Márquez García Gabriel - Generał w labiryncie, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gabriel Garcia Marquez
Generał w labiryncie
(El general en su labertino)
Przełożyła: Zofia Wasitowa
1
Alwarowi Mutis,
który podarował mi pomysłu
napisania tej książki.
2
Wydaje się, że diabeł kieruje
kolejami mego życia.
(list do Santandera, 4 sierpnia 1832)
3
***
Jose Palacios, jego najstarszy sługa, zastał go leżącego bezwładnie w wannie, nagiego,
z otwartymi oczyma, i pomyślał, że się utopił. Wiedział, że jest to jedna z wielu przyjętych
przezeń form medytacji, ale stan ekstazy, w jakim się znajdował ów unoszony przez wodę
człowiek, zdawał się świadczyć, że nie należy on już do świata żywych. Nie śmiał podejść bliżej
i tylko odezwał się do niego stłumionym głosem, generał bowiem kazał się obudzić przed piątą,
aby o świcie mogli wyruszyć w drogę. Kiedy otrząsnął się z zauroczenia, zobaczył w półmroku
niebieskie przejrzyste oczy, kędzierzawą, wiewiórczo rudą czuprynę i nieulękłą majestatyczną
postawę swego nieodłącznego majordomusa, trzymającego filiżankę wywaru z maku
przyprawionego gumą arabską. Wyczerpany, złapał za uchwyty przy wannie i wychynął spośród
odmętów oczyszczającej leczniczej kąpieli z godnym delfina wigorem, nieoczekiwanym u kogoś
tak wychudzonego.
– Wyjeżdżamy – rzekł. – I to jak najprędzej. Tutaj nikt nas nie chce.
Jose Palacios słyszał te słowa tyle razy i w tak różnych okolicznościach, że nie sądził, aby
pokrywały się z prawdą, chociaż juczne zwierzęta, gotowe do drogi, czekały w stajniach,
a przydzielona oficjalnie świta zaczynała się gromadzić pod domem. Pomógł mu się jako tako
wytrzeć i otulił nagie ciało chorego burką używaną w stepie, bo trząsł się z zimna, aż filiżanka
brzęczała mu w dłoniach. Już kilka miesięcy temu, gdy pomagał mu wciągnąć skórzane spodnie
nie używane od czasu wspaniałych nocy w Limie, sługa zauważył, że generał, w miarę jak traci
na wadze, staje się też coraz niższy. Nawet jego nagość była inna, bo ciało miał białe, a twarz
i ręce spieczone wskutek nadmiernego wystawiania się na wiatr i niepogodę. Skończył
czterdzieści sześć lat w lipcu zeszłego roku, ale jego szorstkie, falujące karaibskie włosy stawały
się już popielate, a kości powykręcał mu przedwczesny uwiąd; był tak wyniszczony, że obawiano
się, iż nie dożyje do następnego lipca. Ale zdecydowane ruchy nadawały mu wygląd innego
człowieka, nie tak pokrzywdzonego przez życie, i krążył bez przerwy po pokoju, jakby w pogoni
za czymś nie istniejącym. Kilkoma gorącymi łykami, niemal parząc sobie język, wypił ziołową
herbatę, jednocześnie omijając mokre ślady, które zostawił na zmierzwionych matach
pokrywających podłogę, i wydawało się, że ten napój przywraca mu życie. Ale nie powiedział ani
słowa, póki w pobliżu, na wieży katedry, nie wybiła piąta.
– Sobota, ósmy maja roku trzydziestego, dzień, w którym Anglicy zabili Joannę d’Arc –
oznajmił majordomus. – Deszcz pada od trzeciej nad ranem.
– Od trzeciej nad ranem siedemnastego wieku – powiedział generał głosem wciąż jeszcze
zmąconym przez kwaśne tchnienie bezsenności. I dodał, już na serio: – Nie słyszałem piania
kogutów.
– Tutaj nie ma kogutów – powiedział Jose Palacios.
4
– Tu nie ma nic – powiedział generał. – To kraj wiarołomców.
Bo znajdowali się w Santa Fe de Bogota, dwa tysiące sześćset metrów nad poziomem
odległego morza, i ogromna sypialnia o gołych ścianach, wystawiona na lodowate wiatry, które
przenikały przez źle opatrzone okna, nie mogła być dla nikogo pomieszczeniem zdrowym. Jose
Palacios umieścił miskę z pianą mydlaną na marmurowym blacie toaletki, a obok czerwony
aksamitny neseser z przyborami do golenia: wszystkie były metalowe i pozłacane. Na półeczce
obok lustra postawił lichtarz ze świecą, tak aby generał miał odpowiednie oświetlenie,
i przysunął bliżej piecyk, żeby mu trochę ogrzać nogi. Potem podał okulary o kwadratowych
szkłach w cienkiej srebrnej oprawce, które miał zawsze dla niego w kieszonce kamizelki. Generał
włożył je i ogolił się brzytwą, przy czym poruszał równie zręcznie lewą dłonią jak i prawą,
ponieważ był od urodzenia oburęczny. Robił to wszystko ze spokojem i opanowaniem
zadziwiającym u człowieka, który jeszcze kilka minut temu nie mógł utrzymać w ręku filiżanki.
Skończył golenie po omacku, wciąż krążąc po pokoju, gdyż starał się jak najrzadziej patrzeć
w lustro, by nie widzieć własnych oczu. Po czym wyrwał sobie kilka włosów z nosa i uszu,
wyczyścił swe wspaniałe zęby sproszkowanym węglem i szczoteczką o włoskach z jedwabiu
i srebrnej rączce, obciął i wypolerował paznokcie u rąk i nóg i na koniec, zrzuciwszy burkę,
wylał na siebie duży flakon wody kolońskiej, którą nacierał oburącz całe ciało, póki się dokładnie
nie zdezynfekował. Tego ranka odprawiał ten codzienny obrządek mycia z większą zaciekłością
i okrucieństwem niż kiedykolwiek, starając się oczyścić ciało i duszę z dwudziestu lat daremnych
wojen i rozczarowań, jakie przynosi władza.
Ostatnim gościem, którego przyjął poprzedniego wieczora, była Manuela Saenz,
zahartowana w wojennych trudach, rodowita mieszkanka Quito, kobieta, która kochała go, ale
nie dane jej było towarzyszyć mu aż do śmierci. Dopełniała, jak zwykle, obowiązku
informowania generała o wszystkim, co się zdarzyło pod jego nieobecność, gdyż od dawna
nikomu tak nie ufał jak jej. Oddał jej na przechowanie jakieś pamiątki, których jedyną wartość
stanowiło to, że należały do niego, a także kilka cenniejszych książek i dwa kufry osobistych
dokumentów. Wczoraj, podczas krótkiego oficjalnego pożegnania, powiedział jej: „Bardzo cię
kocham, ale będę kochał jeszcze bardziej, jeśli teraz okażesz więcej rozsądku niż kiedykolwiek”.
Zrozumiała to jako kolejny dowód szacunku i uwielbienia – tak wiele ich jej złożył w ciągu
ośmiu lat wzajemnej gorącej miłości. Ona jedna z jego otoczenia uwierzyła mu: tym razem
naprawdę odchodził. Ale też ona jedna miała przynajmniej niepodważalny powód, by oczekiwać
jego powrotu.
Nie zamierzali juz się zobaczyć przed podróżą. Jednakże doña Amalia, pani domu, chciała im
dać w prezencie możność ostatniego ukradkowego uścisku i kpiąc sobie z przesądów pruderyjnej
miejscowej społeczności wpuściła Manuelę, już w stroju do konnej jazdy, wejściem od strony
stajni. Nie dlatego, że byli sekretnymi kochankami – bo wszak byli nimi całkiem jawnie i ku
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl