Lynn V.Andrews Szamanka, KSIĄŻKI
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lynn V. Andrews -
Szamanka
Szaman nie istnieje bez szamanki. Szaman otrzymuje moc od kobiety, i zawsze tak było. Szaman jest jej
narzędziem. Choć może wydawać się, że jest inaczej, taka jest prawda.
Agnes Whistling Elk
Złocisty księżyc wzeszedł nad dalekimi wzgórzami. Niebo było piękne i ogromne. Z oddali dobiegała żałobna
pieśń kojotów. Siedziałam przy ognisku w towarzystwie starej Indianki. Miała twarz pomarszczoną jak wy-
schnięte jabłuszko, wystające kości policzkowe i długie warkocze opadające poniżej ramion. Ozdobny naszyjnik
szamanki odcinał się na tle kraciastej koszuli Pendletona.
-— Twoje życie jest ścieżką — mówiła, a jej toporny akcent początkowo utrudniał zrozumienie. — Chcący czy
niechcący, szukałaś tego w swoich widzeniach. To dobrze, kiedy ma się wizję, sen.
Było w niej coś pociągającego. Jej osobowość zdawała się zmieniać bez ustanku. Mimo pewnych trudności z
angielską wymową, zaskakiwała mnie głęboką erudycją. Uderzające było też jej zachowanie, pełne niezwykłej
godności.
— Matka ziemia należy do kobiety, nie mężczyzny. To kobieta ma łono.
Tak przemawiała do mnie, zanim jeszcze zostałam jej uczennicą.
Jest szamanką heyoka. Los sprawił, że żyłam blisko niej przez siedem lat. Książka ta jest opisem mojego pobytu
w jej dziwnym i pięknym świecie. Stanowi hołd oddany mocy tej kobiety — mocy, której byłam świadkiem.
Spaceruję w rozległym pejzażu. Prerię porastają rzadkie krzewy szałwi i niskie cedrowe zarośla. Myślę o
samotnej dolinie we wnętrzu księżycowego krateru. W ciszy tego pustkowia natrafiam na ozdobną szafkę. Jest
niezwykle pięknej roboty. Przez przezroczyste, szklane drzwiczki widzę jej wnętrze. Po lewej stronie spogląda
na mnie zza szyby twarz kobiety — twarz pierwotnej, amerykańskiej Indianki. Po prawej widzę
granatowoczarnego kruka. Scena przywodzi mi na myśl obrazy Magritte 'a.
Głowa kobiety zaczyna nagłe kołysać się w przód i w tył— miarowo, niczym metronom.
- Ile razy mam ci powtarzać - napomina mnie, - że koszyk ślubny nie jest na sprzedaż. Powinnaś na niego
zasłużyć. Musisz zasłużyć.
Strofuje mnie, a moją uwagę przyciąga w tym momencie błyszczący wzrok kruka. Jego ciało zaczyna obracać
się w stronę głowy kobiety i poruszać w tym samym metronomicznym rytmie.
Patrzę osłupiała. Kruk zaczyna parodiować głos Indianki. Oba glosy brzmią tak groźnie i natrętnie, że przenika
mnie dreszcz.
Widziałem tylko jeden koszyk ślubny w moim życiu. Wiem przypadkowo, że koszyk ten wciąż istnieje-
Gdzie, tego nie wiem. Hyemeyohis Storm
- Czy jesteś już gotowa do wyjścia? - spytał niecierpliwie Ivan.
- Jeszcze nie - odpowiedziałam. - Może mi nie uwierzysz, ale myślę, że znalazłam coś ciekawego.
Wybrałam się do Grover Gallery na otwarcie wystawy Stieglitza w towarzystwie mego przyjaciela doktora
Demetriva, psychiatry. Galeria była zapełniona, jak zwykle przy takich okazjach, patronami sztuki i
pretensjonalnymi aspirantami do wyższej kultury, ale na to byłam przygotowana. Nie to mnie nużyło. Raczej
sama ekspozycja, statyczna i bezbarwna.
Trwało to do chwili, gdy ujrzałam tę fotografię.
- Zaczekaj chwilkę, Ivan, to nie może być Stieglitz - powiedziałam, ciągnąc go za rękaw. Staliśmy przed
zdjęciem staroindiańskiego ślubnego koszyka. Ivan rzucił przelotne spojrzenie, nadal znudzony, wciąż ciągnący
ku wyjściu.
- Fascynujące - powiedziałam, przyglądając się bliżej, - ale zupełnie nie pasuje do Stieglitza. - Wpatrywałam się
w koszyk, który coraz bardziej przykuwał moją uwagę. Miał zawiły ornament, przypominający delfina z wężem
albo z błyskawicą. Choć byłam kolekcjonerką sztuki Indian amerykańskich, nigdy do tej pory nie widziałam
niczego, co dałoby się z tym porównać. Nawet w samym splocie koszyka było coś niezwykłego.
Nie potrafiłabym orzec, czy był pleciony, skręcany, czy może zrobiony leszcze inaczej. Przyciągała mnie jego
doskonałość. Trudno powiedzieć, skąd pochodził, ale na pewno istniał już w jakiś sposób — wcześniej — w
mojej podświadomości. Ivan nadal miał niezadowoloną minę i ciągle zerkał w stronę drzwi. Odbitka formatu 8 x
10 miała tajemniczy odcień sepii, czego nigdy nie przypisałabym Stieglitzowi. Zastanawiałam się, w jakim
okresie ją zrobił. Zahaczyłam wzrokiem o małą, schludną karteczkę pod zdjęciem, wypatrując daty. Była tam,
oczywiście, ale spotkała mnie niespodzianka. Wypisane nazwisko fotografa brzmiało McKinnley. Maleńka
1
Lynn V. Andrews -
Szamanka
wyspa w morzu Stieglitzów.
Ivan patrzył na mnie z coraz większą niecierpliwością.,
— Słyszałeś, kiedy o fotografie nazwiskiem McKinnley? — spytałam.
— Nie przypominam sobie — odpowiedział, ciągnąc mnie za rękę. - - Widzę tu natomiast całą kupę snobów i
pseudointelektualistów, więc wynośmy się stąd i chodźmy na drinka.
— Ale ja chcę tę fotografię -- opierałam się.
—Więc przyjdź tu jutro i załatw to spokojnie —rzucił lvan i ruszył nagle do wyjścia.
— Pozwól mi, chociaż zapisać nazwisko. — Grzebałam nerwowo w torebce, szukając bezskutecznie pióra.
Podniosłam wzrok i zobaczyłam Ivana, jak machał do mnie zza szyby. Z westchnieniem zdecydowałam, że
zapamiętam „Ślubny koszyk" i „McKinnley". Pobiegłam, żeby dopędzić Ivana.
Tej samej nocy zaczęły się dziwne wizje. Nie mogłam zasnąć. Słyszałam pohukiwania sowy w gałęziach wiel-
kiego orzecha za oknem mojej sypialni. Otuliłam twarz kołdrą i leżałam bez ruchu. Kiedy zaczynałam zasypiać,
pojawiły mi się w półśnie obrazy ślubnego koszyka, tajemnicze i mroczne. Znienacka wizja rozwiała się,
zmieniając w dźwięk - - dziki łopot skrzydeł na granicy świadomości. Zbudziłam się gwałtownie i usiadłam
przerażona na łóżku z szeroko otwartymi oczami. Ze złością odrzuciłam przykrycie i pobiegłam do łazienki.
Włączyłam światło i poczęłam hałaśliwie przerzucać zawartość apteczki, co rusz podejrzliwie zerkając w lustro,
czy aby nie pojawi się jakiś cień za moimi plecami. Butelka aspiryny wymknęła mi się z rąk i rozprysła na
drobne kawałki na podłodze. Kiedy schyliłam się, żeby pozbierać szkło i tabletki, rąbnęłam się w głowę.
- Niech to diabli! wyrwało mi się.
Przełknęłam łyk alka-seltzera i czmychnęłam z powrotem do łóżka. W pokoju było ciemno, tylko odblask
księżyca tańczył po mojej twarzy. Pomyślałam o Anais Nin, bohaterce opowieści, która zasnęła przy pełni
księżyca, drżąc i przewracając się w jego niepokojącym blasku, aż utraciła duszę. Gdy powtórnie zapadłam w
sen, za oknem znów pohukiwała sowa, a ślubny koszyk majaczył przede mną, tym razem trzymany przez starą
Indiankę, która wyciągała go w moją stronę i wpatrywała się we mnie oczyma jak polerowane lusterka. Wizja
utrzymywała się, póki nie zasnęłam z wyczerpania.
Następną rzeczą, która do mnie dotarła, był dzwonek telefonu. Był ranek.
— Halo —- powiedziałam, jeszcze nie całkiem rozbudzona.
— Z panią Lynn Andrews, proszę. Grover Gallery, dzwonimy w odpowiedzi na wczorajszy telefon.
—Tak, to ja, we własnej osobie. Zostawiłam wczoraj wiadomość dotyczącą fotografii ślubnego koszyka, którą
widziałam na wystawie Stieglitza. Czy moglibyście zatrzymać ją dla mnie?
— Ślubny koszyk, mówi pani?
—Tak, indiański koszyk ślubny, sfotografowany przez McKinnleya, o ile pamiętam. Nawet nie jestem
pewna. Myślę, że to był McKinnley.
— McKinnley?
— Tak, nie. Stare zdjęcie jakiegoś fotografa.
—Pozwoli pani, że sprawdzę. — Połączenie zostało przerwane. Sygnał brzęczał w słuchawce. Objęłam rękami
bolącą głowę. Kilka minut później telefon zadzwonił znowu.
— Pani Andrews?
- Tak.
— Nie mamy takiej fotografii ani pod nazwiskiem McKinnleya, ani żadnego innego autora.
-Co to znaczy, nie macie fotografii? — Wyprostowałam się nagle, zaalarmowana.
— Nie ma w naszym spisie żadnego śladu indiańskiego ślubnego koszyka, pani Andrews. — Usłyszałam
wyraźne zniecierpliwienie w jej glosie.
— Ależ to niemożliwe. To znaczy, musiała zajść jakaś pomyłka. Zaraz tam będę. Dziękuję.
Czułam, że ogarnia mnie wyraźna obsesja. Przepychałam się samochodem w stronę bulwaru La Cienega,
wyczerpana po przeżyciach ostatniej nocy, otumaniona zamieszaniem, jakie wywołał poranny telefon, i pełna
pogardy dla nieudolności w tak prostej sprawie, jak prowadzenie katalogu. Zaparkowałam przed wejściem i
zamaszyście wkroczyłam do galerii. Obszerne białe wnętrze i obfitość wiszących na ścianach fotogramów
spotęgowały moje wzburzenie, podobnie jak scena, która się potem rozegrała. Właściciel galerii podszedł do
mnie i zlustrował badawczym wzrokiem moją starą torbę od Gucciego i stojącego na zewnątrz sportowego
jaguara. Miał ostre rysy, był sztywny i pretensjonalny.
— Pani Andrews?
— Tak. Dzwoniłam w sprawie fotografii ślubnego koszyka. Widziałam ją tutaj wczoraj wieczorem. To był
2
Lynn V. Andrews -
Szamanka
McKinnley. Mój głos zabrzmiał obco przez ściśnięte gardło.
—Pozwoli pani, że przerwę. Przede wszystkim proszę usiąść i napić się herbaty. Ze śmietanką? Z cukrem?
Doskonale. — Opuścił pomieszczenie, nie czekając na moją odpowiedź.
Usiadłam na jedynym meblu, jaki znajdował się w galerii — okrągłej, puszystej, pomarańczowej kanapie w
kształcie pączka, z oparciem pośrodku, zaprojektowanej lak, aby w żaden sposób nie dało się usiąść na niej
wygodnie. Mężczyzna wrócił z dwiema filiżankami i usiadł wręczając mi jedną z nich. Siedzieliśmy plecami do
siebie w pełnej powagi ciszy i popijaliśmy herbatę. Uznałam, że to on powinien przemówić pierwszy. W
narastającej paranoi doszłam do wniosku, że ukrył tę fotografię,aby wyłudzić ode mnie więcej pieniędzy.
- Pani Andrews, to musi być pomyłka. Szukaliśmy w naszych spisach bardzo dokładnie, mamy tylko jedną
fotografię McKinnleya. — Przerwał i obrócił się, aby spojrzeć na mnie. Wyciągał przy tym szyję i podpierał się
ręką,żeby nie spaść z kanapy na posadzkę.
- Wobec tego proszę mi pokazać tę fotografię. Podniósł wzrok na biały sufit i wyszedł ponownie.
Jego nieobecność przeciągała się w nieskończoność i byłam pewna, że przygotowuje dla mnie astronomiczną
cenę za odbitkę. Siedziałam, skręcając palcami pomarańczowe futro kanapy w małe kulki, i przyglądałam się
zdjęciom na ścianach. Maski z fotografii odpowiadały mi złowieszczymi spojrzeniami, niczym czarno-białe
echo moich nocnych koszmarów. Wstałam i zaczęłam nerwowo chodzić. Marszand powrócił z niewielką teczką,
spojrzał na mnie i powiedział przesadnie słodkim głosem:
Proszę, oto ona, pani Andrews. — Otworzył teczkę na pomarańczowym siedzeniu kanapy i zaprezentował starą
fotografię z Little Big Horn, z około 1850 roku. Schwyciłam ją, szukając pod spodem gorączkowo zdjęciu
ślubnego koszyka. Teczka była pusta.
- Pan kłamie — powiedziałam.
Człowieczek odskoczył do tyłu i wykrzyknął pośpiesznie:
— Powiedziałem już pani, że nie mamy tej fotografii i, ile wiem, nigdy nie mieliśmy. Doprawdy, pani Andrews,
wydaje mi się, że posuwa się pani za daleko.
Zdając sobie sprawę z własnej porywczości i braku opanowania, przeprosiłam go, po czym wymknęłam się z
galerii. Pojechałam w dół La Cienega, potem zawróciłam w stronę Beverly Hills. Po przyjeździe do domu
zaparzyłam kolejną herbatę i osunęłam się na sofę, wyciągając przed siebie zziębnięte nogi. Potem sięgnęłam po
telefon i wykręciłam numer Ivana.
— Gabinet doktora Demetrieva — odezwała się sekretarka. —Czym mogę służyć?
—Chciałabym mówić z Ivanem. Tu Lynn Andrews. —- Doktor ma pacjenta. Proszę podać swój numer.
Przekażę, żeby zadzwonił do pani później.
— To pilne. Proszę powiedzieć mu, że jestem na linii.
Sekretarka kazała mi czekać. Szum muzyki w słuchawce drażnił moje uszy.
-— Halo — przemówił znienacka Ivan.
— Ivan, przypomnij sobie ten ślubny koszyk z wczorajszego wieczora. Jakie było nazwisko fotografa?
— Jaki znowu koszyk? Jaka fotografia? Ja mam tu przypadek samobójczego rozstroju nerwowego, więc proszę,
pośpiesz się, Lynn.
—Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale muszę się czegoś dowiedzieć o tej fotografii w galerii. Wczoraj
wieczorem, nie pamiętasz?
—Nie pamiętam żadnej fotografii ani żadnego koszyka — stwierdził nieodwołalnie. — A to była wystawa
Stieglitza. Nie podoba mi się, że przeszkadzasz mi w pracy
—Ależ pokazałam ci ją tuż przed naszym wyjściem...
— Lynn, sądzę, że powinnaś załatwić to z moją sekretarką i zamówić sobie u mnie wizytę — dociął mi Ivan. —
Nigdy nie pokazywałaś mi fotografii ślubnego koszyka, zapewniam cię.
— Ivan, czy jesteś całkowicie pewien? To ważne. To była stara, sepiowa odbitka, co najmniej siedemdziesię-
cioletnia. Zrobiona przez McKinnleya, jak mi się zdaje.
— Powtarzam ci, że niczego takiego mi nie pokazywałaś. Zadzwonię do ciebie później. -— Odłożył słuchawkę.
Czułam, że kręci mi się w głowie. Byłam przekonana, że widziałam tę przeklętą fotografię. Dotykałam jej, a
potem widziałam ją we śnie. Co się ze mną działo? Nagle poczułam się bardzo zmęczona.
Rozejrzałam się po pokoju. Wyglądał jak kombinacja afrykańskiej wioski z muzeum indiańskim. Przez lata
gromadziłam niezmordowanie bezcenną kolekcję plemiennych rzeźb kongijskich, magicznych fetyszy i bożków
wojny, kocy Indian Navajo i wszelkiego typu koszyków pochodzących z Ameryki Północnej i Gwatemali. Pokój
był pełen poezji i czaru indiańskich tradycji. Koszyki wiszące na ścianach, symetryczne i doskonałe, należały do
3
Lynn V. Andrews -
Szamanka
moich ulubionych eksponatów. A tamten ślubny koszyk, przepojony magią... Nigdy nie czułam tak mocno i
wyraźnie, że pragnę posiadać jakiś przedmiot.
Rozsiadłam się w fotelu i popatrzyłam na przeciwległą ścianę, gdzie wisiał przedmiot mojej poprzedniej fas-
cynacji: biało-czarny ręcznie tkany pas płodności z Gwatemali. Obok niego umieściłam fotografię Wielkiego
Jaguara ze świątyni Majów, zrobioną w Tikal kilka miesięcy temu. Zaczęłam rozpamiętywać wszystkie trudy
całomiesięcznych poszukiwań tego pasa.
Pojechałam wówczas wynajętym jeepem z Gwatemala City w kierunku Chichicastenego — starego miejsca
targowego Indian, gdzie, jak mi powiedziano, mogłam znaleźć ten rodzaj pasa, na jakim mi zależało.
Piękno krajobrazu zapierało dech w piersiach — szachownica upraw i wymyślna sieć kanałów nawadniających
pokrywały tarasowe zbocza wzgórz. Majowie gwatemalscy od wieków znali i stosowali nawadnianie pól.
Ziemia była żyzna, pokryta bujną zielenią. Czułam jej zupach, połączony z zapachem dymu z palenisk w po-
krytych strzechami chatach. Dotarłam do podjazdu do Chi Chi, kiedy słońce było jeszcze wysoko. Prastara
osada znajdowała się na szczycie wysokiego wzgórza o ściętym szczycie, a droga do niej była zdradliwa, nawet
dla jeepa o napędzie na cztery koła.
Mniej więcej w połowie wąskiego podjazdu pod górę musiałam się zatrzymać. Okazało się, że cyrkowa
ciężarówka przewożąca słonicę ze słoniątkiem wyjechała zza zakrętu nad urwiskiem. Przejazd został
zatarasowany na długie godziny.
Wyłączyłam silnik i wysiadłam z auta. Gromada podekscytowanych ptaków świergotała w koronach drzew. Ich
gałęzie, łączące się wysoko nad ziemią, nasuwały skojarzenie ze sklepieniem katedry. Wsteczny bieg ciężarówki
nie działał, a z każdym ruchem obu słoni samochód trzeszczał i osuwał się coraz bardziej w stronę krawędzi.
Nadciągały, jedno po drugim, następne auta. Wściekli Gwalemalczycy wykrzykiwali przekleństwa i dobre rady
pod adresem kierowcy.
Narastało zamieszanie. Słonica i słoniątko kołysały ciężarówką w przód i w tył. Drewniane boki ogromnej klatki
zaczynały pękać. Samochód chwiał się niebezpiecznie, o dwie stopy od głębokiej na tysiąc stóp przepaści.
Właśnie wtedy nadjechał autobus wypełniony cyrkowcami.
Zdeformowane karły z zardzewiałymi łańcuchami, tłuste kobiety i wytatuowani, ogoleni na łyso mężczyźni z
lewarkami i kołowrotkami wysypywali się kolejno z wnętrza. Linoskoczkowie, akrobaci i tancerki —wszystko
ciemni, niewysocy Gwatemalczycy — zaczęli wrzeszczeć na turystów, żeby odsunęli się z drogi.
Słonie w panice trąbiły przeraźliwie, ciężarówka zsuwała się groźnie coraz bliżej przepaści i — zarazem —
pewnej śmierci obu zwierząt. Karły pełzały pod ciężarówką, dodając sobie animuszu obscenicznymi przekleńst-
wami. Około pięćdziesięciu ludzi obserwowało ten spektakl — turyści w szortach, Gwatelmaczycy i Indianie w
tradycyjnych strojach, i huipiles, dźwigający na głowach kosze z towarem na targ. Wszyscy zamarli, wstrzy-
mując oddech.
Jeden z karłów owinął łańcuch wokół osi ciężarówki, a ktoś inny przywiązał drugi koniec do zderzaka autobusu.
Silnik autobusu zaczął pracować. Aż nie do wiary, że zderzak to wytrzymał, nie wspominając o starym,
zardzewiałym łańcuchu. Kiedy ciężarówka zaczęła się poruszać, jedna z kobiet i wytatuowany mężczyzna
zabrali się do usuwania odłamków skalnych spod kół. Robili to błyskawicznie odrzucając je na boki niczym
żwir.
Zwierzęta przestały się miotać. Karły skakały i wywijały koziołki, a cały las zatrząsł się od naszych radosnych
wiwatów. Cyrk ruszył w dalszą drogę.
Dojechałam do Chi Chi tylko po to, by się dowiedzieć, że powinnam polecieć do odległej prowincji Gwatemali,
go Tikal-Pelen, starych ruin Majów, i tam odszukać handlarza, który sprzeda mi pas. Musiałam znów wskoczyć
do jeepa i jechać z powrotem do Gwatemala City. Kolejne pół dnia drogi.
Za to lot do Tikal-Peten był niezapomnianym przeżyciem. Dziesięć miejsc, a ja byłam jedynym pasażerem.
Samolot okazał się starym wojskowym transportowcem z czasów II wojny światowej. Pomiędzy listwami
podłogi mogłam obserwować gwatemalską dżunglę. Przylecieliśmy nad maleńkie lotnisko zgodnie z rozkładem,
o szóstej rano, ale nawet o tak wczesnej porze było tam duszno i gorąco nie do wytrzymania. Pilot zatoczył koło
nad Barem ruin o powierzchni około pięćdziesięciu mil kwadratowych, bojaźliwie unikając większych skupisk
dżungli. Po odczekaniu, aż miejscowy wieśniak przepędzi swoją krowę z brudnego pasa startowego, mogliśmy
wreszcie spokojnie wylądować.
Muzeum, założone na lotnisku dla wygody turystów, świeciło pustkami. Jakaś kobieta powiedziała mi, że
handlarz, którego szukam, poleciał właśnie do Gwatemala City, a samolot powrotny mam dopiero za cztery
godziny. Byłam załamana.
4
Lynn V. Andrews -
Szamanka
Kupiłam puszkę zimnego soku i mapę, z której dowiedziałam się, jak dojść do Świątyni Wielkiego Jaguara.
Zanim wyruszyłam ubitą ścieżką w stronę świątyni, włożyłam jeszcze nowy film do aparatu.
Ptaki w dżungli naigrywały się ze mnie, czyniąc straszliwy harmider. Powietrze poranka przesycone było
korzennym zapachem. Po obu stronach ścieżki rosły olbrzymie palmy i paprocie oplecione pnączami bidium.
W miarę jak upał narastał, pociłam się coraz| bardziej. Podwinęłam białą koszulę i zawiązałam na piersiach.
Byłam zupełnie sama wśród potężnych kamiennych akweduktów, platform, steli i tak dogłębni pochłonięta
oglądaniem rzeźb i hieroglifów, że nawet nie spostrzegłam, kiedy zabłądziłam. Skręciłam na chybił trafił między
ruiny i przy wejściu na maleńki dziedziniec zderzyłam się znienacka z wysokim Indianinem. Krzyknęłam
zaskoczona.
— Co ty tu robisz? — zapytał. — Powinnaś być na północy.
— To znaczy w mieście? — spytałam.
Spojrzał na mnie surowo i mówił dalej, jakby znała mnie dobrze:
—Musisz jeszcze wrócić do miasta, ale potem odbyć podróż daleko na północ.
— Jak mogę dojść do lotniska? — zapytałam nerwowo, chcąc zakończyć jak najprędzej tę rozmowę.
— Usiądź — powiedział.
Wygładził piasek pod nogami i, używając kija, starannie narysował mapę, po czym wskazał kierunek, w którym
powinnam podążać. Tłumaczył powoli i starannie, abym go dobrze zrozumiała. Zwróciłam uwagę na wdzięk i
elegancję, z jaką mówił. Kiedy skończył, poczułam, że powinnam mu coś ofiarować, więc zaczęłam
przeszukiwać torbę, ale jedyną rzeczą, na jaką natrafiłam, był dwudziestodolarowy banknot. Dałam mu go, a on
spojrzał na mnie z intensywnym, dziwnym błyskiem w oczach.
— Pieniądze, które mi dałaś, wiążą cię — powiedział. — Poślę ci dwóch pomocników w ciągu czterdziestu
czterech dni. Pierwszym pomocnikiem będzie kobieta. Nie rozpoznasz początkowo, że jest twoim sprzymierzeń-
cem. Będziesz musiała pozyskać ją dla siebie. Drugim pomocnikiem będzie mężczyzna, który wytyczy twój
szlak. - Przedarł banknot na dwie części i zwrócił mi połowę.- Zachowaj to.
Byłam wystraszona i zmęczona.
- Spotkamy się jeszcze — dodał. - Zachowaj te, przełamane pieniądze w twoim tobołku.
— Masz na myśli moją portmonetkę?
Rozmowa była zakończona. Wskazał tylko kierunek laską i powiedział:
- Nigdy nie wracaj w to miejsce. Śpiesz się.
Nie chciałam urazić tego człowieka, który był najwyraźniej odrobinę stuknięty. Mogłam przecież wrócić do
Gwutemali i tych świątyń, kiedy tylko przyszłaby mi im to ochota. Skinęłam jednak głową na znak, że
zrozumiałam.
- Śpiesz się, albo już nigdy nie odnajdziesz swojej drogi.
Wstał i odszedł, znikając niemal w tej samej chwili w dżungli. W pierwszym odruchu chciałam wyrzucić
bezwartościowy skrawek banknotu, ale w końcu zatknęłam go za kartę kredytową w portfelu. Zmierzałam ku
lotnisku, ku Gwatemala City, ku mojemu upragnionemu pasowi.
Teraz pas wisiał na mojej ścianie. Był piękny, na pewno wart wysiłku, jaki włożyłam w jego odszukanie.
Łyknęłam herbaty, zdając sobie nagle sprawę, że minął już miesiąc od spotkania z młodym Indianinem. No tak, i
tyle z tego, pomyślałam. Na pewno nie było żadnej pomocnicy na widoku, bez względu na to, co ów człowiek
miał na myśli.
- Jeśli będę musiała zostać tu dziś wieczorem, oszaleję — powiedziałam do siebie głośno. Pochyliłam się,
sięgając po srebrne pudełko, które stało na stoliku do kawy, uniosłam wieczko i wyjęłam karteczkę z nagryz-
moloną datą i nazwiskiem. Mój stary przyjaciel Artur Desser wydawał przyjęcie osiemnastego lutego o ósmej —
właśnie tego wieczora. Wrzuciłam zaproszenie z powrotem do pudełka. Byłam załamana na skutek niewyspania
i nieprzyjemnych przeżyć w galerii. Zaczynałam mieć wątpliwości, czy przypadkiem nie wymyśliłam sobie tej
fotografii. Przerzuciłam nawet ogłoszenia z weekendowego „Timesa", sprawdzając czy wystawa Stieglitza
rzeczywiście miała miejsce. Wystawę zapowiadano.
Potem znów straciłam nad sobą kontrolę. Zatelefonowałam do kilku galerii w Nowym Jorku. Bez rezultatu —
żadna z nich nie miała fotografii ślubnego koszyka McKinnleya, choć jedna słyszała podobno o takiej.
Potrzebowałam dozy realności. Zdecydowałam się pójść do salonu kosmetycznego Elisabeth Arden i zrobić
pedicure.
Kiedy wróciłam do domu, przysiadłam na skraju łóżka, przebierając świeżo pomalowanymi palcami stóp w
dywaniku z futra jelenia. Nastawiłam budzik na dwie godziny, wtuliłam głowę w poduszkę i zasnęłam.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]