Mann Tomasz - Śmierć w Wenecji, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
OPOWIEŚCI FILMOWE
TOMASZ
MANN
SMIERC W WENECJI
PRZEŁOŻYŁ LEOPOLD STAFF
Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe
Warszawa 1988
?
Tytuł oryginału: Der Tod in Venedig
Opracowanie graficzne
ANNA TWORKOWSKA-BARANKIEWICZ
Redaktor
MAŁGORZATA KAPUŚCIŃSKA
Redaktor techniczny WACŁAWA KOŁODZIEJSKA
Tekst oparty na wydaniu Zakładu Narodowego im. Ossolińskich z' 1975 roku
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe,
Warszawa 1988
ISBN 83-221-0465-0
ŚMIERĆ W WENECJI
Gustaw Aschenbach lub von Aschenbach, jak od pięćdziesiątej rocznicy urodzin
urzędowo brzmiało jego nazwisko, wybrał się sam w pewne letnie popołudnie roku
19..., który pokazywił naszemu kontynentowi przez całe miesiące tak
niebezpiecznie groźne oblicze, na dłuższą przechadzkę ze swego mieszkania przy
ulicy Księcia Regenta w Monachium. Przemęczony trudną i niebezpieczną pracą
przedpołudniowych godzin, wymagającą właśnie teraz ostrożności, oględności,
przenikliwości i skrupulatnej woli, literat nie mógł i po południu wstrzymać
działania twórczego mechanizmu swego umysłu, owego motus animi continuuł, w
którym Cicero upatrywał istotę wymowy, i nie znalazł ulgi w drzemce, która przy
rosnącym zużywaniu się jego sił była mu raz na dzień tak potrzebna. Więc zaraz
po herbacie wyruszył na miasto, w nadziei, że powietrze i ruch postawią go na
nogi i pomogą mu użytecznie spędzić wieczór.
Był początek maja i po mokrych, zimnych tygodniach nastała złudna pełnia lata.
Ogród Angielski, choć dopiero co okryty delikatną zielenią, był duszny jak w
sierpniu i w pobliżu miasta pełen powozów i spacerowiczów. U Aumeistra, dokąd
wiodły go coraz cichsze ścieżki, Aschenbach przyglądał się przez chwilę
ożywionej popularnej piwiarni ogrodowej, przy której stało kilka dorożek i
ekwipażów, stamtąd o zachodzie słońca wracał drogą poza parkiem przez otwarte
pole i ponieważ czuł się zmęczony, a znad Fóhring nadciągała burza, czekał przy
północnym cmentarzu na tramwaj, który miał go zawieźć prosto do miasta.
1 motus animi continuus (łac.) - ustawiczny ruch ducha.
5
Przypadkiem na przystanku i w jego okolicy nie było nikogo. Ani na brukowanej
ulicy Ungerera, której samotnie lśniące szyny ciągnęły się do Schwabing, ani na
szosie do Fohring nie było widać żadnego wozu; za parkanami zakładu
kamieniarskiego, gdzie wystawione na sprzedaż krzyże, tablice pamiątkowe i
pomniki tworzyły drugi, nie zamieszkały cmentarz, było cicho i bizantyjski
budynek przeciwległej cerkwi stał milczący w odblasku odchodzącego dnia. Jej
front, ozdobiony greckimi krzyżami i hieratycznymi wizerunkami, ukazywał nad
nimi w złote litery symetrycznie ujęte, wybrane napisy, przyszłego życia
dotyczące przysłowia: „Wchodzę do przybytku Pana" albo: „Światło wiekuiste
niechaj im świeci". I czekający znalazł na kilka minut poważną rozrywkę w
odczytywaniu formuł, pozwalając duchowemu oku błądzić w prześwitującej * nich
mistyce, gdy wracając z urojeń, w portyku, ponad dwoma apokaliptycznymi
zwierzętami strzegącymi zewnętrznych schodów, spostrzegł mężczyznę, którego
niezupełnie zwykły widok nadał myślom jego całkiem inny kierunek.
Czy mężczyzna ten wyszedł z wnętrza hali przez brązowe drzwi, czy też
niepostrzeżenie dostał się tam z zewnątrz, jest rzeczą niepewną. Aschenbach, nie
zagłębiając się w to zbytnio, przychylał się do pierwszej możliwości. Średniego
wzrostu, chudy, bez zarostu, uderzająco tęponosy, należał ten człowiek do typu
rudowłosych i posiadał ich mleczną i piegowatą cerę. Widocznie nie był tubylcem;
przynajmniej szeroki, o prostych skrzydłach kapelusz z łyka, okrywający jego
głowę, nadawał jego osobie wygląd cudzoziemca przybyłego z daleka. Co prawda
miał, jak miejscowi, plecak przytroczony do barków, żółtawe, jak się zdaje
lodenowe, ubranie z paskiem, szary kaptur od deszczu na lewej ręce,
przyciśniętej do brzucha, a w prawej okuty kij, który ukośnie wparł w ziemię i
na którego czekanie, skrzyżowawszy nogi, opierał się biodrem. Z podniesioną
głową, tak że na chudej jego szyi, sterczącej z luźnej koszuli sportowej, silnie
występowało gołe adamowe jabłko, patrzył badawczo w dal bezbarwnymi, rudorzęsymi
oczami, między którymi, dość dziwnie przystając do jego krótkiego, zadartego
nosa, zaznaczały się dwie pionowe, energiczne fałdy. Może przyczyniło się do
tego wrażenia wywyższone i wywyższające miejsce, na którym stał - ale postawa
jego miała w sobie coś władczo dalekowidzącego, śmiałego lub nawet dzikiego; bo,
czy to dlatego, że oślepiony blaskiem wykrzywiał
6
się do niskiego słońca, czy też zachodziło tu stałe zniekształcenie fizjonomii,
wargi jego zdawały się zbyt krótkie, nie osłaniały zębów, które, obnażone aż do
dziąseł, sterczały białe i długie.
Być może, że Aschenbach podczas swego na wpół roztargnionego, na wpół
inkwizytorskiego lustrowania cudzoziemca był zbyt bezceremonialny, gdyż nagle
spostrzegł, że tamten spojrzał nań także, i to tak wojowniczo, tak wprost w
oczy,
z tak jawną decyzją doprowadzenia do ostateczności i zmuszenia tamtego do
spuszczenia wzroku, że Aschenbach, boleśnie dotknięty, odwrócił się i począł iść
wzdłuż parkanów z postanowieniem niezważania na tego człowieka. W następnej
minucie zapomniał o nim. Ale czy to coś z wędrowca w postaci cudzoziemca
podziałało na jego wyobraźnię, czy grał tu rolę jakiś inny wpływ fizyczny lub
duchowy, dość iż uświadomił sobie, że coś rozpiera mu piersi, jakiś nieuchwytny
niepokój, młodzieńcza tęsknota za dalą, uczucie tak żywe, tak nowe albo też tak
już niezwyczajne i zapomniane, że z rękami założonymi w tył i ze wzrokiem
utkwionym w ziemię przystanął nieruchomo, by zbadać istotę i sens tego wrażenia.
Była to chęć do podróży, nic więcej, ale przyszła jak atak, urastała w
namiętność i halucynację. Pragnienie jego stało się wizją, wyobraźnia, nie
uspokojona jeszcze po godzinach pracy, tworzyła sobie wzór dla wszystkich cudów
i straszliwości różnorodnych krajów, które starał się sobie naraz przedstawić:
widział krajobraz, tropikalną okolicę bagnistą pod pokrytym gęstymi oparami
niebem, wilgotną, bujną i potworną, rodzaj dziewiczej prapuszczy, pełnej wysep,
mokradeł i szlam niosących żył wodnych; widział, jak z jurnych gąszczy paproci,
jak z podłoża tłustej, napęczniałej, awanturniczo kwitnącej roślinności
sterczały w pobliżu i w dali włochate pnie palm, widział, jak dziwacznie
niekształtne drzewa zanurzają korzenie swoje przez powietrze w ziemię, w
znieruchomiałe, zielone cienie odbijające fale, gdzie wśród pływających kwiatów,
mlecznie białych i wielkich jak misy, ptaki dziwnego rodzaju, o krótkich szyjach
i niekształtnych dziobach, stojąc w płytkich wodach spoglądały nieruchomo w bok;
widział między sękatymi trzcinami bambusowych kęp lśniące świeczki czyhającego
tygrysa-i czuł, że serce bije mu z przerażenia i zagadkowego pożądania. Potem
widzenie znikło i potrząsnąwszy głową podjął Aschenbach znowu swoją wędrówkę
wzdłuż parkanów nagrobkowej wytwórni.
7
Przynajmniej odkąd mógł dowolnie korzystać z przywileju włóczenia się po
świecie,
uważał podróże tylko za środek higieniczny, którego używał od czasu do czasu,
wbrew skłonności i ochocie. Zbyt zajęty zadaniami, które wkładało nań jego Ja" i
europejska dusza, zbyt obarczony zobowiązaniami tworzenia, nie bardzo chętny
rozrywkom, aby być miłośnikiem wielobarwnego świata zewnętrznego, zadowalał się
zupełnie pojęciem o świecie, jakie zdobyć może każdy człowiek na ziemi, nie
ruszając się daleko ze swego kąta; nigdy też nie zaznał pokusy opuszczenia
Europy. Odkąd zaś życie jego zaczęło się skłaniać ku zachodowi, odkąd jego lęk
artysty, że nie skończy - owa troska, że zegar ustanie, zanim on dokona swego i
całkowicie ukaże siebie samego - nie dał się już zepchnąć na bok jako zwykłe
dziwactwo, zewnętrzne życie jego ograniczyło się prawie wyłącznie do pięknego
miasta rodzinnego i do prostej siedziby wiejskiej, którą sobie urządził w górach
i gdzie spędzał dżdżyste lata.
Zarazem też to, co go tak późno i nagle opadło, zostało natychmiast zahamowane i
sprostowane przez rozum i od młoda stosowaną samodyscyplinę. Miał zamiar dzieło,
dla którego żył, doprowadzić do pewnego punktu, zanim osiądzie na wsi, i myśl o
włóczędze po świecie, która by na miesiące uniemożliwiła mu pracę, zdawała się
zbyt pusta i przeciwna jego planom, nie można jej było brać w rachubę. A jednak
wiedział zbyt dobrze, z jakiego powodu pokusa powstała tak niespodzianie. Chęcią
ucieczki, musiał wyznać sobie, była to tęsknota za dalą i nowością, to
pragnienie wyzwolenia się, zrzucenia ciężaru i zapomnienia, oderwania się od
dzieła, od codziennego miejsca skostniałej, zimnej i namiętnej służby. Wprawdzie
kochał ją i niemal kochał też już denerwującą, co dzień się odnawiającą walkę
między swą wytrwałą i dumną, tak często doświadczaną wolą i tym rosnącym
znużeniem, o którym nikt nie powinien był wiedzieć i którego nie wolno było
dziełu zdradzić żadną oznaką niemocy i zmęczenia. Ale zdawało się rzeczą rozumną
nie napinać zbyt łuku i tak żywo wybuchającej potrzeby samolubnie nie tłumić.
Myślał o swej pracy, myślał o miejscu, w którym też dzisiaj, jak i wczoraj,
musiał ją porzucić, i które nie chciało się poddać ani cierpliwemu obrobieniu,
ani załatwieniu od ręki. Badał je na nowo, próbował przełamać przeszkodę lub ją
usunąć i z dreszczem wstrętu zaniechał natarcia. Nie nastręczała się tu żadna
nadzwyczajna
8
trudność, lecz paraliżowały go skrupuły niechęci, która okazała się nie dającą
się już zadowolić wybrednością. Wybredność, co prawda, wydawała mu się już jako
młodzieńcowi istotą i najgłębszą naturą talentu i gwoli niej powściągnął i
oziębił uczucie, wiedział bowiem, że skłonny jest zadowolić się jakimś wesołym
trafem lub połowiczną doskonałością. Mściłoż się więc teraz ujarzmione uczucie
opuszczając go, wzbraniając się nadal wznosić i uskrzydlać jego sztukę i
odbierając mu całą rozkosz, cały zachwyt, jaki daje forma i wyraz? Nie aby
tworzył złe rzeczy; to przynajmniej było przywilejem jego lat, że każdej
jjhwjjjjj czuł się spokojnie pewny swego mistrzostwa. Ale on sam, kiedy naród j
go czcił, nie cieszył się z tego i zdawało mu się, że dziełu jego brak owej
cechy ognistego humoru, który będąc wytworem radości bardziej niż jakakolwiek
wewnętrzna treść, jakaś poważniejsza zaleta, stanowił radość delektującego się
jego dziełem świata. Bał się lata na wsi, spędzonego samotnie w małym domu z
kucharką, która mu gotowała, i ze służącym, który mu podawał do stołu; bał się
dobrze znanych obrazów wierzchołków i ścian górskich, które znów będą świadkami
jego niezadowolonej powolności. Więc trzeba było jakiejś wstawki, trochę
improwizowania, próżniactwa, wiatru z daleka, dopływu nowej krwi, aby lato stało
się znośne i płodne. Więc podróż-dobrze. Niej bardzo daleko, nie gdzieś aż do
tygrysów. Jedna noc w sypialnym wagonie i sjesta dwu-, trzytygodniowa w jakiejś
uczęszczanej miejscowości na przemiłym południu...
Tak myślał, gdy hałaśliwy tramwaj elektryczny zbliżał się do ulicy Ungerera.
Wsiadając postanowił, że wieczór ten poświęci studiowaniu mapy i rozkładu jazdy.
Na platformie przypomniał sobie, by rozejrzeć się za człowiekiem w kapeluszu z
łyka, towarzyszem tego bogatego w następstwa wieczoru. Nie wiadomo, gdzie się
podział, bo nie było go ani na poprzednim stanowisku, ani na przystanku, ani w
wagonie.
Autor jasnej i potężnej epopei prozą o życiu Fryderyka Pruskiego; cierpliwy
artysta, który z długotrwałą pilnością tkał bogaty w figury, gromadzący w cieniu
idei różne losy ludzkie dywan powieściowy pod tytułem Maja; twórca owej mocnej
powieści, która nosi nagłówek Nędznik i ukazuje całej wdzięcznej młodzieży
możność moralnej decyzji poza najgłębszym poznaniem; twórca wreszcie (i to
określa krótko dzieła okresu jego dojrzałości) namiętnej rozprawy o „Duchu
9
jj^tucę^które[ porządkująca siła i ąntytetyczna wymowa, śfcłoofej
poważnych sędziów do postawienia jej bezpośrednio obok rozprawy Schillera o
naiwnej i sentymentalnej poezji - Gustaw Aschenbaćh więc urodził się w L...,
powiatowym mieście prowincji śląskiej, jako syn wyższego urzędnika sądowego.
Przodkami jego byli oficerowie, sędziowie, funkcjonariusze administracji,
mężowie, którzy w służbie króla, państwa wiedli swój surowy, przystojnie skąpy
żywot. Bogatsze życie duchowe ucieleśniło się raz wśród nich w postaci
kaznodziei; żywszej, bardziej zmysłowej krwi zastrzyknęła rodzinie w poprzednim
pokoleniu matka pisarza, córka czeskiego kapelmistrza. Od niej pochodziły cechy
obcej rasy w jego powierzchowności. Połączenie służbowo trzeźwej sumienności z
ciemniejszymi, ognistszymi popędami pozwoliło powstać artyście, i to osobliwemu
artyście.
Ponieważ cała jego istota dążyła do sławy, okazywał się, jeśli nie przedwcześnie
dojrzałym, to jednak, dzięki stanowczości i dobitnie zaakceptowanej osobowości,
wcześnie dojrzałym i przysposobionym do publicznego występu. Już w gimnazjum
zdobył sobie nazwisko. W dziesięć lat później nauczył się reprezentowania zza
biurka, zawiadywania swą sławą, pisania listów, które musiały być krótkie (bo
zasypywano mnóstwem wymagań człowieka sławnego i godnego zaufania), dobrotliwe i
pełne znaczenia. Jako człowiek czterdziestoletni, zmęczony kłopotami i zmiennymi
kolejami właściwej pracy, miał co dzień do załatwienia pocztę opatrzoną markami
wszystkich krajów.
Daleki zarówno banalności, jak ekscentryczności, talent jego stworzony był do
zdobycia zarazem zaufania szerokiej publiczności i pełnej podziwu i wymagań
sympatii wybrednych. Więc już jako młodzieniec, od którego zewsząd oczekiwano
dzieł, i to nadzwyczajnych, nie znał nigdy próżniactwa, nigdy beztroskiego
niedbalstwa młodości. Gdy w trzydziestym piątym roku życia zachorował w Wiedniu,
pewien bystry obserwator wyraził się o nim w towarzystwie: „Oto Aschenbaćh żył
od dawna tylko tak - i mówca zacisnął palce lewej ręki w pięść - nigdy tak" - i
swobodnie zwiesił otwartą rękę z poręczy fotela. To było trafne; a męstwo jego
postawy moralnej polegało na tym, że z natury bynajmniej nie był silny i do
stałego napięcia raczej tylko powołany, a właśnie nie urodzony.
10
Troskliwość lekarzy zabroniła chłopcu uczęszczania do szkoły i skazała go na
naukę domową. Wyrósł samotnie, bez kolegów, a jednak wcześnie musiał poznać, że
należy do pokolenia, w którym rzadkością był nie talent, ale fizyczna postawa,
umożliwiająca talentowi pełny rozwój - do pokolenia, które zwykło wcześnie
wydawać to, co najlepsze, i w którym zdolność rzadko dochodzi do lat. Ale
ulubionym słowem jego było „przetrwać" - w swej powieści o Fryderyku widział
właśnie apoteozę tego rozkazodawczego słowa, które wydawało mu się kwintesencją
cierpiąco-czynnej cnoty. Pragnął też gorąco zestarzeć się, gdyż od dawna był
zdania, że prawdziwie wielkim, wszechstronnym, prawdziwie wartościowym można
nazwać tylko ten artyzm, któremu dane było na wszystkich stopniach
człowieczeństwa być charakterystycznie płodnym.
Ponieważ więc chciał zadania, którymi obdarzył go jego talent, nieść na wątłych
barkach i zajść daleko, potrzebował bardzo rygoru - a rygor był przecie na
szczęście rodzinnym dziedzictwem ze strony ojca. Mając lat czterdzieści,
pięćdziesiąt, w wieku, kiedy inni marnotrawią, roją, wykonanie wielkich planów
odkładają spokojnie, zaczynał wcześnie dzień polewaniem piersi i pleców zimną
wodą, zapalał kilka wysokich świec woskowych w srebrnych lichtarzach w głowach
manuskryptu, składając siły, które zebrał we śnie, przez dwie lub trzy żarliwe i
sumienne godziny ranne sztuce w ofierze. Było rzeczą wybaczalną, ba, oznaczało
nawet właściwie zwycięstwo jego moralności, gdy nieświadomi sprawy uważali świat
Mai lub epiczne dłużyzny, w których rozwijało się bohaterskie życie Fryderyka,
za wytwór skupionej siły i długiego oddechu, podczas gdy narosły one wysoko
warstwami w małych porcjach dziennych z setek pojedynczych inspiracyj i tylko
dlatego były tak zupełnie i w każdym punkcie doskonałe, że twórca ich z
wytrwałością woli i uporem, podobnym do tego, jaki zdobył jego ojczystą
prowincję, lata całe wytrzymywał pod ciśnieniem jednego i tego samego dzieła i
na właściwe wykonywanie obracał wyłącznie swoje najsilniejsze i najwartościowsze
godziny.
Aby wybitny utwór ducha mógł z miejsca wywrzeć szeroki i głęboki wpływ, musi
istnieć tajemne powinowactwo, ba, zgodność między osobistym losem twórcy i
powszechnym losem współczesnego pokolenia. Ludzie nie wiedzą, czemu jakiemuś
dziełu sztuki gotują sławę.
u
Dalecy znawstwa, zdają się znajdować w nim sto zalet, by usprawiedliwić tak
wielkie nim zainteresowanie; ale właściwym powodem ich uznania jest
imponderabile, sympatia. Aschenbach wyraził to raz bezpośrednio w mało widocznym
miejscu, że prawie wszelka wielkość, jaka istnieje, powstała niejako „na
przekór", doszła do skutku wbrew trosce i udręce, biedzie, opuszczeniu, słabości
ciała, występkowi, namiętności i tysiącom przeszkód. Ale było to więcej niż
spostrzeżenie, było to doświadczenie, stało się wprost formułą jego życia i
sławy, kluczem do jego dzieła - więc jak się dziwić, że taki był też moralny
charakter, zewnętrzny gest jego osobliwych figur?
O tym nowym, w różnorakich inydwidualnych postaciach wracającym typie bohatera,
któremu ten pisarz dawał pierwszeństwo, już dawno pisa! pewien rozsądny
analityk,
że jest on koncepcją „intelektualnej, młodocianej męskości, która w dumnym
wstydzie zacina zęby i stoi spokojnie, podczas gdy miecze i oszczepy przeszywają
jej ciało". To było piękne, inteligentne i dokładne mimo piętna pozornej
bierności. Gdyż stałość wobec losu, pogoda w udręce, nie oznacza tylko
cierpliwości; jest ona czynnym osiągnięciem, pozytywnym tryumfem i postać
Sebastiana jest najpiękniejszym symbolem, jeżeli nie sztuki w ogóle, to jednak z
pewnością sztuki, o której mowa. Spojrzawszy w ten powieściowy świat widziało
się: wytworne samoopanowanie, które aż do ostatniej chwili zakrywa przed oczami
świata wewnętrzną pustkę, biologiczny upadek; żółtą, zmysłowo ukrzywdzoną
brzydotę, która potrafi swój rosnący żar rozniecić w czysty płomień, ba, wznieść
się do panowania w królestwie piękna; bladą omdlałość, która czerpie moc z
płonących głębi ducha, aby cały krnąbrny lud do stóp krzyża, do swych stóp
rzucić; wdzięczną postawę w pustej, surowej służbie formy; fałszywe,
niebezpieczne życie, szybko wyczerpującą nerwy tęsknotę i sztukę urodzonego
oszusta. Biorąc pod uwagę cały ten los i wiele tym podobnych rzeczy, można było
wątpić, czy istnieje j^ogóle heroizm inny niż heroizm słabości. Ale któryż
heroizm byłby w "każdym razie bardzleTna czasie niż heroizm słabości? Gustaw
Aschenbach był poetą wszystkich tych, którzy pracują u kresu wyczerpania,
zbytnio obarczonych, już wycieńczonych, jeszcze trzymających się prosto,
wszystkich tych moralistów tworzenia, którzy, wątłej budowy, ubodzy w środki,
przez entuzjazm woli i mądre szafowanie zdobywają
12
przynajmniej na krótki czas efekty wielkości. Jest ich wielu, są bohaterami
wieku. I oni wszyscy odnaleźli siebie w jego dziele, byli mu wdzięczni, głosili
jego imię.
Był młody i stał się szorstki z czasem, i ulegając złym radom* potykał się
publicznie, popełniał błędy, narażał się, grzeszył przeciw taktowi i rozsądkowi
słowem i czynem. Ale zdobył godność, ku której, jak mówił, każdy wielki talent
ma w sobie wrodzony pociąg i bodziec, ba, rzec można, że cały jego rozwój był
świadomym i upartym, wszystkie hamulce zwątpienia i ironii zostawiającym za sobą
wznoszeniem się do
godności.
Żywa, intelektualnie nie obowiązująca uchwytność dzieła sztuki zachwyca masy
mieszczańskie, ale namiętną, bezwzględną młodzież fascynuje tylko problemowość,
a Aschenbach był problemowy, był bezwzględny, jak tylko młodzieniec być może.
Hołdował duchowi, rabunkowo gospodarował poznaniem, zmełł ziarno siewne, wydał
tajemnice, podał w podejrzenie talent, zdradził sztukę-tak, podczas gdy jego
utwory ufnych odbiorców bawiły, ożywiały, on, młodociany artysta, czarował
dwudziestolatków swym cynizmem w stosunku do wątpliwej istoty sztuki, samego
artyzmu.
Ale zdaje się, że szlachetny i dzielny duch względem niczego nie tępieje
szybciej i gruntowniej niż względem ostrego i gorzkiego uroku poznania; i jest
rzeczą pewną, że smętna, najsumienniejsza gruntow-ność młodzieńca jest
płytkością w porównaniu z głęboką decyzją męża, który stal się mistrzem, aby
zaprzeczyć wiedzy, odrzucić ją, odejść od niej z podniesioną głową, o ile zdolna
jest w najmniejszej mierze sparaliżować, zniechęcić, poniżyć wolę, czyn,
uczucie,
nawet namiętność. Jakże inaczej można by tłumaczyć sławną opowieść o Nędzniku
niż jako wybuch wstrętu do nieprzyzwoitego psychologizmu czasu, wcielonego w
postać owego miękkiego i głupiego półłotra, który podstępnie wabi los, rzucając
z niemocy, z występności, z etycznej bezsiły żonę swą w ramiona gołowąsa, i
sądzi, że wolno mu dla głębi popełniać niegodziwości. Potęga słowa, z jaką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl