MacLean Alistair - Tylko dla Orłów, E Książki także, Alistair MacLean

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Alistair MacLean
Tylko dla orłów
Przełożyli Małgorzata i Andrzej Grabowscy
Warszawa 1989
Wibrujący łoskot czterech olbrzymich silników tłokowych działał na nerwy i nieznośnie
szturmował kurczące się bębenki uszu. Według Smitha poziom decybeli przypominał fabrykę
kotłów, co więcej fabrykę pracującą na wzmożonych obrotach, przenikliwe zimno zaś panujące w
tej ciasnej, wypełnionej po brzegi kabinie pilotów, było prawdziwie syberyjskie. Z drugiej strony
przyszło mu na myśl, że w każdej chwili gotów byłby zamienić się na syberyjską fabrykę kotłów,
ponieważ ta, niezależnie od jej minusów, nie mogłaby spaść z nieba ani zderzyć się ze zboczem
góry, co w obecnych warunkach wydawało się nie tylko prawdopodobne, ale wręcz pewne —
mimo usilnych starań pilota ich bombowego Lancastera. Smith odwrócił wzrok od pociemniałego
mętnego świata za szybami ochronnymi, na których wycieraczki toczyły bezcelową walkę z
siekącym śniegiem i ponownie spojrzał na mężczyznę siedzącego na lewym fotelu kapitańskim.
Podpułkownik Cecil Carpenter czuł się w swoim otoczeniu jak najszczęśliwsza ostryga z
zatoki Whitstable w swojej skorupie. Jakiekolwiek porównanie z syberyjską fabryką kotłów
uznałby za brednie pomyleńca. Nie ulegało wątpliwości, że drżenia i wibracje działają na niego
równie kojąco, jak zabiegi najdelikatniejszego masażysty, wycie silników wręcz usypia, a
temperatura sprzyja odprężającej lekturze. Przed nim, w odpowiedniej odległości, na półce
spuszczonej na zawiasach z bocznej ściany kabiny, spoczywała książka. Z dostrzegalnych
przelotnie fragmentów niesamowitej okładki, przedstawiającej okrwawiony nóż wbity w plecy
dziewczyny, która zdaje się nie miała na sobie żadnego ubrania, Smith wywnioskował, że
podpułkownik żywi pogardę dla poważniejszych przedstawicieli współczesnego
powieściopisarstwa. Carpenter odwrócił kartkę.
— Wspaniałe — rzekł z podziwem i zaciągnął się głęboko dymem z wysłużonej fajki,
cuchnącej jak dezynfekcyjne zielsko. — Do diabła, facet umie pisać! Oczywiście na indeksie, mój
młody Tremayne — rzucił w stronę młodzieńca o świeżej cerze siedzącego na fotelu drugiego
pilota — a zatem nie mogę jej panu dać, dopóki pan nie dorośnie. — Przerwał, pomachał ręką w
gęstym od dymu powietrzu, żeby poprawić widoczność, i spojrzał z wyrzutem na drugiego pilota.
— Poruczniku Tremayne, na pańskim obliczu znów zagościł bolesny niepokój.
— Tak jest, panie pułkowniku. To znaczy, nie, panie pułkowniku.
— Choroba naszych czasów — stwierdził Carpenter ze smutkiem. — Młodzi nie doceniają
tylu rzeczy, na przykład świetnego tytoniu fajkowego, nie mówiąc o własnym dowódcy. —
Westchnął ciężko, starannie zaznaczył w książce miejsce, gdzie skończył, złożył podpórkę i
wyprostował się w fotelu. — Zdawałoby się, że we własnej kabinie człowiek ma prawo do chwili
spokoju i ciszy.
Odsunął boczną szybę. Lodowaty podmuch gęstego od śniegu wiatru wtargnął do wnętrza,
wnosząc ze sobą spotężniały nagle ryk silników. Carpenter skrzywił się i wysunął głowę,
osłaniając oczy dłonią w rękawiczce. Po upływie pięciu sekund zniechęcony potrząsnął głową,
zacisnął oczy, krzywiąc się przy tym jakby z bólu, cofnął głowę, zasunął szybę, zgarnął dłonią
śnieg z płomiennie rudych włosów i ze wspaniałych wiechci wąsów, po czym odwrócił się do
Smitha.
— To nie byle, co majorze, zabłądzić w zamieci, lecąc nocą nad rozdartą wojną Europą.
— Błagam, panie pułkowniku — zaprotestował żałośnie Tremayne.
— Nikt nie jest nieomylny, mój chłopcze.
Smith uśmiechnął się grzecznie.
— Chce pan przez to powiedzieć, że nie wie pan, gdzie jesteśmy?
— Skąd mogę wiedzieć? — Carpenter obsunął się nieco w fotelu, przymknął oczy i
ziewnął szeroko. — Ja tylko prowadzę maszynę. Mamy nawigatora, nawigator ma radar, a ja nie
ufam ani jednemu, ani drugiemu.
— Proszę, proszę. — Smith potrząsnął głową. — I pomyśleć, że mnie okłamano w
Ministerstwie Sił Powietrznych. Powiedziano mi, że latał pan ze trzysta razy z różnymi misjami i
że zna pan Europę lepiej niż przeciętny taksówkarz zna Londyn.
— Paskudna plotka puszczona przez wrogów, którzy usiłują przeszkodzić mi w zdobyciu
ciepłej posadki za biurkiem w Londynie. — Carpenter zerknął na zegarek. — Uprzedzę pana
dokładnie na trzydzieści minut przedtem, zanim wypchniemy was nad strefą zrzutu. — Jeszcze raz
zerknął na zegarek i mocno zmarszczył brwi. — Poruczniku Tremayne, pańskie poważne
zaniedbanie obowiązku grozi niebezpieczeństwem całej misji.
— Słucham, panie pułkowniku? — Na twarzy Tremayne'a odmalował się jeszcze większy
niepokój.
— Powinienem był dostać kawę dokładnie trzy minuty temu.
— Tak jest, panie pułkowniku. W tej chwili, panie pułkowniku.
Smith znów się uśmiechnął, wstał prostując się ze skulonej pozycji za fotelami pilotów i
opuścił kabinę kierując się ku tyłowi Lancastera. Tu, w zimnym, ponurym, odpychającym
kadłubie samolotu, który najbardziej przypominał żelazny grobowiec, wrażenie przebywania w
syberyjskiej fabryce kotłów podwajało się. Wypełniający go hałas był prawie nie do zniesienia,
zimno przenikliwe, a metalowe, metalem żebrowane ściany, z których skapywała skroplona para,
nie zapewniały nawet odrobiny komfortu. Równie nie sprzyjały wygodzie przyśrubowane do
podłogi siedzenia: sześć metalowych ram obciągniętych płótnem — oszalały funkcjonalizm.
Próba wprowadzenia tych z sadystycznym zacięciem zaprojektowanych narzędzi tortur do więzień
Jego Królewskiej Mości spowodowałaby ogólnonarodowy protest.
W owe sześć siedzeń było wciśniętych sześciu mężczyzn. Smith pomyślał, że chyba nigdy
w życiu nie widział takiej szóstki nieszczęśliwców. Podobnie jak on, wszyscy ubrani byli w
mundury niemieckich Strzelców Alpejskich. Podobnie jak on, mieli po dwa spadochrony.
Wszyscy trzęśli się bezustannie, tupali nogami, zabijali rękami, a ich zmarznięte oddechy wisiały
w lodowatym powietrzu. Na wprost nich, wzdłuż górnej części prawej burty kadłuba, przebiegał
napięty metalowy drut, który dalej znikał ponad drzwiami. Na drucie tym umocowane były
zaczepy, od których zbiegały w dół druty połączone ze spadochronami spoczywającymi na
szczycie góry pakunków o najróżnorodniejszych kształtach. Można było ustalić zawartość tylko
jednego z nich, a to dzięki wystającym końcom kilku par nart.
Najbliżej siedzący spadochroniarz, ciemnowłosy nerwowy mężczyzna o latynoskich
rysach, podniósł oczy na wchodzącego Smitha. Smith pomyślał, że po raz pierwszy widzi
Edwarda Carraciole z aż tak nieszczęśliwą miną.
— I co? — Głos Carracioli był równie nieszczęśliwy jak jego mina. - Założę się, cholera,
że nie wie ani trochę lepiej ode mnie, gdzie jesteśmy.
— Rzeczywiście, wygląda na to, ze usiała trasę przelotu nad Europą od czasu do czasu
otwierając okno i węsząc — przyznał Smith. — To jednak mnie nie martwi...
Przerwał na widok strzelca pokładowego w stopniu sierżanta, który wkroczył z tylnej
kabiny niosÄ…c blaszankÄ™ z dymiÄ…cÄ… kawÄ… i emaliowane kubki.
— Mnie też nie, panie majorze... - Sierżant uśmiechnął się wyrozumiale. — Pułkownik ma
swoje drobne przyzwyczajenia. Kawy, panowie? W bazie twierdzi, ze podczas całego lotu czyta
kryminały, a w sprawie namiarów polega na jednym ze strzelców, który co jakiś czas informuje
go, gdzie jesteśmy.
Smith oplótł kubek zziębniętymi dłońmi.
— A czy chociaż pan wie, gdzie jesteśmy?
- Oczywiście, panie majorze. — Sierżant wyglądał na szczerze zdziwionego, skinieniem
głowy wskazał metalowe szczeble wiodące do górnej wieżyczki strzeleckiej. — Proszę tylko
skoczyć tam i spojrzeć w dół na prawo.
Smith uniósł pytająco brew, oddal kubek, wspiął się po drabince i spojrzał na prawo przez
kopułę z pleksiglasu wieńczącą wieżyczkę. Przez kilka sekund miał w oczach tylko ciemność, a
potem stopniowo, nisko w dole i niewyraźnie poprzez zacinający śnieg, wyróżnił wzrokiem
pośród nocy niesamowitą poświatę, poświatę, która powoli ułożyła się w krzyżowy wzór
oświetlonych ulic. Przez jedną krótką chwilę na jego twarzy odmalowało się głębokie
niedowierzanie, które szybko ustąpiło miejsca zwykłej spokojnej i posępnej minie.
— No, no. — Odebrał swoją kawę. — Ktoś powinien im zwrócić uwagę. W całej Europie
gaszą światła.
— Ale nie w Szwajcarii — cierpliwie wyjaśnił sierżant. — To Bazylea.
— Bazylea? — Smith wlepił w niego wzrok. — Bazylea! Do licha, zboczył z kursu
siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt mil. Według planu nasza trasa biegła na północ od Strassburga.
— Tak jest, panie majorze. — Sierżant wcale się nie zmieszał. — Pułkownik powiada, że
nie zna się na planach lotów. Uśmiechnął się na wpoi przepraszająco. — Prawdę mówiąc, jest to
trasa naszych nocnych rundek do Yoraibergu. Lecimy nią na wschód wzdłuż granicy
szwajcarskiej, potem na południe od Schaffhausen...
— Ależ to jest nad terytorium Szwajcarii!
— Doprawdy? W pogodną noc widać światła Zurychu. Powiadają, że pułkownik
Carpenter ma tam na stałe zarezerwowany pokój w Baur-au-Lac,
— Co takiego?
— Twierdzi, że gdyby miał wybierać pomiędzy obozem jenieckim w Niemczech a
internowaniem w Szwajcarii, to wie dobrze, po której stronie granicy wyląduje... Potem lecimy po
szwajcarskiej stronie Jeziora Bodeńskiego, na wysokości Lindau skręcamy na wschód, wzbijamy
się na wysokość ośmiu tysięcy stóp, żeby przeskoczyć góry, a wtedy raz-dwa-trzy i już jest
Weigspitze.
— Rozumiem — powiedział Smith słabym głosem. — Ale... ale czy Szwajcarzy nie
protestujÄ…?
— Bardzo często, panie majorze. Zdaje się, że ich skargi dotyczą właśnie tych nocy, kiedy
my odwiedzamy te strony. Pułkownik Carpenter twierdzi, że to jakiś nieżyczliwy pilot Luftwaffe
usiłuje go zdyskredytować.
— Cóż jeszcze? — spytał Smith, ale sierżant był już w drodze do kabiny pilotów.
Lancaster przechylił się nagle, trafiwszy w jedną z rzadko zdarzających się dziur
powietrznych - Żeby utrzymać równowagę, Smith chwycił się poręczy, a porucznik Morris
Schaffer z amerykańskiego Biura Wywiadowczego, obecnie zastępca Smitha, zaklął soczyście,
kiedy większa część gorącej kawy wylała mu się na udo.
— Tego mi właśnie brakowało — rzekł z goryczą. — Ani śladu po moim duchu bojowym.
Proszę Boga, żebyśmy jednak rozbili się w Szwajcarii. Pomyślcie tylko o tych cudownych
Wienerschnitzlach i Apfelstrudlach. Po paru latach przeżytych wśród was, herbaciarzy, na
konserwach mięsnych, jajkach w proszku i uncji margaryny dziennie tego właśnie potrzeba
synkowi mamy Schaffer. Wzmocnienia!
— A poza tym pożyłbyś o wiele dłużej, przyjacielu — zauważył ponuro Carraciola.
Przeniósł wzrok na Smitha i obrzucił go długim, uważnym spojrzeniem. — Cały ten interes
cuchnie, majorze.
— Nie bardzo rozumiem — odparł spokojnie Smith.
— Samobójcza sprawa, to mam na myśli. Co za zbieranina! Wystarczy na nas spojrzeć. —
Wskazał w lewo na trzech najbliżej niego siedzących mężczyzn: Olafa Christiansena,
płowowłosego krewniaka Leifa Ericssona, Lee Thomasa, krępego ciemnowłosego Walijczyka,
obu lekko rozbawionych, oraz Torrance-Smythe'a, ospałego i arystokratycznego jak francuski eks-
hrabia wieziony na katowskim wózku, żałosnego wykładowcę z Oksfordu, który najwyraźniej
pragnął znaleźć się z powrotem wśród krużganków uniwersytetu. — Christansen, Thomas, Smithy
i ja. Jesteśmy niczym więcej, jak tylko zbieraniną urzędników, kancelistów...
— Dobrze wiem, kim jesteście — powiedział spokojnie Smith.
— Albo pan sam. — Pośród nie skoordynowanego grzmotu silników cicho
wypowiedziana uwaga Smitha nie została dosłyszana. — Major w Black Watch, Królewskim
Pułku Szkockim. Niewątpliwie wspaniale pan wypadł grając na kobzie w El Alamein, ale czemu,
u diabła, akurat pan ma nami dowodzić? Bez obrazy. Ale pan jest tak samo nie z tej branży jak
my. Albo porucznik Schaffer. Powietrzny kowboj...
— Nienawidzę koni — powiedział głośno Schaffer. — Właśnie dlatego musiałem opuścić
MontanÄ™.
— Albo weźmy George'a. — Carraciola wskazał kciukiem ostatniego członka grupy,
George'a Harroda, krępego radiotelegrafistę, sierżanta wojsk lądowych, którego twarz wyrażała
głęboką rezygnację. — Założę się, że on jeszcze nigdy nie skakał ze spadochronem.
— Mam dla was nowinę — powiedział Harrod ze stoickim spokojem. — Ja jeszcze nigdy
nie leciałem samolotem.
— On jeszcze nigdy nie leciał samolotem! — W głosie Carracioli zabrzmiała rozpacz. —
Mój Boże, co za beznadziejna zbieranina! Nam jest potrzebny zespół złożony z doświadczonych
alpinistów, komandosów, specjalistów od wspinaczki, rozpruwaczy sejfów, a co mamy? — Wolno
potrząsnął głową. — Mamy siebie.
— Pułkownik Wyatt-Turner był w stanie zebrać tylko nas — powiedział Smith łagodnie.
— Bądźmy sprawiedliwi. Powiedział nam wczoraj, że jedyną rzeczą, której absolutnie nie ma, jest
czas.
Carraciola nic nie odpowiedział, nie odezwał się też żaden z pozostałych, ale Smith nie
musiał być jasnowidzem, żeby wiedzieć, o czym wszyscy myślą. Myśleli o tym samym, co on, tak
jak on cofnęli się myślą o kilka godzin i kilkaset mil do sali operacyjnej Admiralicji w Londynie,
gdzie wiceadmirał Rolland, rzekomo zastępca dowódcy operacji morskich, a w rzeczywistości
długoletni szef M. I. 5 Wydziału do spraw kontrwywiadu Brytyjskiej Służby Wywiadowczej, oraz
jego zastępca, pułkownik Wyatt-Turner, z powagą i powściągliwością przeprowadzili z nimi
odprawę przed — jak stwierdzili z równą powagą i powściągliwością — misją zrodzoną z czystej
rozpaczy.
— Diabelnie mi przykro i tak dalej, moi drodzy, ale czas jest wszystkim. — Wyatt-Turner,
potężnie zbudowany pułkownik o czerwonej twarzy i gęstych wąsach, stuknął laseczką w mapę
ścienną Niemiec, wskazując punkt tuż na północ od granicy austriackiej i nieco na zachód od
Garmisch-Partenkirchen. — Nasz człowiek został zestrzelony w tym miejscu dzisiaj o drugiej w
nocy, ale naczelne dowództwo w całej swej wszechwiedzącej mądrości zawiadomiło nas dopiero
o dziesiątej rano. Przeklęci idioci! Przeklęci idioci, bo dali nam znać z takim opóźnieniem, i
podwójnie przeklęci idioci, bo przede wszystkim nie posłuchali naszej rady. Boże, czy oni nigdy
nie nauczą się nas słuchać? — Potrząsnął głową ze złością i ponownie stuknął w mapę. — No cóż,
jest tutaj. W Schloss Adler. Orlim Zamku. Wierzcie mi, że to dobra nazwa, tylko orzeł może się
tam dostać. Naszym zadaniem...
— Skąd ta pewność, że on tam jest, panie pułkowniku? — spytał Smith.
— Jesteśmy pewni. Mosąuito, którym leciał, rozbił się w odległości dziesięciu mil. Pilot
przesłał przez radio wiadomość na chwilę przed otoczeniem przez niemiecki patrol. — Wyatt-
Turner przerwał, uśmiechnął się ponuro i mówił dalej: — Schloss Adler, majorze Smith, to
połączona centrala niemieckiego wywiadu i Gestapo w południowych Niemczech. Gdzie indziej
mogli go zabrać?
— No tak, rzeczywiście. W jaki sposób go zestrzelono, panie pułkowniku?
— To był doprawdy wyjątkowy pech. Ostatniej nocy przeprowadziliśmy masowy nalot na
Norymbergę i w odległości stu mil od granicy austriackiej nie powinno być niemieckiego
myśliwca, ale jakiś zabłąkany patrolowy Messerschmidt dostał go. To zresztą nieważne. Ważne,
żeby go wydostać, zanim zacznie mówić.
— Będzie mówił — rzekł ponuro Thomas. — Wszyscy mówią. Dlaczego więc
zlekceważyli naszą radę? Przecież mówiliśmy im o tym dwa dni temu.
— Teraz nie chodzi już o to, dlaczego — powiedział Wyatt-Turner zmęczonym głosem. —
Już nie. Ważne jest to, że on będzie mówił. Więc go wydostaniemy. Wy go wydostaniecie.
Torrance-Smythe dyskretnie odchrzÄ…knÄ…Å‚.
— Są przecież spadochroniarze, panie pułkowniku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl