Marley i ja, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Życie, miłośći najgorszy pies świataJohn Grogan■ppJohn GroganMarley i jaŻycie, miłość i najgorszy pies świataTłumaczenie:Agnieszka LisMagda PapuzińskaTytuł oryginału: Marley & MeCopyright © 2005 by John Grogan Ali rights reserved.For the Polish edition Copyright © 2006 by Wydawnictwo PierwszeFor the Polish translation Copyright © 2006 by Agnieszka Lis and Magda PapuzińskaWspółpraca: Katarzyna MiliRedakcja: Jacek KowalczykProjekt okładki: Jarosław MichalczukKorekta: Danuta SabałaRedakcja techniczna i łamanie: Dariusz MiszczyńskiZdjęcia Marleya: archiwum Johna GroganaDruk:Drukarnia Perfekt S.A.ul. Połczyńska 9901-303 Warszawawww. drukarniaperfekt.plISBN: 83-923288-4-1 EAN: 9788392328841Warszawa 2006. Wydanie IWydawnictwo Pierwsze96-321 Żabia Wola Lasek, ul. Słoneczna 20 tel.: 0 048 605 100 691www.pierwsze .piPamięci mojego ojca Richarda Franka Grogana,którego łagodny duch przenikakażdą stronę tej książki.Spis treściPrzedmowa: Pies doskonały 91. / szczeniak jako trzeci 132. Doceńmy błękitną krew 253. Witaj w domu 314. Pan Zwinny 415. Niebieski pasek 516. Sprawy serca 577. .Paw i bestia 698. Walka charakterów 799. 7o, co stanowi o męskości 9310. Far? Irlandczyka 10511. ./ego jadłospis 11712. Oddział dla biedoty 12913. Krzyk nocą 14114. Wczesne przybycie 15315. Poporodowe ultimatum 16516. Zdjęcia próbne 17917. W krainie Bocahontas 19518. Obiad alfresco 20919. Uderza błyskawica 21920. Psia Plaża 23121. Lo? na północ 24522. Ołówkolandia 255 23. Parada kurczaków 26724. Pokój nocnikowy 27925. Na przekór losowi 29126. Pożyczony czas 30127. Wielka Łąka 3112%. Pod dzikimi wiśniami 32129. Юиб Niedobrych Psów 331Podziękowania 341PrzedmowaP/es doskonałyatem 1967 roku, kiedy miałem dziesięć lat, mój ojciec w końcu uległ uporczywym błaganiom i pojechaliśmy Лтишштя po mojego własnego psa. Wybraliśmy się rodzinną furgonetką w głąb stanu Michigan, do wiejskiej farmy prowadzonej przez prostą kobietę i jej wiekową matkę. Farma oferowała tylko jeden produkt — psy. Psy wszelkich wyobrażalnych kształtów, rozmiarów, wieku i temperamentu. Miały jedynie dwie rzeczy wspólne: wszystkie były mieszańcami pochodzącymi od nieznanych i niejasnych przodków oraz wszystkie oddawano za darmo w dobre ręce. Znaleźliśmy się na ranczu kundli.— Wykorzystaj teraz swój czas, synu — powiedział tata. — Twoja dzisiejsza decyzja pozostanie z tobą przez wiele nadchodzących lat.Szybko uznałem, że dorosłe psy będą przedmiotem dobroczynności kogoś innego. Od razu pognałem do klatki ze szczeniakami.— Trzeba wybrać odważnego — pouczał mnie ojciec. — Spróbuj zagrzechotać w klatkę i zobaczysz, który się nie przestraszy.9PrzedmowaChwyciłem bramkę z łańcuchów i szarpnąłem ją z głośnym łoskotem. Tuzin szczeniaków, albo coś koło tego, poleciał do tyłu. Przewracały się na siebie i utworzyły kłębiącą się górę futra. Został tylko jeden. Był złocisty z białą łatą na piersi i atakował bramkę, szczekając piskliwie i nieustraszenie. Podskakiwał i podniecony lizał moje palce przez ogrodzenie. To była miłość od pierwszego wejrzenia.Zabrałem go do domu w kartonowym pudełku i nazwałem Shaun. Był jednym z tych psów, którym cały psi ród zawdzięcza swe dobre imię. Niezmordowanie doskonalił wykonywanie wszystkich komend, których go uczyłem, i miał z natury dobre maniery. Mogłem upuścić skórkę na podłogę, a nie tknął jej, dopóki nie powiedziałem, że może. Przychodził, kiedy go wołałem, i zostawał, kiedy mu kazałem zostać. Mogliśmy go wypuścić w nocy, bo wiedzieliśmy, że wróci, kiedy tylko załatwi swoje sprawy. Nie robiliśmy tego często, ale mogliśmy go zostawić samego w domu na całe godziny, mając pewność, że nie wywoła żadnej katastrofy i nic nie zniszczy. Ścigał się z samochodami, ale nie polował na nie, i chodził przy moim boku bez smyczy. Potrafił zanurkować na dno jeziora, by wypłynąć z kamieniem tak wielkim, że czasami klinował mu się w szczękach. Niczego nie lubił bardziej, niż jeździć samochodem, i siedział spokojnie obok mnie na tylnym siedzeniu podczas rodzinnych podróży zadowolony, że godzinami może się gapić przez okno na mijany świat. A co może najlepsze, nauczyłem go ciągnąć mnie na rowerze jak na sankach, czym bez problemu wywoływałem zazdrość wśród kolegów. Nigdy nie naraził mnie na niebezpieczeństwo.Był ze mną, kiedy zapaliłem pierwszego (i ostatniego) papierosa i kiedy pocałowałem pierwszą dziewczynę. Siedział też obok mnie na przednim siedzeniu, kiedy podebrałem memu starszemu bratu jego corvaira na moją pierwszą przejażdżkę dla przyjemności.10Pies doskonałyShaun był pełen energii, ale opanowany, oddany, ale spokojny. Miał w sobie tyle godności, że gdy musiał załatwić potrzebę, chował się skromnie w krzakach, tak że sponad nich wyzierała tylko jego głowa. Dzięki temu porządnemu zwyczajowi nasze trawniki były bezpieczne dla gołych stóp.Krewni, którzy wpadali do nas na weekend, wracali do siebie z niezłomnym postanowieniem kupienia sobie psa, takie wrażenie robił na nich Shaun - albo Święty Shaun, jak go nazywałem. To był rodzinny żart - ta świętość - ale prawie w nią wierzyliśmy. Urodzony w wyniku nieznanych krzyżówek był jednym z dziesiątków tysięcy niechcianych psów w Ameryce. Jednak przez niemal opatrznościowy zbieg okoliczności stał się psem chcianym. Wszedł w moje życie — a ja w jego — i dał mi dzieciństwo, na jakie zasługuje każdy dzieciak.Miłość trwała 14 lat. Kiedy umierał, nie byłem już małym chłopcem, który przyniósł go do domu w tamten słoneczny dzień. Byłem mężczyzną, skończyłem college i mieszkałem na drugim końcu stanu, bo tam znalazłem moją pierwszą prawdziwą pracę. Święty Shaun został w domu, gdy się wyprowadziłem. Tam należał. Rodzice, wtedy już na emeryturze, zadzwonili, by przekazać mi wiadomość. Mama powiedziała mi później: - Przez 50 lat małżeństwa tylko dwa razy widziałam, jak twój ojciec płakał. Pierwszy raz, kiedy straciliśmy Mary Ann (moją martwo urodzoną siostrę). I drugi raz w dniu, kiedy umarł Shaun.Święty Shaun mojego dzieciństwa. Był psem doskonałym. A przynajmniej takim będę go zawsze pamiętał. To Shaun ustanowił standardy, według których będę oceniał wszystkie następne psy.11ROZDZIAŁ 1/ szczeniak jako trzeciyliśmy młodzi. Zakochani. Rozkoszowaliśmy się tym wspaniałym wczesnym okresem małżeństwa, kiedy życie wydaje się najlepsze z możliwych. A jednak to nam nie wystarczało.W styczniowy wieczór 1991 roku, piętnaście miesięcy po naszym ślubie, szybko jedliśmy kolację, bo zaraz mieliśmy ruszyć w drogę w sprawie ogłoszenia zamieszczonego w „Palm Beach Post".Nie byłem całkiem pewien, dlaczego postanowiliśmy to zrobić. Kilka tygodni wcześniej obudziłem się o świcie. Miejsce w łóżku obok mnie było puste. Wstałem i znalazłem Jenny na werandzie. Siedziała w szlafroku przy szklanym stole pochylona nad gazetą, z długopisem w ręku.W tej scenie nie było nic niezwykłego. „Palm Beach Post" to była nasza lokalna gazeta, a zarazem źródło połowy naszych dochodów. Oboje zarabialiśmy na życie pisaniem. Jenny jako dziennikarka w „Palm Beach Post", ja jako reporter w „Sun--Sentinel", innym miejscowym piśmie, którego redakcjaВ13John Groganmieściła się w Fort Lauderdale, oddalonym od naszego domu o godzinę drogi na południe. Każdy poranek zaczynaliśmy od przekopywania się przez gazety, sprawdzając, jak wydrukowali nasze artykuły i jak wypadliśmy na tle konkurencji. Zaznaczaliśmy, kreśliliśmy i wycinaliśmy w zapamiętaniu.Tamtego jednak ranka Jenny siedziała z nosem zanurzonym nie w wiadomościach, lecz w rubryce ogłoszeń. Kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem, że coś energicznie podkreśla w dziale „Zwierzęta domowe. Psy".— Hm - odezwałem się dyplomatycznie, łagodnym tonem wciąż jeszcze świeżo upieczonego męża. — Czy chciałabyś ze mną o czymś porozmawiać?Nie odpowiedziała.— Jen-Jen?— To ta roślina — rzuciła wreszcie z desperacją w głosie.— Roślina? - spytałem.— Ta durna roślina — wyjaśniła. — Ta, którą zamordowaliśmy. My? Nie chciałem się upierać, ale prawda była taka, że to jakupiłem roślinę, ale to ona ją zamordowała. Pewnego wieczoru wróciłem do domu z niespodzianką. Przyniosłem piękną, wielką diffenbachię o kremowo-szmaragdowych liściach.— Z jakiej okazji? — zapytała Jenny. Bez okazji. Zrobiłem jej prezent tylko po to, by móc powiedzieć: „Cholerka, czy życie małżeńskie nie jest wspaniałe?".Zachwycona i moim gestem, i rośliną, zarzuciła mi ręce na szyję i pocałowała mnie w usta. Zaraz potem ochoczo zabrała się do uśmiercania mojego prezentu z zimną skutecznością zawodowca. Nie dlatego, że chciała się go pozbyć. Po prostu zakarmiła nieszczęsną roślinę na śmierć. Jenny nie miała ręki do kwiatów. Działała z przekonaniem, że wszystkie żywe stworzenia potrzebują wilgoci, równocześnie jednak zapominała, że potrzebują też powietrza, i regularnie zasilała diffenbachię nadmiernymi dawkami wody.14Marley i ja— Uważaj, za dużo lejesz — ostrzegałem.— Uważam — odpowiadała, lejąc następne litry.Im bardziej stan rośliny się pogarszał, tym więcej ją podlewała, aż w końcu diffenbachia zamieniła się w kupkę szlamu. Widząc żałosne szczątki w doniczce na parapecie, myślałem: „O rany, ktoś, kto wierzy we wróżby, miałby tu pole do popisu".A teraz, proszę, Jenny w jakiś sposób dokonała kosmicznej miary przeskoku logicznego od nieżywej flory w doniczce do żywej fauny z ogłoszenia. Zabiłeś roślinę, kup szczeniaka. Jasne, że to ma sens.Przyjrzałem się uważniej leżącej na stole gazecie i zobaczyłem anons, który pobudził wyobraźnię mojej żony. Zaznaczyła go trzema tłustymi czerwonymi gwiazdkami: „Szczeniaki labradora, żółte, czystej rasy, certyfikat Amerykańskiego Związku Kynologicznego. Wszystkie szczepienia. Rodzice na miejscu".— Taak... — westchnąłem. — Czy możesz jeszcze raz mi wytłumaczyć związek między rośliną a szczeniakiem?— Przecież wiesz — podniosła oczy. - Tak bardzo się starałam i sam widzisz, co się stało. Nawet o gł... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl