MACHEJ. [LEGENDY PRASKIEGO METRA], EBooki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ZBIGNIEW MACHEJ.LEGENDY PRASKIEGO METRAJoannie, Almie i KlaudiuszowiTower Press 2000Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000Liryka praskiego metraW przeddzień Wigilii wracałem do domumetrem. Była godzina szczytu.W rozpędzonym wagoniemiędzy stacjš Dworzec Głównya stacjš Muzeum, stałem przypartydo drzwi, z nosem przy ciemnej,zimnej szybie. Ludzie napieralina mnie z boku i z tyłu.Raptem jakie łydki, poladkii plecy przywarły do moich łydek,poladków i pleców.Odwróciłem głowę i kštem okadostrzegłem, że to jaka krótkowłosablondynka, którš włanie całowałjaki brodaty rudzielec z kolczykiemw uchu, oparła się o mnie jak o cianę.Odczułem jej ciałowyprężone, uległe tamtemu, niecierpliwechoć oddzielało mnie od niejkilka warstw zimowego ubrania.Trwało to chwilę (nie dłużejniż odczytanie na głos jednej zwrotkisonetu) i było podniecajšce,wzbudziło nawet niespodziewanšerekcję. Pełnokrwistš, lecz nadaremnši przebrzmiałš już na najbliższej stacji,gdzie wysiadło sporo ludzii zrobiło się o wiele luniej.5Cicha nocJaka brzydka dziewczyna obcięta na krótkoniosła na piersiach karpia pod rozpiętš kurtkšchcšc go prawdopodobnie wrzucić do Wełtawy.Czy jej się to udało, nie byłem ciekawy.Szedłem w stronę przeciwnš do Mostu Karola,mój krok nie przypominał rytmu rock and rolla.Noc nad magicznš Pragš była cicha, alew jasnociach promienistych nie brodziła wcale:z pochmurnej wysokoci drobny deszczyk padał.Ci, którzy porzucili budy, warty, stadapo jakiej tam kolacji, po jakim tam drinkudoszli lub dojechali w okolice rynkudo jakich tam kociołów, gotyku, baroku,jak gdyby w tę jedynš, najdłuższš noc w roku,w zimnym, mokrym popiele dało się rozdmuchaćostatniš marnš iskrę w nikły płomyk ducha.W kruchtach psy warowały a ich włacicielepili na schodach wino z zielonych butelek.Tu i ówdzie na bruku siedzieli żebracy.Pierwszy dzień wišt jest dla nich dniem wydajnej pracy.W kiczowate witryny patrzyli turyci,Włosi, Niemcy, Francuzi pachnšcy i czycioraz Amerykanie, zwiędłe dzieci kwiaty.Żałonie pod arkadš grał skrzypek brodaty.Za rogiem stały w bramie dwie biedne panienki,figury z betlejemskiej, gipsowej stajenki.Kto sprayem Sarajevo" napisał na murze.Pod spodem kto dopisał nie mogę już dłużej"...Wróciłem ze spaceru z lekkim bólem głowy.Pod znakiem Koziorożca rodził się wiat nowyi przemijały więta rozpoczęte w pištek.więta, dwudniowa przerwa w rzezi niewiništek.6BliskoKto kucał przed witrynš sklepu jubilera,kto w czerni, w kapeluszu z wykrzywionym rondem.Kto inny szedł dwigajšc pod pachš futerał.Można było przestraszyć się jego wyglšdem.Noc była jaka mętna, lekki mróz przenikałprzez ubrania przechodniów do ich skóry białej.Nagle błysnęły iskry koło krawężnika.To kto z okna taksówki rzucił niedopałek.Na rogu dwie panienki doć rozwcieczonymigłosami odpędzały starszš paniš w futrze.Na ulicznym zegarze co drgnęło nad nimi:dłuższa wskazówka była bardzo blisko krótszej.7Program na niedzielęJohn Wayne idzie przez pustynięniosšc przy piersi niemowlę i marzšco piwie w jednym z barów NowegoJeruzalem. Tymczasem prywatny detektywHumphrey Bogart odkrywa aparatfotograficzny w głowie Buddy nieopodalzwłok niejakiego Geigera. Niedługo wszystkosię wyjania i po migawkach z wojny w Bonitybetańscy mnisi w okularach od Dioradmš w ludzkie piszczele. Wczorajwydawało mi się, że Gorbaczow przyjdziena mój show i Warren będzie zazdrosnychrypi rozebrana Madonnado swojego czarnoskórego masażysty.O, Figaro, mein lieber Figaro, jakfałszywie brzmiš dzisiaj wczorajsze imiona!8OpowiećNoc była taka,jakby nie istniałżaden z poprzednichsłonecznych dni.Północnowschodniwiatr w polu gwizdał,na wiejskiej drodzezasypał niegiempodwójne ladygumowych kół.Wiatr w polu gwizdałi nagle ustał.Księżyc był znowupiękny i młody,rozcinał równoniebo na pół.Mróz się zatrzasnšłpomiędzy szóstym(liczšc od kory)i siódmym słojemsosnowych pni.Nagle z wysoka,z czarnej gałęzi- tkwišcy tam nudnoi nieruchomood omiu godzinzmarznięty puszczykspadł głowš w dół.Noc była taka,jakby nie istniałżaden z poprzednichsłonecznych dni.Kosmos był wielkš,Niezrozumiałškropkš nad i".9zimowe noce paryskieach to sławetne sfumatowieczorem wieża Eifflajest lekka i magnetycznajak stojšca na rękachprimabalerinapuszysty ażur tej konstrukcjijest w zimie iluminowanydo wpół do pierwszej w nocywiatłem żółtawym mglistymodbitym od dekoltu Giocondyxxxrano tafla Sekwanyma kolor i fakturę krzemieniaaż człowiek ma ochotę chodzićpo wodzie jak Chrystusprzepływajšca włanieturystyczna barkaz burtš obrębionšpurpurowym neonemteż mogłaby od biedybyć jego wištyniš10w rodku nocy (w rodku miasta)deszcz ustał ale jeszcze syczy na asfalciepod kołami samochodów w dolepod oknami naprzeciw między krawężnikiema witrynš odbija się w kałużypodłużne bielmo wiatła z napisemI N F O R M A T I O Nzasłanianym co chwilęprzez ciemne golemowate bryłyprzechodniów11Dwadziecia jeden stacjiPocišg popieszny z Koszyc do Pragimiał opónienie ponad godzinne.W przeciwnš stronę pełne powagisunęły wiaty i nieba inne,makrokosmosy, mikrokosmosy,niewiarygodnie splštane losybogów, demonów, ludzi i zwierzšt.Osiedla, które po drodze leżš,wabiły blaskiem otwartych okien.Podróż dłużyła się horrendalnie.Słońce wieciło chropawym bokiemi potem zaszło znów punktualnie.12Marcowa bajkaW oddali siedmiolinia elektrycznej trakcjipodkrela jednolitš szaroć zachmurzenia.I nawet wiatr pomimo intensywnej akcjiniewiele w tej szaroci przez cały dzień zmienia.Włanie pod wiatr próbuje lecieć jaka wrona,lecz swoim marnym skrzydłem wiatru nie przebije.Poddaje się i spada w dół jak zestrzelonawstrętnym krakaniem dajšc znak, że jednak żyje.13Primaaprilisowa burza nieżna w karkonoszachwiat nagle pociemniałi nieg zaczšł walićze wschodu na zachódzajadle, ukonie,nieomal poziomo,aż strach było mylećpoważnie o wionie.ciemniło się wszystko.W upiornej feeriipodziemnej powiatychmury stały bliskoi z góry, i z boku,czarniawe konstrukcjez lodowatej watytrzeszczały, trzeszczałyna wschodzie.Bo wiatr w nich buszowałjak w wizjach prorokówi ciskał z oddalisam siebie w oddalę.Ten wiatr, co się nigdyni górom, ni drzewomnie kłaniał, ni domom,ten wiatr znów buszowałmorderczo, miłoniejak złodziej.I strach było mylećo wionie.14Przed zaćmieniemDwie planety moich oczuszły za słońcem alchemicznym,które wytatuowanena niadym dziewczęcym barkuwieciło naprzeciw słońcamatowo i granatowo.Słońce było granatowe,wielkookie, hermetyczne.Wschodziło i zachodziłoponad wygolonš pachš,pod ramišczkiem podkoszulka,który też był granatowyi opadał na poladki,przycišgajšce, astralne,opięte wytartym dżinsem.Póki było mi po drodze,szedłem tuż tuż za dziewczynš.Szedłem za jej tatuażem,póki nie postanowiłaskręcić w prawo, przejć przez jezdnięi wejć w cichy obszar parkuprzy klasztorze franciszkanów.Minšłem jš, gdy siadałana ławce pod żywopłotem.I wtedy na okamgnienieujrzałem jej twarz... Jej twarz,której więcej nie widziałemjuż nigdy i nie zobaczę...Tak zostawia się za sobšcudze życie, obcy kosmos.15Wielki PištekDo miasta przez dzień całyzjeżdżali wišteczni gocie.Z pleniš na ustach stałyczarne figury na mocie.Powietrze drżało od przeczućze snu żony Piłata.Wielkopištkowy wieczórmdła zwiastowała powiata.Głowy ptaków i ludzizwrócone były na zachód.Zmierzch stare mury brudziłspływajšc z czerwonych dachów.Nad Hradczanami chmuryŕ la Toledo" El Greca.Za nimi kosmos, któryuciekał, cišgle uciekał.16xxxOlepiajšce wiatłou wejcia do metrapod Placem Wacławato tylko odblask słońcana niklowanej poręczyruchomych schodów.Wychodzšc na powierzchnię,instynktownie, w nagłymniepokoju, skręciłemjednak w prawo, do schodów,na które słońcepadało inaczej:wielkimi, łaknšcymiliterami. Skonym,odwróconym Ci złamanym, opartymo cianę cieniaT.17xxxŁan zielonego zboża,pożar kolorów, pożar,wznoszš przed Oko Bogaoczy i ręce van Gogha.18Les fleurs du Praguebukietem białych kwiatówzanurzanym w wiadrze z pianšwyciera włanie od wewnštrzszklane ciany kwiaciarniprzy Placu Wacławaodwrócona do słońcato bokiem to znów tyłemraczej nie pięknymchoć chyba jednaknie brzydkim(białe uda trochę przetłuszczonekraciaste szorty różowypochlapany wodš gorseti szerokie tęgawe plecyo ciemniejszym niż udaodcieniu)pochyla się podnosiprzechyla prostujei zamaszyste ruchyjej młodych rškrozcišgajšwokół niej na szybachnikłš zasłonęzdawkowych mazówz brudnawej pianyktóra i tak za chwilęzostanie cišgniętajest niedzielne popołudniepod koniec kwietniasłońce grzeje jak w lipcui w całej Pradzenie można nota benedostać godzikówani białychani czerwonychani jakichkolwiekinnych19xxxW prawej dolnej ćwierci okna:najpierw brudnoróżowy narożnikkamienicy, a dalej betonowy rynsztoki wysypka niezapominajek w cieniu.W tym kadrze raz po raz pojawia siępara obszarpanych gołębi,które nerwowo dziobiš beton.20Gdzie dalejZanim zasłoniłem okno w kuchnipatrzyłem przez chwilę na słonecznš powiatęw oknach na najwyższym piętrze naprzeciw,po drugiej stronie ulicy.U góry była seledynowa, u dołu ruda.Poniżej za ciemniała się cierpka zieleń klonówi mechanicznie dzwoniły wierszcze.Zapalone włanie latarnie stały dumne jak lilie.Na ławce na przystanku autobusowymsiedziała dziewczyna w białej bluzcei krótkiej spó... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl