Magom wszystko wolno, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MARINA I SIERGIEJ DIACZENKOMAGOM Wizytko WOLNOMagom wszystko wolnoMilion lat temu...No dobrze, może nie milion lat, lecz tak czy inaczej bardzodawno temu nad brzegiem morza było sobie miasteczko. Jego ubo-dzy mieszkańcy utrzymywali się z tego, że wynajmowali swe do-mostwa gościom. Ci pojawiali się latem, kiedy morze było ciepłei kwitły magnolie; chcieli radości i miasteczko, które przytuliło siędo skraju najpiękniejszego na świecie parku, tę radość im dawało.Milion lat temu.Drzwi maleńkiej łazienki były szczelnie zamknięte, gdyżw pokoju spał syn; tu, między wanną i klozetem, było bardzo cia-sno, metr kwadratowy wytartych płytek pod nogami, metr kwadra-towy obsypanego sufitu nad samą głową, zapas wody w cynkowymbaku, maleńkie lusterko poplamione pastą do zębów, w lustrze od-bijają się dwie twarze -jedna naprzeciw drugiej - zbyt blisko sie-bie, jakby chwilę przed pocałunkiem, i rozmówców można by uznaćza zakochanych, jeśli nie patrzyć im w oczy.- Czy ty nie rozumiesz, że po tym, co powiedziałaś, niczegojuż między nami być nie może? Że nigdy nie uda mi się pogodzićz tym, co powedziałaś? Że to koniec?- A co ja takiego powiedziałam?(Nie usprawiedliwiać się! Tylko się nie usprawiedliwiać. To...żałosne).- Co powiedziałaś?!- Tak, co powiedziałam? Dlaczego ty...Nie ma odpowiedzi. Są drzwi, które otwierają się i na powrótzamykają.Jest woda w cynkowym baku i malutkie, brudne lusterko, któ-re odbija teraz już tylko jedną brzydką, czerwoną, wykrzywionąpłaczem twarz.6 Marina i Siergiej DiaczcnkoJuż s'wita, jednak żółta lampka pod sufitem ma to gdzieś". Tak,jak letnie słońce ma gdzieś' kobietę, która skuliła się na brzeguwanny. Jakakolwiek by się wydarzyła tragedia - słońce będziewschodzić o czasie i nawet jeśli kurort ze wszystkimi mieszkańca-mi pewnego dnia pogrąży się w morzu, słońce ciągle będzie taksamo wschodzić i zachodzić, przez milion lat...Wydarzyło się to Milion lat temu. Teraz nie ma to żadnegoznaczenia.Magom wszystko wolno7Rozdział pierwszyInteresująca heraldyka:CZARNY TCHÓRZ NA ZŁOTYM POLU- Jak zdrowie pańskiej sowy?- Sowa ma się świetnie, dziękuję bardzo...Moja sowa zdechła przed pięciu laty, jednak odpowiedziałemtak, jak tego wymagała uprzejmość. Powiadają, że współczesnyrytuał wymiany uprzejmości ma swoje korzenie w dawno zapo-mnianym narzeczu; onegdaj powitanie tak właśnie, mniej więcej,brzmiało: „kom sawa"*?Gość kiwnął z takim zadowoleniem, jakby zdrowie mojej sowynaprawdę niezmiernie go interesowało. Odchylił się na oparcie cu-downie niewygodnego fotela, przypatrując mi się spod nastroszo-nych, rzadkich brwi.Jak na swoje pięćdziesiąt dziewięć lat nie wyglądał źle. Wie-działem, że nie jest magiem dziedzicznym, lecz mianowanym, żemagiczny tytuł otrzymał będąc już wiejskim komisarzem i podczasatestacji zawyżyli mu stopień - dali trzeci zamiast czwartego.Wiedziałem także, jakie ma o mnie zdanie.- A jak zdrowie pańskiej sowy, panie komisarzu?- Dziękuję - odparł powoli. - Ma się świetnie.Wiedziałem, że tego samego dnia, kiedy komisarz został miano-wany magiem, wszyscy okoliczni myśliwi dostali zamówienie na młodąsowę. Niemało sowich rodzin poniosło wówczas ciężkie straty, spo-śród kilkudziesięciu piskląt świeżo upieczony mag wybrał jedno* - przypis: - sawa (ros. fonet.) - sowa.8 Marina i Siergiej Diaczenko- i teraz moje pytanie oraz jego odpowiedź byty pełne ukrytego zna-czenia, gdyż wybrana przez komisarza sowa okazała się cherlawai ciągle chorowała.Albo może to on o nią nie dbał?Milczenie się przedłużało. W końcu komisarz westchnął po-nownie:- Panie dziedziczny magu, w imieniu komisariatu i mieszkań-ców z rados'cią chciałbym przekazać panu zaproszenie na Dożynki,które odbędą się ostatniego dnia żniw.Uprzejmie pochyliłem głowę. Komisarz patrzył na mnie zezmęczeniem i jakby bólem. Sowa świadkiem, nie chciał przycho-dzić do mnie z pokorną prośbą: sam ze wszystkich sil próbowałuporać się z tą sprawą - w ciągu ostatnich trzech dni na niebie cochwilę pojawiały się obłoczki, bezsilne, bezskuteczne i bezpłodne.A on stał pos'rodku podwórza, mamrotał wyuczone zaklęcia, nawetpłakał - najwidoczniej z bezsi!nos'ci. A potem przełamał odrazęi strach, wsiadł w dwukółkę i pojechał do mnie. Po drodze zawracałnie raz i nie dwa, jechał z powrotem i znowu zawracał - i oto siedziteraz, patrząc mi w oczy. Na cos' czeka. Naiwny.- Jestem wielce zobowiązany - odparłem z przejęciem. - Przyj-dę na pewno.Komisarz przełknął ślinę; czekało go sformułowanie prośbyi z przyjemnością przyglądałem się jego mękom.- Panie dziedziczny magu... - odezwał się w końcu. - Pozwolipan zwrócić swą uwagę na suszę.- Co takiego? - zapytałem z lekkim uśmiechem.- Na suszę - zmusił się do odpowiedzi komisarz. - Już prawiemiesiąc nie było deszczu... poza tym stan wschodów... wzbudzaniepokój. Chłopi boją się, że dożynki będą... niewesołe.Zamilkł i wbił wzrok w nasadę mego nosa; usniiechnąłem sięszerzej.- Mam nadzieję, że mnie nikt o nic nie podejrzewa?Komisarz zaczął przygryzać wargi:- Ależ co pan, co pan... W żadnym wypadku. Ta klęska żywio-łowa ma niewątpliwie naturalny... nie magiczny charakter. Jednakjeszcze trochę - i czeka nas nieurodzaj, porównywalny z katastrofąsprzed trzydziestu lat; pan na pewno nie pamięta...W ostatnich słowach dało się słyszeć lekkie przymilne nutki.Jeszcze trochę - i powie do mnie „synku", a może nawet „wnuczku"!Magom wszystko wolno 9- Nie pamiętam tak zamierzchłych czasów - przyznałem ześmiechem. - I, szczerze mówiąc, nigdy nie interesowałem się rol-nictwem. Jeszcze do niedawna byłem pewien, że brukiew ros'nie nadrzewach!Komisarz patrzył na mnie z przygnębieniem; dać by ci moty-kę, wyraźnie mówiło jego spojrzenie. Wygnać w pole, pod palącesłońce, i wtedy na ciebie popatrzeć, wyrośniętego, sytego nieroba.Choć raz popatrzeć na twój pojedynek z grządką brukwi!W następnej sekundzie komisarz głośno westchnął i zamknąłoczy. Widocznie scenka, którą sobie wyobraził, okazała się zbytwyrazista.Przestałem się śmiać. Przez chwilę milczałem, napawając siębezsilną złością mego gościa; splotłem palce i przeciągnąłem się,rozprostowując stawy:- Jeśli pan, panie magu trzeciego stopnia, nie jest w staniezorganizować małego obłoczka - proszę się zwrócić do wiosko-wych staruszek. Ludowe metody nie zawsze zasługują na kpiny...Wstał. Niewątpliwie miał jeszcze w zapasie jakieś argumenty- pieniądze, zaszczyty, apelowanie do mojego sumienia - jednakpogarda okazała się silniejsza.- Żegnam pana, panie dziedziczny magu. Życzę zdrowiai pomyślności pańskiej sowie!Słowo „dziedziczny" wymówił z nieukrywaną pogardą. Har-dzi, och, hardzi jesteśmy, nie ma na to rady, i nasza hardość idzieprzodem, rozpychając wszystkich łokciami...- Ostrożniej - rzekłem z troską w glosie. - Proszę patrzeć podnogi.Komisarz drgnął.Na temat mojego domu krążyło po okolicy wiele legend: mó-wiło się na przykład o bezdennych studniach, w których masowowalają się ofiary ukrytych zapadni, o hakach, oparach, duszącychtiulem firankach i innych niebezpieczeństwach czyhających naniepożądanego gościa.Lubiłem swój dom.Nigdy nie miałem pewności, czy znam go w pełni. Nie jestwykluczone, na przykład, że gdzieś wśród książkowych hałd mieszkaprawdziwa sabaja, której niezależnie od wysiłków nie jestemw stanie schwytać. Gdybym jednak opowiedział plotkarzom o sa-bai - nie zrobiłoby to na nich wrażenia; co innego okrutny korni-10 Marina i Siergiej Diaczenkonek, przemielający gos'cia kamiennymi szczękami, czy powiedzmybezdenny nocnik, kryjący w swej porcelanowej czelus'ci śmiercio-nośne sztormy...- Życzę zdrowia pańskiej sowie! - z opóźnieniem krzyknąłemw ślad za wychodzącym komisarzem.Przez uchylone okno sączył się skwar. Wyobraziłem sobie,jak mianowany mag trzeciego stopnia (w rzeczywistości czwarte-go) wychodzi na ganek - z chłodnego półmroku przedpokoju wy-pada w rozpalone opary tego koszmarnego lata. Jak nasuwa na oczyczapkę, jak złorzeczy przez zęby i wlecze się w słońcu do swojejdwukółki...Dlaczego on mnie nie lubi - wiadomo. Ale dlaczego ja nielubię jego?***ZADANIE Nr 46: Mianowany mag trzeciego stopnia zamó-wił przed turkuciem podjadkiem ogród o powierzchni 2 ha. Poleo jakiej powierzchni może zamówić on przed szarańczą, jeśli wia-domo, że energopojemność zaklęcia przed szarańczą jest 1,75raza większa?Pół godziny po wyjściu komisarza dzwonek przy drzwiachwejściowych zabrzmiał cichym, przytłumionym „dzyń dzyń".Nowy gość był wyraźnie wzburzony; przez chwilę zastanawiałemsię, cóż mogło tak zaniepokoić mojego przyjaciela i sąsiada, i ni-czego nie wymyśliwszy, poszedłem otworzyć.Gość wparował do środka, odsuwając mnie w głąb przedpoko-ju - Szlachetny Iw de Jater miał w zwyczaju wypełniać swoją osobąkażde pomieszczenie, i to szczelnie. W pierwszej chwili - dopókinie przywykłem - jego obecność zawsze mnie przytłaczała.- Przekleństwo, od rana taki upał... a u ciebie chłodno jakw piwnicy, urządziłeś się, czarodzieju, wiesz.Milczałem.Sapnął głośno:- O co chodzi?- Arystokraci to dziwny naród - mruknąłem, jakby sam dosiebie. - Na co ci drugi świadek? Wyobraź sobie, że ja nie mamochoty wypływać w rowie. Nie ten charakter.Magom wszystko wolno 11Przez minutę patrzył na mnie poruszając wargami. Potem zmie-ni! się na twarzy:- Ty... za kogo mnie uważasz, czarodzieju? Za ojcobójcę?!Patrząc w jego błyskawicznie bielejące oczy nagle zrozumia-łem, że on nie udaje, nie gra. W chwili obecnej perspektywa przela-nia krwi naprawdę go przeraża: a jednocześnie on sam, nie zdającsob...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]