Marai Sandor - Wyznania patrycjusza, e-book, M

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
SAndor mAraiWyznania patrycjuszaPrzełożyła i posłowiem opatrzyła Teresa WorowskaCZYTELNIK Warszawa 2005Tytuł oryginału Egy polgdr vallomausai© Heirs of Sandor Marai Csaba Gaal, TorontoOpracowanie graficzne: Zuzanna ŁewandowskaRedaktor: Maria MireckaRedaktor techniczny: Hanna BernaszukKorekta: Monika Ziółek© Copyright for the Polish translation by Teresa Worowska, Warszawa 2002© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik", Warszawa 2002ISBN 83-07-03017-XNiniejsze, trzecie i przerobione wydanie „Wyznań patrycjusza" jest ostateczną wersją tekstu.Bohaterowie tej powieści biograficznej są postaciami wymyślonymi: ich osobowość i kompetencjeistnieją tylko na kartach tej książki, w rzeczywistości nie żyją i nie żyli nigdy.Część IRozdział IDomów dwupiętrowych było w mieście może z tuzin: ten, w którym mieszkaliśmy, dwa budynki koszar honwedów1 i kilka gmachów publicznych. Później wybudowano jeszcze pałac komendantury korpusu, był to także budynek dwupiętrowy, z elektryczną windą. Nasz dom, położony przy ulicy Głównej, miał prawdziwie wielkomiejski charakter; była to kamienica dwupiętrowa, z szerokim frontem i obszerną bramą - panował w niej wieczny przeciąg, na schodach przed południem wysiadywali przyjeżdżający na targ chłopi w wojłokowych kurtkach i baranich czapkach, jedli chleb ze słoniną, palili fajki i spluwali - a z każdego piętra spoglądał na ulicę długi rząd dwunastu okien. Mieszkania na pierwszym piętrze, w tym i nasze, miały też niewielki balkon, którego żelazne poręcze latem uginały się pod ciężarem skrzynek z pelargoniami. („Upiększaj swoje miasto!" -brzmiało ówczesne hasło, i dla popierania tego szlachetnego celu powstało nawet Towarzystwo Upiększania Miasta). Był to bardzo piękny i przede wszystkim imponujący budynek; pierwszy naprawdę nowoczesny dom w mieście, z frontem z surowej czerwonej cegły, z gipsową sztukaterią1 węgierska nazwa żołnierzy (przypisy w całej książce pochodzą od tłumaczki)wokół okien; ambitny projektant użył zapewne całej swej pomysłowości, by przyozdobić dom we wszystko, co na przełomie wieków uważano za godne nowej kamienicy.Wszystkie domy w tym mieście, nawet te, w których mieszkało kilka rodzin i mieszkańcy płacili czynsz, robiły wrażenie domów rodzinnych. Właściwe miasto było tak naprawdę niewidzialne; budowane na tyłach parterowych domów, stanowiących front ulic, rozciągało się niejako za ich plecami. Gdy przechodzień zajrzał w głąb którejś z bram, widział wokół podwórza kilka niniejszych domków, wzniesionych przez wnuki i prawnuki właścicieli; gdy któryś z synów się żenił, dobu-dowywano następne skrzydło. Miasto chowało się w podwórzach domów. Ludzie żyli jakby w ukryciu, zazdrośnie strzegąc swej prywatności, i z czasem każda rodzina stworzyła sobie niewidoczny dla innych interior, coś w rodzaju małego osiedla, które reprezentował przed światem jedynie kamieniczny front. Nic więc dziwnego, że dom, w którym rodzice moi na początku wieku wynajmowali mieszkanie, robił w tym środowisku wrażenie prawdziwego drapacza chmur i dorobił się sławy na cały komitat1. W rzeczywistości była to zwyczajna, ponura kamienica, taka, jakie w stolicy budowano wówczas setkami: kamienica z lokatorami, z otoczoną żelazną poręczą wewnętrzną galerią od strony podwórka, z pralnią, centralnym ogrzewaniem i klozetami dla służby przy kuchennych schodach. Czegoś takiego do tej poryw naszym mieście nie było. Centralne ogrzewanie uchodziło jeszcze wówczas za nowoczesny wynalazek, ale wiele mówiono też o klozetach dla służby, bowiem przez wieki, wskutek powszechnej dy-1 terenowa jednostka administracyjna na Węgrzech, odpowiednik województwa8skrecji, nikogo nie interesowało, dokąd chodzi służba za potrzebą. Ów „nowoczesny" architekt, który zaprojektował naszą kamienicę, okazał się nowatorem także i w tym względzie, oddzieliwszy w tak kategoryczny sposób wygódki zamieszkałych razem państwa i służby. Gdy byłem uczniakiem, chwaliłem się nawet, że w naszym domu jest osobny ustęp dla służby. W rzeczywistości jednak służba, powodowana niepojętą zaiste wstydliwością, odniosła się nieufnie do przeznaczonych jej klozetów i w ogóle nie było wiadomo, dokąd chodziła. Prawdopodobnie tam gdzie dawniej, przedtem, od wieków, przez wieki, od zarania dziejów.Architekt mógł się rozporządzać bez ograniczeń, nie musiał się miarkować ani pod względem miejsca, ani też materiału. Z klatki schodowej wchodziło się do ogromnego jak sala przedpokoju, w którym stała szafa z lustrem, na ścianie zaś wisiały jelenie rogi i haftowany futerał na szczotki; w przedpokoju zawsze było zimno, bo zapomniano w nim zainstalować centralne o-grzewanie; nie było też żadnego innego i dlatego zimą pozostawione na wieszakach futra gości zamarzały na lód. Było to „wejście od frontu" z klatki schodowej, ale te drzwi otwierano tylko szczególnie szanowanym gościom. Służba, członkowie rodziny i rodzice wchodzili do mieszkania przez ganek od podwórka; obok kuchni znajdowały się tu małe oszklone drzwi bez dzwonka i aby się dostać do środka, należało zapukać w kuchenne okno. Przyjaciele rodziny także tędy wchodzili do mieszkania. Ozdobione jelenimi rogami „wejście od frontu" używane było dwa, trzy razy do roku, w dniu imienin ojca oraz w karnawałowe wieczory. Kiedyś w dniu moich urodzin poprosiłem matkę, bym któregoś powszedniego dnia mógł wkroczyć do mieszkania tym wejściem, z klatki schodowej przez ogromny przedpokój, zupełnie sam i tylko dla własnej przyjemności; prosiłem o to niczym o szczególną łaskę.Podwórze miało kształt prostokąta i było bardzo rozległe. Na jego środku stał przypominający coś w rodzaju kilkuosobowej szubienicy ogromny trzepak i znajdowała się okrągła studnia, z której za pomocą elektrycznej pompy dostarczano wodę do mieszkań. Miasto nie znało jeszcze wodociągów. Każdego dnia o świcie i o zmierzchu przy studni pojawiała się żona dozorcy, włączała elektryczny motorek, który pracował dopóty, dopóki z umieszczonej na drugim piętrze pod rynną niewielkiej rurki spustowej nie chlusnął na podwórko cienki strumyk, sygnalizując, że już nawet położony najwyżej zbiornik wypełnił się zdatną do picia wodą. Widowiskowość tego wydarzenia szczególnie o zmierzchu ściągała na podwórko wszystkich tych mieszkańców naszego domu, których godności nie uchybiała czynność gapienia się, to jest głównie dzieci i służbę. W większości domów w mieście wprowadzono już elektryczne oświetlenie, palono na zmianę światło elektryczne i gazowe lampki Auera. W wielu jednak domostwach w codziennym użyciu były jeszcze lampy naftowe. U mojej babki aż do śmierci paliła się wisząca u sufitu lampa naftowa, a i ja sam, wynajmując przed maturą kwaterę u organisty w sąsiednim mieście, spędziłem przy podobnej cały rok, ucząc się i grając w oko; byłem jednak zdania, że znalazłem się w anachronicznych warunkach, i konieczność bytowania w tak zacofanym miejscu obrażała moją dumę. W tych latach chlubiliśmy się wprawdzie oświetleniem elektrycznym, ale gdy tylko nie mieliśmy na kolacji gości, chętniej zapalaliśmy rozsiewające miękkie, mleczne światło lampy gazowe. W mieszkaniu często czuć było gaz. Później jakiś pomysłowy człowiek skonstruował bardziej bezpieczny zapalnik, była to platynowa płytka, którą należało przymocować na pończosze Auera. Gdy gaz zaczynał się wydobywać, płytka drżała, rozżarzała się i mechanicznie doprowadzała do zapalenia się lampy. Mój ojciec interesował się nowinkami technicznymi i był jednym z pierwszych w mieście, którzy zainstalowali w domowych kandelabrach to urządzenie. Ale i u nas były w użyciu lampy naftowe, głównie u służby i w kuchni; dozorca także zapalał taką zawsze na klatce schodowej. Oświetlenie elektryczne podziwiano, ale nie ufano mu.Piece centralnego ogrzewania także bardziej stukały i brzęczały, niż grzały. Moja matka w dziecięcym pokoju do nauki kazała postawić piec kaflowy, bo nie chciała się zdawać na ów parowy wynalazek. Wszystkie te urządzenia w pierwszych latach wieku więcej sprawiały fatygi niż wygody. Inżynierowie ulepszali swoje dzieła naszym kosztem. Dziesięć lat później na całym świecie szumiały i warczały urządzenia elektryczne, parowe i spalinowe, ale w latach mojego dzieciństwa konstruktorzy ciągle jeszcze poprawiali i przerabiali swoje wynalazki, a to, co tak gorąco proponowali poczciwym nabywcom, było w rzeczywistości wielce niedoskonałe i niedogodne w użyciu. Lampy elektryczne mrugały, światło dawały żółte i słabe. Centralne ogrzewanie psuło się zawsze w okresie największych mrozów albo zasnuwało pokoje wilgotną, gorącą parą, dlatego też zapewne tyle chorowaliśmy. Ale wypadało iść z duchem czasu. Starsza siostra mojej matki nie chciała jednak „iść z duchem czasu", paliła drewnem w białych kaflowych piecach, a my, uciekając od centralnego, chodziliśmy do niej grzać się i rozkoszowaliśmy się stałym ciepłem i specyficznym zapachem rozżarzonych bukowych bierwion.Na rozległym podwórzu naszego domu wiał stale ostry wiatr, szalał i gwizdał bez końca, północna część11miasta nie była bowiem niczym osłonięta, stała otwarta naprzeciw otaczającego ją półkoliście, pokrytego nawet w miesiącach letnich śnieżną czapą, szczerbatego tu i tam łańcucha górskiego. Dwupiętrowy front naszego domu stanowił jedną linię czworoboku, który tworzyły nadto dwie ściany parterowych budynków po obu stronach podwórza i elegancka parterowa stróżówka na tyłach, będąca samodzielnym, dwupokojo-wym mieszkaniem dozorcy. Zaplecze kamienicy sięgało daleko i zajmowało wiele miejsca. Architekt widocznie sam także nie dowierzał, że kamienica znajdzie wielu lokatorów, bowiem od podwórza nie przewidział już dodatkowych, zbytecznych pięter. Cały wygląd domu głosił nadejście nowej epoki, chwałę ambitnego i twórczego, przedsiębiorczego kapitalizmu. Był to pierwszy dom w mieście, który nie został wzniesiony po to, by mieszkańcy mogli spędzić w jego... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl