Markus Złodziejka książek, EBooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Markus ZusakZŁODZIEJKA KSIĽŻEKprzekład Hanna Baltyn[Dedykacja:] Dla Elisabeth i Helmuta Zusaków z miłociš i podziwemPROLOGGÓRY RUINw którym narrator przedstawia:siebie barwy złodziejkę ksišżekMIERĆ I CZEKOLADANajpierw kolory.Potem ludzie.Tak to widzę.A przynajmniej próbuję.DROBNA UWAGANa pewno umrzecieSzczerze pragnę pogodnie podchodzić do tematu, choć większoci ludzi trudno w to uwierzyć, niezależnie od tego,jak się staram. Błagam, uwierzcie mi. Ja naprawdę, autentycznie potrafię być wesoły. I przyjacielski. Isympatyczny. I życzliwy. A to dopiero poczštek wyliczanki. Tylko nie procie mnie, żebym był miły. Ta cecha niema ze mnš nic wspólnego.REAKCJE NA WYŻEJ STWIERDZONY FAKTCzy to was niepokoi?Namawiam nie bójcie się.Ja nigdy nie postępuję nie fair.Ale, ale, przecież musi być wstęp.Poczštek.Gdzie moje maniery?Mógłbym wam się przedstawić w sposób formalny, ale to chyba nie jest konieczne. Poznacie mnie wystarczajšcodobrze i wystarczajšco szybko, w zależnoci od różnorodnych czynników. Wystarczy, że powiem, iż w pewnymmomencie stanę nad wami z całš sympatiš. Ukołyszę wasze dusze, z barwš przycupniętš na ramieniu. Delikatniezabiorę was ze sobš.Będziecie wtedy w pozycji leżšcej (ludzie rzadko umierajš, stojšc). Będziecie zaskorupiali we własnym ciele. Kiedywas zobaczš, będš wrzeszczeć wniebogłosy. Jedynym dwiękiem, jaki ja usłyszę, będzie mój własny oddech, echozapachu, tupot moich kroków.Pytanie, jakš barwę będzie miało wszystko dokoła, kiedy po was przyjdę. Co będzie wyrażać niebo?Osobicie lubię niebo koloru czekolady. Ciemnej, gorzkiej czekolady. Ludzie mówiš, że ta barwa do mnie pasuje.Ale staram się równie przychylnie traktować wszystkie barwy tęczy i ich odcienie. Miliardy smaków, które niebopowoli wsysa. To obłaskawia stres. Pomaga mi się zrelaksować.TEORYJKALudzie zauważajš kolory dnia jedynie na jego poczštku i końcu, choć dla mnie jest oczywiste, że zmieniajšsię one z każdš chwilš, w całej mnogoci odcieni i tonacji. Jedna godzina może się składać z tysięcyróżnych barw. Woskowych żółcieni i chmurnych błękitów. Mrocznych ciemnoci. Mam takš pracę, żemuszę to zauważać.Jak już napomknšłem, mam dar rozpraszania uwagi. To trzyma mnie przy zdrowych zmysłach. Dzięki temu jakosobie radzę, zważywszy, jak długo już wykonuję swojš pracę. No, ale kto mógłby mnie zastšpić? Kto mógłby przejšćobowišzki, kiedy ja bym odpoczywał na wakacjach w modnym kurorcie, czy to w tropikach, czy na nartach?Odpowied brzmi: nikt. Podjšłem więc wiadomš, celowš decyzję rozpraszam się i to sš moje wakacje. Nie trzebadodawać, że odpoczywam w kolorach.Wcišż jednak może was ciekawić odpowied na pytanie: dlaczego on w ogóle potrzebuje wakacji? Od czegopragnie się oderwać?Przechodzę więc do następnego punktu.Chodzi o ludzkie resztki.O ocalonych.Nie mogę znieć patrzenia na nich, choć często się poddaję. Celowo szukam kolorów, by oderwać od nich myli, alewcišż się zdarza, że podglšdam kogo, kto został z tyłu i miota się w układance rozpoznania, rozpaczy i zaskoczenia.Ci ludzie majš podziurawione serca i rozbite płuca.To mi każe wrócić do tematu, o którym będę wam dzisiaj opowiadać, w dzień czy w nocy, w dowolnej godzinie i wdowolnym kolorze. Będzie to historia osoby, która należy do wiecznych ocalonych, ekspertki w byciu zostawianš wtyle.To nie jest skomplikowana historia. Składa się z:*dziewczynki*pewnej liczby słów*akordeonisty*niemieckich fanatyków*żydowskiego boksera*licznych kradzieży.Trzy razy napotkałem złodziejkę ksišżek.PRZY TORACH KOLEJOWYCHNajpierw robi się biało. Olepiajšco biało.Niektórzy z was mogš uważać, że biel to nie kolor i pleć różne takie wywiechtane bzdury. Otóż zamierzam wasprzekonać, że to jednak kolor. Nie ma wštpliwoci, że to kolor osobicie mylę, że nie będziecie chcieli się ze mnšsprzeczać.OPTYMISTYCZNE ZAPEWNIENIEProszę, bšdcie spokojni, mimo mojej wczeniejszej groby.To tylko takie strachy na Lachy.Nie stosuję przemocy.Nie ma we mnie podłoci.Jestem skutkiem.Tak, biel.Wydawało się, że całš Ziemię spowija nieg. Okrywa jš tak szczelnie, jak sweter okrywa ciało. Obok torówkolejowych widać było głęboko zapadnięte lady. Drzewa otulały lodowe pledy.Jak się możecie spodziewać, kto umarł.Nie mogli go po prostu zostawić na ziemi. Chwilowo nie był to problem, ale niebawem tor przed lokomotywšzostanie oczyszczony, a pocišg będzie musiał ruszyć swojš drogš.Było tam dwóch strażników.Były matka i córka.Zwłoki.Matka, córka i zwłoki uparcie milczały.No dobra, co jeszcze mam zrobić?Jeden strażnik był wysoki, drugi niski. Wysoki zawsze odzywał się pierwszy, choć to nie on dowodził. Popatrzył namałego tłuciocha z nabrzmiałš, czerwonš twarzš.No przecież nie możemy ich tak zostawić padła odpowied.Dlaczego nie? zniecierpliwił się wysoki.Na to mały omal nie eksplodował. Spojrzał z dołu na podbródek wysokiego i wrzasnšł:Spinnst du? Zwariowałe? Na jego obrzmiałej twarzy odmalowała się odraza. Idziemy powiedział,przedzierajšc się przez nieg. Odtaszczymy wszystkich troje z powrotem, jeli będzie rozkaz. Zgłosimy to nanastępnej stacji.Jeli o mnie chodzi, zdšżyłem już popełnić zupełnie podstawowy błšd. Nie umiem wam nawet powiedzieć, jak bardzobyłem z siebie niezadowolony. Z poczštku wydawało się, że wszystko idzie jak należy: Wpatrywałem się wolepiajšco białe niebo, rozcišgajšce się za oknem pocišgu. Wdychałem je, ale i tak czułem się osłabiony. Potemsprzeniewierzyłem się sobie wykazałem zainteresowanie. Dziewczynkš. Ciekawoć wzięła górę nad poczuciemobowišzku. Zrezygnowałem z rutynowych działań i zaczšłem jš obserwować.Dwadziecia trzy minuty póniej, kiedy pocišg stanšł, wyskoczyłem wraz z nimi.W ramionach trzymałem małš duszyczkę.Stanšłem po prawej stronie.Dynamiczna para strażników zawróciła do matki, dziewczynki i małego chłopięcego ciałka. Dobrze pamiętam, żetego dnia mój oddech był głony. Aż się dziwię, że strażnicy nie zwrócili na to uwagi, kiedy mnie mijali. wiat uginałsię pod ciężarem wielkiej iloci niegu.Około dziesięciu metrów na lewo ode mnie stała blada, wygłodniała i zmarznięta dziewczynka.Jej usta drżały ze zdenerwowania.Miała splecione ręce.Na policzkach złodziejki ksišżek zamarzały łzy.ZAĆMIENIETeraz będzie znak czerni, żeby wam pokazać całš skalę moich możliwoci. Najciemniejsza chwila przed witem.Tym razem przyszedłem po młodego, dwudziestoczteroletniego mężczyznę. Na swój sposób była to piękna sprawa.Samolot się krztusił. Dym buchał z obu jego płuc.Kiedy się rozbił, w ziemi powstały trzy głębokie bruzdy. Jego skrzydła były teraz jak ucięte ramiona. Mały, metalowyptak już nie polata.KOLEJNE DROBNE UWAGICzasem przybywam zbyt wczenie.Spieszę się, a ludzie czepiajš się życia dłużej, niż przewidywałem.Po kilku minutach dym się rozwiał. Nic nie zostało.Pierwszy przybiegł zasapany chłopak z czym, co wydawało się skrzynkš na narzędzia. Ze zgrozš zbliżył się dokokpitu i patrzył na pilota, próbujšc ocenić, czy ten jeszcze żyje a w tym momencie wcišż żył. Złodziejka ksišżekprzybiegła jakie trzydzieci sekund póniej.Minęły lata, ale jš rozpoznałem.Oddychała ciężko.Chłopak wyjšł ze skrzynki pluszowego niedwiadka.Sięgnšł przez rozbitš szybkę i położył go na piersi pilota. Umiechnięty mi siedział na okrwawionym ciele. Paręminut póniej skorzystałem z okazji. Nadszedł właciwy czas.Podszedłem, uwolniłem duszę pilota i delikatnie jš stamtšd uniosłem.Pozostał tylko trup, słabnšcy swšd dymu i umiechnięty pluszowy mi.Kiedy zebrał się tłum, wszystko się zmieniło. Horyzont nabierał barwy grafitu. Z czerni pozostały tylko smugi, a i teszybko znikały.Człowiek, dla porównania, miał kolor koci. Jego skóra była barwy szkieletu. Mundur w nieładzie. Zimne, bršzoweoczy jak plamy po kawie. Ostatni znak na niebie uformował się w dziwny, lecz znajomy mi kształt. Podpis.Tłum zachowywał się tak, jak zwykle zachowuje się tłum.Kiedy przeciskałem się między ludmi, stali, uprawiajšc grę w ciszę. Tu i tam drgnęła jaka ręka, padłowypowiedziane stłumionym głosem zdanie. Ludzie obracali się w milczeniu.Kiedy odwróciłem się, by spojrzeć na samolot, otwarte usta pilota umiechały się.Ostatni ponury żart.Kolejna puenta ludzkiego losu.Pilot trwał w całunie swego uniformu, kiedy niebem zawładnęła szaroć. Jak w wielu innych przypadkach, kiedyzaczšłem się wycofywać ze sceny, przemknšł przez nie cień, ostatnie zaćmienie znak, że kolejna dusza odeszła.Trzeba wam wiedzieć, że w takich chwilach, prócz wszystkich barw dotykajšcych mój obraz wiata, łapię obrazzaćmienia, gdy umiera człowiek.Widziałem je milion razy.Widziałem więcej zaćmień, niż można spamiętać.FLAGAOstatnim razem, kiedy jš widziałem, było czerwono. Niebo gotowało się i bulgotało jak zupa. W kilku miejscach byłoprzypalone. Na tle czerwieni czarne płatki sadzy wyglšdały jak ziarnka pieprzu.Wczeniej na ulicy, która teraz wyglšdała niczym zatłuszczony papier, dzieci grały w klasy. Kiedy przybyłem, wcišżdało się słyszeć echo. Echo skaczšcych po asfalcie stóp, rozemianych dziecięcych głosów i umiechów, jak sól,która się szybko rozpuszcza.A potem spadły bomby.Tym razem na wszystko było za póno.Syreny. Urywany ryk syren w głonikach. Wszystko za póno.W cišgu paru minut utworzyły się góry betonu i ziemi. Ulice stały się popękanymi żyłami. Krew płynęła, ażwreszcie przyschła na drodze. Ciała leżały jak kawałki drewna po potopie.Przyklejone do ziemi, co do jednego. Wišzka dusz.Czy to przeznaczenie?Pech?Co sprawiło, że rozpłaszczyli...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]