May Karol - Śmierć Judasza, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
K
AROL
M
AY
Ś
MIERĆ
J
UDASZA
S
ATAN
UND
I
SCHARIOT
K
U
SKALE
Ani nam przez myśl nie przeszło pożegnać się z Judytą. Zwrócono nam rumaki. Meltona
przytroczyliśmy do jego wierzchowca i zaopatrzeni w zapas suszonego mięsa, puścili się w
drogę, uprzednio oświadczywszy Yuma, że zabierzemy swoje lassa, na które nie powinni
wobec tego liczyć. Pozwolili nam odjechać, nie stawiając żadnych przeszkód. Ale widać było,
że nie są zadowoleni z przymusowego zawarcia pokoju. Mogliśmy być pewni, że przy
ponownym spotkaniu zachowają się wobec nas nie bardzo przyjaźnie.
Właściwie trzeba było teraz wyjechać szybko z kanionu Flujo blanco; ale wszak
powinniśmy byli wstąpić do Indianki i wywiązać się z przyrzeczenia, a poza tym chcieliśmy
zabrać lassa. Pojechaliśmy więc na dół rzeki, potem zaś skręciliśmy na wschód, w kierunku
domku. Dotarliśmy doń po dwóch godzinach. Indianka stała przed drzwiami, ujrzała nas
bowiem z daleka.
— Czy w nocy nikt nie odwiedził mej czerwonej siostry? — zapytałem.
— Owszem — odparła. — Młody biały, którego chcieliście pojmać, był u mnie, aby
zabrać mego konia.
— Dałaś mu?
— Nie; sam wziął. Usiłowałam przeszkodzić, ale zagroził mi śmiercią.
— Czy pojechał bez siodła?
— Nie. Zabrał je również.
— Czy nie dał ci jakiegoś polecenia?
— Owszem. Mam powiedzieć białej
squaw
, że ucieczka się powiodła i żeby rychło doń
przyjechała. Następnie pojechał na południe, śledziłam go ukradkiem.
— Wiemy dokąd zbiegł. Jesteśmy z ciebie zadowoleni i ofiarujemy co przyrzekliśmy.
Każdy z nas ją obdarował. Zebrała tak sporą sumę, że wróciwszy do swoich, mogła wśród
nich uchodzić za zamożną. Następnie pojechaliśmy na południe po lassa.
Kiedy dotarliśmy do krawędzi kotliny, zobaczyliśmy Yuma, spoglądających ku górze.
Wypatrywali nas. Na najwyższej platformie stała Żydówka. Uwolniono ją więc po naszym
wyjeździe. Zemsta, którą nam poprzysięgła, nasunęła jej myśl złośliwą. Mianowicie, odcięła
część lassa, do której mogła sięgnąć i, wydając okrzyki zwycięstwa, pokazywała nam
ostentacyjnie.
— Co za zemsta straszliwa! — roześmiałem się szczerze.
Emery wysunął flintę nad otchłań i skierował lufę w Judytę. Krzycząc ze strachu, wzięła
nogi za pas i zniknęła w otworze, wiodącym do wnętrza pueblo.
Wyciągnęliśmy lassa, nie rozpaczając bynajmniej, że zamiast trzech, mamy dwa i pół. Po
czym puściliśmy się w dalszą drogę, a raczej dopiero rozpoczęliśmy właściwy pościg za
Jonatanem Meltonem.
Od czasu, jak wyjechaliśmy z pueblo, upłynęły cztery godziny. Należało przypuszczać, że
Jonatan ubiegł nas przynajmniej o osiem godzin drogi.
— Jak daleko do Jasnej Skały? — zapytałem Apacza.
— Ponieważ dosiadamy szybkich rumaków, przeto, jeśli nic nam nie stanie na zawadzie,
dojedziemy za trzydzieści godzin.
— Liczę więc na więcej niż trzydzieści, gdyż koń Meltona nie dotrzyma kroku naszym.
Dwanaście godzin dziennie, zatem przyjedziemy pojutrze. Czy Winnetou mniema, że Silny
Wicher przyjmie nas przyjaźnie?
— Mogollonowie nie żyją w przyjaźni z Apaczami, ale nigdy im nie wyrządziłem żadnej
krzywdy. Czemu miałaby spotkać nas wrogość?
— Melton naszczuje go na nas.
— Tak, o ile prędzej przybędzie, niż my.
— Na pewno. Zajedzie konia na śmierć, byle jak najprędzej stanąć u celu.
— Czemuby się tak spieszył? Jest przekonany, że Judyta w żadnym razie nic nam nie
zdradzi.
— Ale mógł powziąć zamiar nader dla nas niebezpieczny. Przypuszczając, iż przez dłuższy
czas zabawimy w pueblo, zechce podbechtać Mogollonów, aby nas napadli.
— To być może. W takim wypadku natkniemy się na nich w drodze, przy czym staniemy
na ścieżce wojennej.
Rozmawialiśmy, aby stary Melton nic nie słyszał Nie raczył na nas spojrzeć. Myśli, które
zasępiły mu twarz, musiały być bardzo ponure. Od czasu do czasu wydawał głębokie
westchnienia lub gniewne jęki. Dopiekał mu dotkliwy ból w owej części ciała, którą dotykał
konia.
Nie mogło być mowy o doścignięciu Jonatana. Zrozumieliśmy to w końcu. Konie Vogla i
Meltona nie były biegunami Komanczów a nadto nasz jeniec starał się ze wszechmiar opóźnić
jazdę. Byłby wszak idiotą, gdyby nie odgadł, że ścigamy jego syna. Dlatego czynił, co tylko
mógł, byle zwłokę spowodować.
Winnetou znał okolicę i był nader pewnym, jak i w wielu innych wypadkach,
przewodnikiem. Mieliśmy przed sobą trop Jonatana, który znalazł się tu po raz pierwszy w
życiu i kierował wyłącznie wskazówkami Judyty, a przecież jechał drogą właściwą, jak gdyby
już wiele razy ją przebył.
Droga prowadziła wciąż pod górę. Wieczorem dotarliśmy do płaskowzgórza między Sierra
Blanca a górami Mogollon. Wjechaliśmy na teren niezalesiony. Rosła tu jedynie trawa,
przypominająca
puna
Alp peruwiańskich. Przypominał je również wiatr zimny i ostry, który
dął z zachodu i wkrótce nas zmroził do szpiku. Odzwyczailiśmy się już od tak świeżego
powiewu.
Gdybym jechał tylko w towarzystwie Emery’ego i Winnetou, to na pewno byśmy się
nigdzie nie zatrzymywali, ale mknęli po nocy, aby wyprzedzić Jonatana. Lecz Vogel nie był
wytrwałym jeźdźcem, a stary Melton zdawał się co chwila spadać z konia. Jeśli symulował, to
tylko w połowie, gdyż ból mu istotnie dokuczał.
— Czy zatrzymamy się jeszcze przed nocą? — zapytał Emery.
— Nie radziłbym — odrzekł Winnetou.
— Ale do rana nie możemy jechać jednym ciągiem. Lepiej przeto, póki czas, poszukać
miejsca odpowiedniego do postoju, niż zatrzymać się tam, gdzie mrok nas dopadnie.
— Mój brat ma słuszność. Znam takie miejsce.
— Musi przy tym osłaniać przed wichrem, który nas mrozi.
— Jest tu skała, o którą wiatr się rozbija. Przybędziemy do niej za jakiś kwadrans.
W oznaczonym czasie zobaczyliśmy przed sobą pagórek. Podnosił się powoli od zachodu i
tworzył niejako kulisy, przez które mroźny wicher nie mógł przeniknąć. Rosło tu wiele drzew
i krzewów, a zatem nie zbywało na paliwie. Zziębnięci, marzyliśmy o cieple ogniska.
Zsiedliśmy z koni i rozwiązali starego Meltona. Tak skostniał z zimna, że nie mógł stać,
ani chodzić. Musieliśmy go zanieść do ściany skalnej, którą nazwałem kulisami i ułożyć na
ziemi. Być może to także była symulacja. Bądź co bądź, należało mieć go na oku.
Skoro umieściliśmy konie, poszukaliśmy suchego drzewa rozpalili ognisko i położyli się w
pobliżu. Po czym zabraliśmy się do posiłku. Melton dostał porcję mięsa pokrajaną na drobne
kawałki, które wkładałem mu do ust. Nie chciałem uwolnić mu rąk nawet do jedzenia.
— Będziemy czuwać? — zapytał Emery.
— Być może nie zajdzie potrzeba czuwania — odparł Winnetou. — Nie ma tu nigdzie
wrogów.
— Dobrze, więc wszyscy będziemy spali. Przyda nam się wypoczynek
— A jednak lepiej będzie czuwać — rzekłem. — Po pierwsze musimy strzec Meltona, a po
drugie, nie ufam jego synalkowi. Nie jest wprawdzie
westmanem,
ale i w ciemię go nie bito.
Przypuszcza pewnie, żeśmy się dowiedzieli dokąd pojechał. Raz już mu się to przytrafiło. A w
takim razie — rozumuje — jesteśmy na jego tropie. Cóż więc, jeśli mu strzeli głowy, żeby na
nas czekać?
— Hm! — mruknął Emery — Nie jest aż tak doświadczony.
— Nie jest doświadczony, ale sprytny.
— To już nie spryt, to byłaby odwaga!
— Nie jest tchórzem i rozumie się, że potrafi okazać odwagę tam, gdzie stawką jest życie,
majątek i miłość. Skoro chcecie spać — dobrze, śpijcie ja będę czuwał przez całą noc.
— Nic podobnego! Jeśli uważasz, że to konieczne, to będziemy czuwać na zmianę.
Losowaliśmy. Pierwsza kolej wypadła na Winnetou, druga na Emery’ego, trzecia na mnie,
ostatnia na Vogla — każda na przeciąg półtorej godziny. Sześć godzin przeznaczono na
nocleg; następnie mieliśmy wyruszyć. Teraz była godzina dziewiąta wieczór.
Po tak licznych zdarzeniach i po częstym czuwaniu podczas nocy ostatnich spałem tak
twardo, że Emery musiał dwukrotnie mnie potrząsać, zanim się przebudziłem. Położył się, ja
zaś dorzuciłem do ogniska dla rozgrzania śpiących. Cisza panowała dookoła głucha; wszelako
z obu stron naszego schroniska wicher zrywał się chwilami, zawodząc i świszcząc. Aby nie
wpaść w drzemkę powstałem i przechadzałem się tam i z powrotem. Tak przeminął czas
mojej straży i nastąpiła kolej na Vogla. Lecz było mi żal poczciwego chłopca, nieprzywykłego
do naszych wysiłków. Sen sprawiał taką ulgę — pozwoliłem mu tedy leżeć i postanowiłem
czuwać za niego.
Wyczerpywało się paliwo. Oddaliłem się, aby zebrać trochę gałęzi i drzewa. Ponieważ
ogołociliśmy najbliższe miejsca, więc musiałem szukać gdzie indziej, posuwając się z
powodu mroku po omacku. Macając tam i ówdzie palcami pośród gęstych krzewów
oddalałem się coraz bardziej od ogniska. Oczywiście, nie mogłem zapobiec mimowolnym
szmerom. Gałązki i gałęzie, które znajdowałem, trzeszczały i trzaskały i … cóż to znowu był
za dźwięk, który teraz się rozległ? To nie było trzeszczenie gałązki, to brzmiało zgoła inaczej:
to było … hm! Czy to wicher zawył i świsnął? Lub może to koń zarżał?
Natężyłem słuch. Szmer, czy raczej dźwięk, nie powtórzył się więcej. Ale powziąłem
podejrzenie. Jeśli się nie myliłem, gwizdanie czy rżenie rozległo się z prawej strony.
Odłożyłem chrust i zacząłem pełzać na brzuchu naprzód, w kierunku szmeru.
Przedsięwzięcie było połączone z wielkimi trudnościami ze względu na to, że musiałem się
przekraść przez zagajnik. Gdyby między krzewami leżeli wrogowie, to w tych ciemnościach
mógłbym ich znaleźć wyłącznie wówczas, jeślibym się posuwał szerokim zygzakiem, tak,
aby przynajmniej raz jeden wyminąć każdą grupę krzewów. Ale wtedy upłynęłyby długie
godziny, zanim by dokonał połowy roboty. Ponieważ nie mogłem inaczej postępować, przeto
pełzałem w wyżej opisany sposób dalej, z początku na prawo, dopóki nie dotarłem do skały, a
potem znów na lewo, dopóki nie doszedłem do skraju zagajnika. W ten sposób posuwałem się
powoli, ale nieustannie naprzód, aż … Ach! rozległ się ten sam dźwięk! Teraz rozpoznałem
już wyraźnie rżenie konia. Domyśliłem się, gdzie koń mógł stać — w pobliżu stromej ściany
górskiej, co chroniła przed wiatrem. A zatem jeździec nieznany, tak samo, jak i my, szukał
osłony przed wichurą.
Ale któż to mógł być? Jeśli przybył przed nami, to musiał nas widzieć. Czemuż więc, o ile
nie żywił złych zamiarów, nie zbliżył się do nas, albo jeśli się nas lękał, nie umknął stąd?
Czemu został? Jeśli zaś przyjechał po nas, to musiał zobaczyć nasze ognisko. Niewątpliwie
się podkradł, aby wiedzieć, kogo ma przed sobą. Mimo to pozostał w pobliżu, z czego
wynikało, że… Tak, właśnie co z tego wynikało? Można było wnioskować zarówno o
przyjaznych, jak i o wrogich zamysłach. A co, jeśli miałem przed sobą nie jednego, lecz wielu
ludzi. W takim razie groziło nam poważne niebezpieczeństwo. Musiałem bezwarunkowo
zbadać sytuację! Przy czołgałem się do ściany skalnej, a potem wzdłuż niej. Sądząc z rżenia,
mogłem być oddalony od konia najwyżej na pięćdziesiąt kroków.
Czołgałem się na czworakach, aż wreszcie przebyłem tę odległość. I słusznie! Na lewo ode
mnie stał koń, niejeden — dwa, trzy, pięć i więcej! Stały na uwięzi. Jeźdźcy musieli leżeć w
pobliżu. Pełzałem dalej, między skałą a końmi. I zobaczyłem pomiędzy dwoma krzewami w
wysokiej trawie jak gdyby długi, okrągły tłumok. Cóż to znowu być mogło?
Nie lada odwagą było pełzać dalej i dotknąć tego przedmiotu końcami palców. Macałem
bardzo ostrożnie i powoli. To był człowiek, zawinięty w liczne pledy. Ale gdzie byli inni?
Skoro tu stało tyle koni, musiało być również wielu jeźdźców.
Ponieważ nie mogłem pełzać między skałą a leżącym, przeto musiałem zakreślić łuk,
dopóki nie zbliżyłem się do małej polanki, gdzie siedzieli ci, których szukałem. Słyszałem,
jak po cichu się porozumiewali. Z wątku rozmowy mógłbym wnioskować, kogo mam przed
sobą. Odważyłem się tedy przysunąć bliżej aż pod głaz, przy którym siedziały dwie postacie.
Tuż obok rósł zagajnik. Byłem więc dosyć osłonięty, aby się nie lękać. Wsunąłem głowę
między krzewy i zacząłem podsłuchiwać.
To było narzecze Yuma! Czyżby ścigali nas mieszkańcy pueblo? Co za domysł! A jednak
nie leżał poza granicami możliwości. Jeden z siedzących rzekł:
— Powinniśmy nie czekać, ale napaść na nich bezzwłocznie.
Aczkolwiek szeptali, poznałem głos Indianina, w którego domku zaskoczono nas onegdaj
wieczór. Moje przypuszczenie sprawdzało się zatem. Byli to Pueblosi.
— To nie jest wskazane — rzekł drugi. — Nasze kule mogłyby ugodzić Meltona.
— Bynajmniej! Wszak płonie ognisko. Widzi się wyraźnie cel.
— Ale straż, pomyśl o straży! Bodajby to nie był Old Shatterhand! Należy się lękać jego i
Winnetou, mniej za to trzeciego, a wcale nie młodego białego, któregośmy schwytali. Old
Shatterhand na pewno nas usłyszy!
— Nie słyszał ciebie, mimo że byłeś tak blisko ogniska.
— Wówczas nie czuwał jeszcze. Właśnie budzono go, kiedy się podkradłem. Siedział
przez chwilę, po czym podniósł się i zbliżył do miejsca, gdzie przyległem. Musiałem szybko
umykać, inaczej byłby mnie zauważył. Na szczęście nic nie słyszał. Ale jeśliby nas więcej
podeszło, usłyszy niechybnie. Musimy czekać na kolej następnego.
Naraz wtrącił się trzeci Yuma:
— Usłuchajmy rady białej
squaw.
Odłożymy atak do świtu. Musimy widzieć cel wyraźnie.
Jest ich tylko czterech, jeżeli więc będą widoczni, sprzątniemy ich w ciągu jednej chwili.
Natomiast jeśli teraz napadniemy, ciemności i miganie ogniska łatwo nas mogą zmylić; nie
trafimy na pewno, a skoro zaś tylko zranimy, cała nasza wyprawa w łeb weźmie.
— Za bardzo się ich lękacie! — mruczał nasz zdradziecki gospodarz.
— Nie jest to strach, lecz ostrożność. Pomyśl o srebrnej strzelbie Apacza, a następnie o
broni Old Shatterhanda, której sprawność dała się już nam we znaki. Nie, uderzymy na nich
dopiero ze świtem. Biała
squaw
pragnie widzieć upadek wrogów; pragnie tak, bardzo, a my
możemy jej sprawić przyjemność, ponieważ była
squaw
naszego wodza.
— Słusznie — rozległ się głos białej
squaw,
która wydźwignęła się spod pledów, wstała i
podeszła do mówiących. — Pragnę być przy tym. Chcę widzieć, jak te psy, te łotry zginą od
naszych kul! Wszak po to porzuciłam wszystko w pueblo i szybko wraz z wami gnałam, aby
ich doścignąć. Jeśli mnie usłuchacie, sowicie was wynagrodzę. Skoro zwolnimy ojca mego
męża i zabijemy jego nieprzyjaciół, dostaniecie ich skalpy — najbardziej wartościowe skalpy,
jakie istnieją. A także ich broń i wszystko, co posiadają. Następnie pojedziemy dalej do Jasnej
Skały, do mego męża, który tak was obdaruje, że będziecie posiadali więcej, niż kiedykolwiek
w życiu marzyliście! Zgoda?
— Tak, zgoda, tak! — rozbrzmiało dookoła.
— Jak daleko do ogniska owych szubrawców?
— Może jakieś trzysta kroków — rzekł Indianin, który nas podpatrywał.
— Podkradnę się do nich, muszę ich zobaczyć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]