Masterton Graham - Ĺšmiertelne sny, e,a book, Graham Masterton audio

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
GRAHAM MASTERETON
ŚMIERTELNE SNY
Przełożył: (ALEKSANDER SUDAK)
Wydanie I
Warszawa 1995
ROZDZIAŁ I
John spostrzegł zadrapania wkrótce po tym, jak Lenny ułożył się do snu. Sześć
głębokich równoległych nacięć w kwiecistej tapecie na korytarzu, nieco nad
głową, sięgało
głęboko w tynk. Wąskie, w kształcie litery V, wyglądały jak ślady po nożu do
cięcia linoleum
czy dłucie o bardzo cienkim ostrzu.
- Niech to diabli! - zaklął, dotykając końcami palców porwanej tapety.
Gdy założono ją w ubiegłą środę, przez pięć minut pouczał Lenny’ego, jak należy
obchodzić się ze ścianami i świeżą białą farbą. Ten dom miał zapoczątkować nowy,
szczęśliwy rozdział ich życia; to że Lenny zeszpecił go tak szybko, było czymś
równie
zatrważającym, jak gdyby powiedział, że nienawidzi Jennifer i nie chce z nią
mieszkać.
- Nich to diabli! - powtórzył.
Nacięcia były zbyt głębokie, by zrobiono je przypadkowo. Lenny nie puściłby aż
tak
nieostrożnie samochodzika po torze wyścigowym wytyczonym przez kwieciste
desenie; nie
rąbnąłby też tak gwałtownie swym „zamaskowanym robotem” o wyimaginowaną ścianę
skalną. To było rozmyślne. Zaplanowane i wykonane z zimną krwią.
John westchnął głęboko i ruszył korytarzem, na którego końcu znajdowała się
sypialnia Lenny’ego. Było w niej gorąco i ciemno, pachniało nowym dywanem. Łóżko
chłopca stało w głębi pod ścianą. On sam leżał na plecach, z wypiekami na
policzkach, jedną
ręką trzymając Gobota, którym bawił się tak długo, aż zmorzył go sen. John stał
nad łóżkiem,
dopóki oczy nie przywykły do mroku.
Lenny miał dziewięć lat, co oznaczało, że był jeszcze na tyle młody, by zdobyć
się na
prawdziwie ucieszne żarty, ale i wystarczająco dojrzały do wyrządzenia poważnej
szkody.
Był kędzierzawym blondynkiem. Byłby śliczny, gdyby nie ten szeroki, figlarny
uśmiech od
ucha do ucha. Tak bardzo przypominał matkę, że Johnowi łzy szczypały kąciki
oczu, nawet
gdy nie myślał o Virginii.
Lelly - tak nazywała go Virginia, bo w ten sposób wymawiał swe imię, kiedy był
bardzo mały.
John pozwolił Lenny’emu rozpaczać po śmierci matki, tak jak pozwolił rozpaczać
sobie samemu. Niektórzy - a zwłaszcza jego własna matka - uważali, że pozwolił
Lenny’emu
rozpaczać za długo. Osiemnaście ciężkich miesięcy. Napady złego humoru,
szaleństwa,
niczym nie skrępowana furia. Kiedyś, gdy Lenny rozlał farbę po całej szkole,
John prawie
uwierzył, że stracił również syna; uwierzył, że przez resztę życia będzie
krzyczał i kopał, i nie
zechce zrozumieć, iż ludzie umierają, czy tego chcemy czy nie, i że wśród nich
znajdzie się
również nasza matka.
Próbował jednak być cierpliwy wobec Lenny’ego i prosił o to samo jego
nauczycieli i
kolegów. Stopniowo zachowanie chłopca zaczęło się poprawiać. John nigdy nie
zapomni
dnia, w którym syn wrócił ze szkoły, objął go za szyję i nie powiedział ani
słowa. Zrozumiał
wtedy, że Lenny pogodził się wreszcie z utratą matki.
Nie pozwalał teraz, by Lenny’emu wracał zły humor. Oczekiwał współpracy,
przyjaźni i zaufania. Pamięć miała trwać zawsze, lecz żałoba musi się skończyć,
życie toczy
się dalej. W maju znalazł sobie nową pracę jako szef dziani technicznego
Philadelphia News i
sprzedał stary dom w Newark. W końcu października poznał Jennifer i wkrótce
poprosił ją o
rękę.
John zastanawiał się, czy Lenny mógłby czuć się dotknięty tym wszystkim i nic mu
nie powiedzieć. Może uważał, że sprzedając dom, w którym żyli razem, zmieniając
pracę i
zakochując się w Jennifer, zdradził Virginię i próbuje zatrzeć pamięć o niej. No
i nie
chodziliby na cmentarz tak regularnie, jak zwykli to robić, gdy mieszkali w
Newark.
Może to właśnie wyrażały rysy na ścianie - niemy protest przeciw nowemu życiu.
Znak, że jeśli nawet John zapomniał już o Virginii, to nie zapomniał o niej
Lenny.
Chłopiec zaczął lekko pochrapywać. Jego oczy przesuwały się pod powiekami. Śnił
o
czymś. O baseballu? O „Star Trek”? O matce? John wciąż był zły, lecz nie
zamierzał
wyrywać go ze snu.
Dobrze, młodzieńcze - pomyślał. To może zaczekać do jutra, ale nie licz na
pobłażanie.
Cień Jennifer padł na drzwi. Szukała go.
- Czy wszystko w porządku? - szepnęła. - Zastanawiałam się, gdzie jesteś.
- W porządku. - John wyszedł na palcach z sypialni i zamknął drzwi. Ucałował
Jennifer w czoło. Wciąż ją kochał. To było to samo uczucie, jakim darzył ją od
początku ich
znajomości. - Nieznośny bachor. Zniszczył tapetę. Widziałaś to? Mam zamiar
obedrzeć go
jutro ze skóry. Czterdzieści pięć dolarów za rolkę, a ten ją podarł.
Poprowadził ją z powrotem korytarzem i pokazał zadrapania. Na ich widok Jennifer
zmarszczyła brwi.
- Czy zrobił je Lenny? - Sięgnęła w górę i dotknęła ich. - Okropnie wysoko jak
na
niego. Musiałby włożyć mnóstwo siły, by wyryć je tak głęboko.
- Za kogo ty się uważasz? Za Sherlocka Holmesa? Jennifer uśmiechnęła się i
obdarzyła go krótkim pocałunkiem.
- Nie gniewaj się na niego, John. Jestem pewna, że nie zrobił tego celowo.
- Nie celowo? Pół tuzina cholernych bruzd w ścianie? Zajęło mu to chyba cały
wieczór!
Zeszli po krętych schodach trzymając się poręczy wspartej na białych słupkach.
Korytarz i schody były wyłożone blado-morelowym dywanem, ściany zaś pokrywały
zielone
i morelowe kwiaty.
- Nie miałby na to czasu - zauważyła Jennifer. - Prawie cały wieczór grał ze mną
w
„Trivial Pursuit”, potem się wykąpał, zjadł kolację i poszedł prosto do łóżka.
- Może zrobił to wczoraj wieczorem, a ja wcześniej nie zauważyłem - mruknął
John. -
Chcesz drinka?
Jennifer przeszła do salonu i usiadła.
- Wypiję martini, jeśli jeszcze masz.
John skierował się do barku. Na tacy czekał oziębiony szklany dzbanek. To był
obowiązek Jennifer; przyrządzała dzbanek martini, aby było gotowe, gdy wróci z
biura do
domu.
- Przecież masz zapasową rolkę tapety, prawda? - powiedziała Jennifer. -
Mogłabym
poprosić pana Kahna, by ją jutro położył.
John nalał drinki.
- Ach ... nie jest to aż tak wielka szkoda. Ważne, że Lenny zrobił to
rozmyślnie.
- Może on tego nie zrobił.
- Daj spokój. Ja tego nie zrobiłem, ani ty, więc kto?
- Nie unoś się - powiedziała Jennifer. - W końcu to tylko chłopiec.
John pociągnął łyk lodowatego dżinu i wzruszył ramionami. Potem usiadł na sofie
obok niej i pocałował ją.
- Mówiłem, ci, że Arnie Walters myśli o kupnie dżipa? - spytał. - Chce
przejechać
cały kraj, by odpowiedzieć na zew krwi.
- Arnie? W dżipie? Nie wyobrażam sobie.
- Bill Chapman powiedział, że Arnie nie potrafi odpowiedzieć nawet na
najprostsze
pytanie, a cóż dopiero na zew krwi. - Sięgnął za siebie po gazetę leżącą na
stole za sofą. -
Wygląda na to, że posuwają się do przodu z tym remontem Annenberg Center.
Jennifer z uśmiechem patrzyła, jak wyjmował z kieszeni koszuli okulary. Nie
miała
nic przeciw tym małym rytuałom jego powrotu z pracy, działały na nią kojąco. Nie
był typem
człowieka, który pozwoliłby sobie spocząć na laurach. Często niespodziewanie
zabierał ją na
obiad we dwoje lub pod działaniem chwili porywał do doliny Brandywine lub nad
Poconos,
tak że z chęcią zezwalała mu na wieczorny obrzęd nalewania martini, otwierania
gazety, którą
redagował przez cały dzień, a do której nigdy nie miał czasu zajrzeć, wyciągania
okularów i
na kwadrans lektury. Choć poznali się zaledwie dziewięć miesięcy temu, było im
tak dobrze i
wygodnie, jak gdyby żyli z sobą od łat. Brało się to po części stąd, że oboje
przywykli do
towarzystwa drugiej osoby. Jennifer rozwiodła się przed czterema laty ze swoim
wykolejonym mężem Pete’em. Ale poza tym pasowali do siebie. Oboje mieli po
czterdzieści
lat, wyglądali młodo jak na swój wiek, oboje interesowali się muzyką i teatrem,
dobrą
kuchnią i sztuką. Ód kiedy zaczęli się spotykać, praktycznie zamieszkali w
Filadelfijskim
Muzeum Sztuki.
John był ciemnowłosym mężczyzną o krępej budowie ciała, za dużym nosie i
kwadratowej szczęce. Wyglądał bardziej na cieślę lub plantatora tytoniu niż na
pracownika
gazety. Na komodzie leżała fotografia przedstawiająca go w koszuli i drelichowym
berecie i
trzeba byłoby wybaczyć każdemu, kto wziąłby go za wąskookiego mężczyznę z
reklamy
Camela, zapalającego rozżarzonym patyczkiem papierosa.
Jennifer była bardzo szczupłą ciemną blondynką, o dużych szarozielonych oczach i
ustach, które - zdaniem Johna - wyglądały, jak gdyby całowały lub chwytały
powietrze, lub
też robiły jedno i drugie. Kiedy John pojawił się pierwszy raz w Philadelphia
News,
pracowała tam jako sekretarka; teraz prowadziła małą perfumerię zaraz za Head
House Inn na
Society Hill.
Wyglądała i zachowywała się elegancko. To ona urządziła dom w białym i
brzoskwiniowym kolorze, zapełniła go antykami z ozdobnego orzecha i najbledszego
dębu.
Dla Johna było zagadką, dlaczego tak długo pozostawała żoną tego nadętego,
zblazowanego
zera, jakim był Pete Marcowicz. Oczywiście, czuł się z tego powodu zazdrosny,
choć nie miał
ochoty przyznawać się do tego.
Teraz żyli razem w wyremontowanym trzypiętrowym domu w stylu kolonialnym na
Trzeciej Ulicy, czując, że życie nagrodziło ich tak, jak na to zasługiwali.
Jedynym
pragnieniem Johna było posiadanie BMW i zegarka marki Corum.
Gdy ścienny zegar w holu wybił ósmą, Jennifer skończyła swe martini i
powiedziała:
- Zjadłbyś coś? Jest tylko sałatka z tuńczyka.
- Dbasz o moją linię?
- Myślę o twoim przewodzie pokarmowym.
- Jeśli będę częściej jadł tuńczyka, mój przewód pokarmowy wkrótce upodobni się
do
przewodu Flippera.
Jennifer ściągnęła mu okulary.
- Flipper był delfinem, nie tuńczykiem.
Zasiedli do kolacji w kuchni wyłożonej kafelkami. John otworzył butelkę chablis
i
nalał do szklanek.
- Mam zamiar od następnego miesiąca sprzedawać kosmetyki dla mężczyzn -
powiedziała Jennifer. - Będzie to nowy, naturalny krem do pielęgnacji skóry dla
dżentelmenów w twoim wieku.
- Patrzysz na mnie tak, jakbyś myślała, że potrzebuję takiego kremu -
zaprotestował
John.
- Każdy mężczyzna go potrzebuje - odparła z uśmiechem. - Woskujesz swój
samochód, pucujesz buty, malujesz kreozotem płot, czemu więc nie chcesz
poświęcić nawet
dziesiątej części tych zabiegów swej twarzy?
- Myślę właśnie, jak głupio wyglądałbym z twarzą pokrytą kreozotem, to wszystko.
- Przyniosę ci kilka próbek - nalegała Jennifer. - Ogórkowy krem przeciw
zmarszczkom, balsam przepiórczy i naprawdę fantastyczny płyn po goleniu.
John sięgał właśnie po siekaną cebulkę, gdy sufitem wstrząsnął ogłuszający huk,
po
którym dobiegł odgłos tłukącego się szkła. Huk był tak głośny, że przez jedną
straszliwą
chwilę pomyślał, że cały dom wali im się na głowy.
- Co to było, do diabła? - wykrzyknął.
- Mój Boże - powiedziała Jennifer, blada jak ściana. - Wygląda na to, że zerwał
się
dach.
John popędził przez hol i wspiął się na schody. Kiedy remontowali dom, z górnego
piętra usunęli trzy ściany, aby wybudować salę gimnastyczną i łazienkę. Był
przekonany, że
znajdzie zawalone stalowe dźwigary, a sypialnię zmienioną w gruzowisko otwarte
ku niebu.
Pchnął drzwi do sypialni, a potem stanął i przyglądał się pokojowi w
oszołomieniu i
rozpaczy. Jennifer była tuż za nim. Nie mógł wypowiedzieć ani słowa. Chodził
wśród
potłuczonych lamp, podartych poduszek i rozwalonych szuflad i nie mógł uwierzyć
w to, na
co spoglądał.
Sufit nie zawalił się. Jego konstrukcja nie uległa zniszczeniu, lecz ta świeżo
urządzona
sypialnia wyglądała teraz jak po napadzie bandy rozwścieczonych chuliganów.
Białe
drelichowe kapy na łóżka były rozszarpane na strzępy, poduszki rozprute,
potrzaskane
wszystkie lustra. Obrazy powyrywano z ram i pomięto. Tapeta podarta na długie
pasy walała
się na podłodze, cały tynk był porysowany. Garderobę w szafach - każdą suknię,
koszulę,
płaszcz, każdy but - pocięto, porwano na kawałki.
John podniósł chusteczkę do nosa. Nawet ona była podarta. Upuścił ją na podłogę
i w
odrętwieniu spoglądał na pokój. W stłuczonym lustrze nad łóżkiem jego odbicie
było blade i
osobliwie wykrzywione, jakby był garbusem.
- Nic z tego nie rozumiem - wyszeptała Jennifer. - Musieli niszczyć to wszystko,
gdy
byliśmy na dole.
- Nie wiem, jak mogli to zrobić. Jak, do diabła, dostali się tutaj? I po jakiego
diabła to
uczynili? - odrzekł machinalnie John.
- Sądzisz, że są tu jeszcze? - spytała Jennifer, drżąc. - Nie sądzisz... Lenny!
-
krzyknęła. - Lenny!
- Zostań tutaj! - nakazał John. Podszedł do nocnego stolika i otworzył go
niezdarnie
zesztywniałymi palcami. Bogu dzięki, wandale nie włamali się do tej jednej
jedynej szuflady.
Przerzucił numery Reader’s Digest i wyjął rewolwer kalibru.38, który kupił po
tym jak
obrabowano ich w Jersey, trzy dni po śmierci Virginii, i kiedy skradziono całą
jej biżuterię.
- John, na miłość boską! - jęknęła Jennifer. Próbując zachować spokój,
powiedział:
- W porządku, nie zrobię nic głupiego. Wezwij gliny! Ja sprowadzę Lenny’ego.
Aparat telefoniczny w sypialni leżał potrzaskany, więc Jennifer popędziła na
dół,
podczas gdy John ruszył korytarzem w stronę pokoju Lenny’ego, ściskając w obu
dłoniach
rewolwer.
- Lenny?! - krzyknął. - Lenny?
Wyobraził sobie Lenny’ego siedzącego na łóżku z jakimś szalonym włamywaczem
przykładającym nóż do gardła i zasłaniającym dłonią usta chłopca.
- Lenny, słyszysz mnie? To ja, tata!
Nie było odpowiedzi. W domu panowała cisza, którą mącił jedynie słaby szum ruchu
ulicznego i podenerwowany głos Jennifer rozmawiającej z filadelfijską policją.
Kiedy John doszedł do pokoju Lenny’ego, spostrzegł, że na ścianie jest więcej
głębokich zadrapań, podobnych do tych, które widział wcześniej. Mogło to
znaczyć, że
włamywacze byli tu przed jego powrotem i że przez cały ten czas, gdy on i
Jennifer żartowali
sobie, czytali, pili martini i jedli kolacje, ci maniacy demolowali ich
kosztowną sypialnię.
Stanął przed drzwiami pokoju Lenny’ego i otworzył je szeroko, trzymając rewolwer
wycelowany w sufit. Nie chciał żadnego nieszczęścia. Lenny był ostatnim żywym
ogniwem
łączącym go z Virginią.
- Lenny - wyszeptał.
Przypomniał sobie, jak ktoś w filmie „Miami Vice” mówił o wystawianiu się na
cel,
więc wszedł szybko do pokoju i uskoczył pod ścianę, by jego sylwetka nie
zarysowała się w
świetle korytarza. Przystanął wstrząsany dreszczami i strachem, wdychając zapach
naoliwionej broni. Na szczęście Lenny leżał tam, gdzie go zostawił, wciąż
pogrążony we śnie,
z otwartymi ustami. John pochylił się nad nim, by sprawdzić, czy oddycha, a
potem
przykucnął, odsunął się od łóżka i rozejrzał po pokoju. Zerknął za drzwi i omal
nie wystrzelił,
gdy biały szlafrok Jennifer zawirował przed nim. Otworzył szafkę. Podczołgał się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl