dokumenty i notatnik do sfatygowanej teczki,
podszedł do drzwi i ze staromodnej szafy wyjął płaszcz. Wkładając kapelusz, jeszcze
raz zerknął na zegar ścienny i wrócił do swego skomplikowanego urządzenia.
Zatańczył palcami na klawiaturze, przez chwilę uważnie obserwował ekran monitora,
w końcu wyłączył aparaturę. Dziarskim krokiem ponownie ruszył do drzwi, otworzył
je i wyjrzał na mroczny, opustoszały korytarz. I nagle nie wiadomo dlaczego ogarnęły
go złe przeczucia.
Szybko je od siebie odpędził. Nie, pomyślał. Trzeba się cieszyć, to wielkie
osiągnięcie. Uśmiechając się szeroko, wyszedł z laboratorium. Lecz zanim zdążył
zamknąć za sobą drzwi, otoczyło go czterech ubranych na czarno ludzi.
Pół godziny później ich szczupły, dobrze zbudowany przywódca przystanął,
obserwując, jak podwładni kończą załadunek furgonetki. Gdy tylko zamknęli
drzwiczki, jeszcze raz ogarnął wzrokiem cichą, spokojną ulicę i wskoczył do szoferki.
Dał znak kierowcy i samochód ruszył w stronę zatłoczonej rue de Vaugirard, by już
po chwili zniknąć wśród dziesiątków innych samochodów.
Na chodnikach i w kafejkach trwała wesoła hulanka. Przybywało ulicznych
muzyków, strumieniami płynęło wino. I nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia,
budynek mieszczący laboratorium doktora Chamborda w legendarnym Instytucie
Pasteura eksplodował w olbrzymiej kuli ognia. Zatrzęsła się ziemia. Płomienie
buchnęły ze wszystkich okien, strzelając w czarne niebo gorącymi, czerwono-żółtymi
jęzorami, które widać było z odległości wielu kilometrów. Gdy na spowitą w chmurze
popiołu ulicę spadł deszcz iskier, odłamków szkła i cegieł, przerażony tłum
rozpierzchnął się z krzykiem.
 Część 1
  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl