MacLean Alistair - 2. Komandosi z Nawarony, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uuk Quality Books
Alistair MacLean
Komandosi z Nawarony
Przekład: Andrzej Grabowski
Tytuł oryginału: Force 10 from Navarone
Data wydania polskiego: 1989
Data wydania oryginału: 1968
Lewisowi i Caroline
Spis treści
I. Czwartek, godz. 00:00-6:00
Vincent Ryan, komandor Królewskiej Marynarki Wojennej, dowódca niszczyciela
najnowszej klasy „S”, HMS „Sirdar”, wygodnie oparł łokcie na zrębnicy mostku, podniósł do
oczu lornetkę nocną i w zamyśleniu rozejrzał się po spokojnych, osrebrzonych światłem księżyca
wodach Morza Egejskiego.
Najpierw popatrzył wprost na północ, ponad prostymi, równo wyrzeźbionymi w wodzie,
białawo fosforyzującymi odkosami fali, pozostawionej przez cienką jak nóż nasadę dziobu jego
niszczyciela: najwyżej cztery mile dalej, w oprawie z granatowego nieba i błyszczących jak
diamenty gwiazd, sterczała z morza ponura bryła otoczonej ciemnymi skałami wyspy, wyspy
Cheros, od miesięcy stanowiącej odległą, oblężoną placówkę dwóch tysięcy angielskich
żołnierzy oczekujących, że zginą tej nocy, lecz którym ocalono życie.
Ryan przesunął lornetkę o sto osiemdziesiąt stopni i z zadowoleniem skinął głową.
Właśnie to pragnął zobaczyć. Na południu, za rufą, pozostałe cztery niszczyciele płynęły w tak
idealnie prostej linii, że kadłub okrętu na przedzie, który w dziobie zdawał się trzymać
połyskliwą kość, całkowicie zasłaniał kadłuby trzech płynących za nim. Ryan skierował lornetkę
na wschód.
Zastanawiające, pomyślał bez związku, jak małe wrażenie robi, a nawet rozczarowuje to,
co pozostaje po katastrofie spowodowanej przez przyrodę lub człowieka. Gdyby nie przyćmiona
czerwona poświata oraz kłęby dymu wznoszące się z górnych partii skały i przydające scenerii
nieuchwytnej dantejskiej aury pierwotnej grozy i czyhającego nieszczęścia, odległe urwisko
skalne nad zatoką wyglądałoby jak za czasów Homera. Wielki skalny występ, który z tej
odległości sprawiał wrażenie gładkiego, równego i poniekąd tak naturalnego, jakby w ciągu setek
milionów lat wyrzeźbiły go wiatr i pogoda, mogli też równie dobrze wyciąć w skale pięćdziesiąt
wieków temu kamieniarze starożytnej Grecji, szukający marmuru na budowę swoich jońskich
świątyń. Tym, co nie mieściło się w głowie, co się niemal kłóciło ze zdrowym rozsądkiem, był
jednakże fakt, że jeszcze przed dziesięcioma minutami owego występu wcale tam nie było, były
za to dziesiątki tysięcy ton skały, kryjącej najbardziej niedostępną twierdzę niemiecką na Morzu
Egejskim, a przede wszystkim dwa wielkie działa Nawarony, pogrzebane już na zawsze sto
metrów niżej, w morzu. Wolno potrząsając głową komandor Ryan opuścił lornetkę i przeniósł
wzrok na ludzi, którzy w ciągu pięciu minut dokonali więcej, niż w ciągu pięciu milionów lat
była zdolna dokonać przyroda.
Kapitan Mallory i kapral Miller... Wiedział o nich tylko tyle, tyle oraz to, że owo zadanie
powierzył im jego stary znajomy, komandor marynarki nazwiskiem Jensen, który, jak dowiedział
się zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu — i to ku swojemu kompletnemu zaskoczeniu, był
szefem wywiadu aliantów na Morzu Śródziemnym. Wiedział o nich tylko tyle, a może jeszcze
mniej. Być może wcale nie nazywali się Mallory i Miller. Być może wcale nie byli kapitanem i
kapralem. Takiego kapitana i kaprala jeszcze nie widział. Na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie
widział takich żołnierzy. Obleczeni w nasiąknięte słoną wodą, zakrwawione niemieckie
mundury, brudni, nie ogoleni, milczący, czujni i nieprzystępni należeli do kategorii ludzi, z
jakimi jeszcze nie miał do czynienia, a przyglądając się przygasłym, zaczerwienionym i
zapadłym oczom, wychudzonym, pobrużdżonym, pokrytym siwawą szczeciną twarzom tych dwu
już niemłodych mężczyzn miał jedynie pewność, że tak kompletnie wyczerpanych ludzi widzi po
raz pierwszy.
— No, to sprawa chyba załatwiona — powiedział. — Oddziały na Cheros czekają na
transport, nasza flotylla płynie na północ, żeby je zabrać, a działa Nawarony nie mogą jej już nic
zrobić. Zadowolony pan, kapitanie Mallory?
— To właśnie było naszym celem — przyznał Mallory.
Ryan znów podniósł lornetkę do oczu. Tym razem skoncentrował wzrok na znajdującej
się już ledwie w zasięgu jej soczewek gumowej łódce, która zbliżała się do skalistego wybrzeża
po zachodniej stronie zatoki Nawarony. Dwie siedzące w niej postacie były już co najwyżej słabo
widoczne. Ryan opuścił lornetkę i rzekł w zamyśleniu:
— Pański potężny przyjaciel i jego towarzyszka — nie lubią marnować czasu. Pan... mi
ich nie przedstawił, kapitanie.
— Nie miałem okazji. To Maria i Andrea. Andrea jest greckim pułkownikiem, z
dziewiętnastej dywizji zmotoryzowanej.
— Andrea był greckim pułkownikiem — sprostował Miller. — moim zdaniem, właśnie
przeszedł w stan spoczynku.
— Też tak myślę, spieszyli się, panie komandorze, bo oboje są greckimi patriotami, oboje
mieszkają na wyspie i oboje mają wiele do zrobienia na Nawaronie. A poza tym, o ile mi
wiadomo, mają do załatwienia pilną i ściśle osobistą sprawę.
— Rozumiem — rzekł Ryan i nie wypytując się dłużej spojrzał jeszcze raz na dymiące
ruiny twierdzy. — No, to chyba po sprawie. Skończyliście na dzisiaj, panowie?
— Tak sądzę — odparł ze słabym uśmiechem Mallory.
— W takim razie proponuję trochę snu.
— Co za cudowne słowo. — Miller ze znużeniem odepchnął się od ścianki kapitańskiego
mostku i stanął chwiejnie, zmęczoną ręką sięgając do zaczerwienionych, bolących oczu. —
Obudźcie mnie w Aleksandrii.
— W Aleksandrii? — Ryan spojrzał na niego z rozbawieniem. — Dopłyniemy tam za
trzydzieści godzin.
— To właśnie miałem na myśli — odparł Miller.
* * *
Miller nie przespał trzydziestu godzin. W rzeczywistości spał raptem nieco ponad
trzydzieści minut, po których obudził się, powoli uświadamiając sobie, że coś go razi w oczy.
Pojęczawszy i ponarzekawszy przez jakiś czas niesporo, zdołał odemknąć jedno oko i zobaczył,
że to świeci jaskrawa żarówka wpuszczona w szalunek sufitu kabiny, którą przydzielono jemu i
Mallory’emu. Wsparł się na chyboczącym łokciu, zdołał doprowadzić do stanu używalności
drugie oko i bez entuzjazmu przyjrzał się dwóm współpasażerom — siedzący przy stole Mallory
bez wątpienia przepisywał właśnie jakąś wiadomość, a komandor Ryan stał w otwartych
drzwiach.
— To oburzające! — sarknął gorzko Miller. — Przez całą noc nie zmrużyłem oka.
— Spaliście trzydzieści pięć minut, kapralu — odrzekł Ryan. — Przykro mi. Ale Kair
powiedział, że ta depesza do kapitana Mallory’ego jest nadzwyczaj pilna.
— Nadzwyczaj pilna? — spytał podejrzliwie Miller i po chwili się rozpromienił. —
Pewnie chodzi o awanse, medale, urlopy i tym podobne. — Spojrzał z nadzieją na Mallory’ego,
który właśnie skończył rozszyfrowywać depeszę i wyprostował się. — Tak?
— No, nie. Właściwie to zaczyna się dosyć obiecująco, od najserdeczniejszych gratulacji
i czego tam jeszcze, ale ciąg dalszy nie jest już taki przyjemny.
Mallory powtórnie odczytał depeszę, która brzmiała: SYGNAŁ PRZYJĘTY
NAJSERDECZNIEJSZE GRATULACJE WSPANIAŁY WYCZYN. DLACZEGO
POZWOLILIŚCIE ODPŁYNĄĆ ANDREI DURNIE? NATYCHMIAST NAWIĄZAĆ Z NIM
KONTAKT. EWAKUACJA PRZED ŚWITEM PO ODWRACAJĄCYM UWAGĘ NALOCIE
BOMBOWYM Z PASA NA POŁUDNIOWY WSCHÓD OD MANDRAKOS. PRZESŁAĆ KN
[ Pobierz całość w formacie PDF ]