Malinowski Ivan - Światło, e-book, M
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
IVAN MALINOVSKI
ŚWIATŁO
Prosiłem cię, żebyś dzisiaj przyszła, bo tutaj jesteśmy
inniej więcej bezpieczni, i możemy spokojnie porozma-
wiać — mówi.
I dlatego, że od wczoraj krążę po omacku, jak ślepy, mó-
wią jego oczy, dlatego, że jestem zupełnie zdezorientowa-
ny, dlatego że oczekuję od ciebie pomocy.
— Bezpieczni? — pyta ona. — Czy coś się stało?
— Samochód przyjedzie po ciebie dopiero po południu.
Mamy dla siebie prawie cały dzień, więc wszystkiego się
dowiesz. Czy chcesz usiąść tutaj?
— Pułapka? — uśmiecha się ze zdziwieniem, choć właś-
ciwie jest. zadowolona, bo to w jego stylu: dwa wypłowiałe
leżaki i taboret ustawione na zboczu skarpy w gęstej przy-
więdłej trawie, gdzie jeszcze tu i ówdzie leżą resztki śnie-
gu, mimo że drzewa wiśniowe obsypane są kwiatami, a
pszczoły roją się dokoła nich, i jest ciepłe, łagodne powie-
trze. Siada, nie zdejmując płaszcza, i przymruża oczy, bo
choć iwszystko jest dzisiaj szare, nawet śnieg i kwiaty, z
nieba sączy się blask. Niebo jest bezkresne, a głęboko pod
jej stopami leży fiord, na wodzie warkoczą łodzie-zabawki
i kołyszą się mgliście spławiki sieci rybackich.
— Jak tu cudownie — szepcze, lecz jest zupełnie roz-
bita, bo widok działa -na nią jak muzyka, i nie wie, czy
jest szczęśliwa, czy pogrążona w smutku; to on musi roz-
proszyć ten nastrój.
•— Patrz, co znalazłem! — woła z ożywieniem i wycza-
rowuje z trawy butelkę, dwie szklanki i paczkę papiero-
sów. Słyszy jej śmiech, a wino już kląska w jej głosie.
Lecz ona wyrzuca sobie tę radość, bo widzi, że jest bledszy
niż zwykle, i mówi coś o niebezpieczeństwie, -więc odwraca
głowę i między sękatymi pniami owocowych drzew, (kątem
oka dostrzega dom.
— Czy to... twój dom?
— Nie — odpowiada jej. — Pożyczyłem go od jednego
z przyjaciół. Nie znasz go.
Na moment zjawia się w jego uśmiechu gorycz, bo przy-
pomina sobie po co go wynajął i zdaje sobie sprawę, że
jego plany obróciły się w niwecz.
— Bardzo lubię to miejsce — mówi. Stawia szklanki na
taborecie i napełnia je winem. — Byłem tu już dawniej
przez kilka dni. Dziękuję ci że przyjechałaś.
— Oczywiście, że przyjechałam. — W jej głosie jest po-
waga.
Piją, wino jest lekkie i zimne. Jego uwagę zaprząta myśl,
jak ma izacząć mówić i czy w ogóle na to się zdobędzie.
Pszczoły brzęczą i bzykają. W jej przymrużonych oczach
migoczą kwiaty i śnieg, które pragną pić światło, aby za-
chować swą ibiel. Miałaby ochotę zasnąć, powietrze jest
przejrzyste i tak przyjemnie jest wciągać nosem dym tyto-
niu z Wirginii. Skulić się na leżaku i zasnąć. Głęboko w
sen zawiedzie ją zapach ziemi i śpiew owadów i coś, co
się właśnie budzi do życia, coś co delikatnie pociąga smycz-
kiem po miękkiej strunie szarej niepewności natury. Czy
to wszystko nie jest dostatecznie rzeczywiste? A tamta rze-
czywistość jest taka trudna i (bezsensowna, i domaga się,
by do niej powrócić.
Chmury prawie niewidoczne, tak równo i gładko pokry-
wają niebo, nasycają się światłem, które skupia się daleko
nad fiordem i na krótką chwilę odbija się w wodzie ośle-
piającym blaskiem. Jego myśli ciągle krążą wokół jedne-
go: jak zacząć? Kto mu zaręczy, że ona go zrozumie?
Teraz, kiedy ona tu jest, wydaje mu się, jakby wszystko
dokoła zaczynało dławić się z dawna powstrzymywanym
śmiechem. Czy stać cię na powagę, myśli z goryczą. Gdy
sprawy przyjęły taki obrót, czy okaże się, że łączą nas tyl-
ko wesołe pogodne wakacje, krótkie i bez kłopotów? Roje
komarów przy kiosku z lodami, śmiech, -baraszkowanie na
piachu, wytrwałe wyścigi pływackie do ławicy; cisza -krót-
kich nocy w jakiejś chacie, twój głęboki oddech? Wszyst-
kie te łatwizny, tę lekką stronę życia mamy za sobą. Czy
znajdę w tobie to, co teraz bardzo mi jest potrzebne? Czy
potrafisz mi pomóc?
Spogląda ukradkiem na jej profil, zsunęła z głowy chu-
steczkę, jej włosy są jak obłok świetlistych błysków.
Chrząka, a o-na otrząsa się i mówi, uprzedzając go:
— Zdaje mi się, że wiem, -co chcesz mi powiedzieć. Za-
czekaj z tym chwilę, dobrze?
Chmury coraz bardziej się rozświetlają, lecz ziemia ciągle
jeszcze jest szara.
Wciąga głęboko powietrze i prostuje się.
— Teraz mogę już słuchać.
— Widzisz — zaczyna i zapala papierosa — długo się
do ciebie nie odzywałem, ale miałem poważne ku tomu
powody. Mam przyjaciela, Jana, kolegę szkolnego, którego
dawniej nie ceniłem specjalnie wysoko. -Przed wybuchem
wojny mieszkał z rodziną we Francji. Kiedy wybrałem się
w tamte strony -na wycieczkę na rowerze, odwiedziłem ich.
Mieszkali w starym domu pod Arles. Byłem u nich przez
parę dni. Tam zastała ich wojna. No, myślałem o nim, na-
turalnie, dosyć często, jak sobie radzi, co się z nim dzieje...
Otóż któregoś ranka w zimie, o piekielnie wczesnej porze
zjawił się u mnie. Tej samej nocy zeskoczył na spadochro-
nie z angielskiej maszyny. Spytał, -czy mógłby się u mnie
zatrzymać na jakiś czas. Powiedział mi jasno i otwarcie,
że byłoby to dla mnie ogromne ryzyko, ale oczywiście zgo-
dziłem się, bo jakże mógłbym inaczej, a poza tym, właś-
ciwie ucieszyłem się z tego. I od tamtej chwili mieszkał
u mnie.
— I nie odważyłeś się mi -o tym powiedzieć?
— Tak •— mówi z ulgą. — Często oczywiście zastanawia-
łem się, czy nie powinnaś -go poznać, ale z drugiej strony...
— Naturalnie — przerywa mu. — A więc?
— Byli u imnie wczoraj.
— Złapali go?
— Nie. Żadnego z nas nie zastali. Byłem właśnie u zna-
jomych, a Jan minutę przed ich przyjściem zeszedł na dół
po papierosy... Na szczęście przeczuł coś podejrzanego.
Ukrył się w bramie i stamtąd wszystko to obserwował. Jest
bardzo opanowany. Pokój przetrząsnęli nam gruntownie.
Dzięki Bogu, Jan wiedział, gdzie jestem, i natychmiast do
mnie zadzwonił, żeby mnie ostrzec. Kiedy pomyślę, jak
nam się wtedy poszczęściło, dostaję zawrotów głowy...
— Znaleźli coś... coś kompromitującego?
— Znaleźli — odpowiada. — Jan był zawsze bardzo
ostrożny i nie zostawiał na długo w domu tego rodzaju
rzeczy, ale właśnie wczoraj coś tam było, jakieś papiery,
skrzynka naboi, części radiowe... Za parę godzin miał to
wszystko oddać komuś innemu. Rozumiesz więc, że pewni
ludzie nie mogą mnie od wczoraj specjalnie kochać.
Przerywa, a ona opiera się na leżaku i obserwuje za-
mgloną linię przeciwległego brzegu fiordu. Stara się dojrzeć
miasto, ale bezskutecznie. Ulice, myśli. Noce, trzask, huki,
warkot karetek, strzały. To nie dla niej.
— To znaczy, musisz się ukrywać?
— Chyba tak —odpowiada. — Sam nie wiem.
— Jednym słowem obdarli cię ze wszystkiego — zaczyna
się nagle śmiać. — Nawet ze szczoteczki do zębów?
Czuje się trochę dotknięty, ale po chwili, mimo wszystko,
musi śmiać się z nią razem.
— Wiesz, jak się tu dostałem? — udaje mu się wyją-
kać. — Autostopem. A wiesż, kto mnie podwiózł? Niemiecki
oficer.
Ich śmiech zwolna milknie, ale w jej głosie, ruchach,
oczach długo jeszcze widać rozbawienie.
— Jan skontaktował mnie ze swoimi władzami — zaczy-
na znów mówić. — Zaproponowali mi, że pokryją moje
straty, jeśli sobie tego życzę, ale co mi z tego? Przyjąłem
od nich trochę pieniędzy, tyle tylko, żeby dać sobie radę
przez kilka pierwszych dni. Mają przecież bardzo wiele
znacznie poważniejszych wydatków.
— Wobec tego — dodaje po chwili — zaproponowali mi,
że zorganizują dla mnie ucieczkę.
— Wyjeżdżasz? — Czuje na sobie jej uważne spojrzenie.
— Chyba tak — odpowiada. — Sam nie wiem.
Dolewa rwina, dookoła butelki brzęczy pszczoła. Niedługo
będzie lato, myśli.
— Chyba ci zimno! Chodź, przejdźmy się trochę! — Po-
maga jej wstać z leżaka.
Gałązki sosny imają na końcach jasne delikatne czubki,
igły są soczyste, mają smak dżinu. Z trawy poderwał się
motyl i bezładnie trzepocze nad lustrem wody, po chwili
tracą go z oczu. Niech to wszystko diabli porwą, myśli.
Dlaczego nie wolno nam tu zostać?
Idzie parę kroków przed nim, dogania ją, obejmuje ra-
mieniem i kryje twarz w jej włosach.
— Nie spałem dziś — mówi jej. — Przez całą noc myś-
lałem o tym... i o tobie.
— Dokąd idziemy? — słyszy jej głos i widzi, że się
uśmiecha.
Przystają na szczycie skarpy, objęci, jej głowa opiera się
na jego ramieniu. Świat wydaje się nie mieć końca w swo-
im chwiejnym bezruchu, woda pojaśniała, lecz ani jeden
promień słońca nie łamie jej powierzchni.
— Wyobrażałam sobie — odzywa się, mimowolnie ści-
szonym głosem, że któregoś z najbliższych dni wywiozę cię,
choćby siłą, i zaciągnę cię do naszej chaty z zeszłego roku.
Ojciec zgodził się na wystawienie ci zaświadczenia, a ja
zawiadomiłabym kogo trzeba, że jesteś chory. Nawet byś
o tym nie wiedział. Bo wiesz... kupiłam niewielką łódkę.
Małą tjolkę z żaglem. Tak sobie marzyłam, bo pora roku
nadaje się chyba do zrobienia wycieczki po wodzie, żeby
zajrzeć do wszystkich tych zatoczek, które oglądaliśmy tyl-
ko od strony lądu. No, ale...
Z trudem łapie powietrze, bo czuje między żebrami jej
łokieć, odpycha go od siebie, puszcza się biegiem i woła:
...znajdę sobie innego!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]