M©ľczyzna jest z Marsa, E-book PL, Romans, Collins Jackie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
COLLEEN COLLINS
Mężczyzna jest z Marsa...
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Spóźnisz się kiedyś na własny pogrzeb, mawiała matka
Rosie i miała rację, ale Rosie starała się myśleć o czymś
przyjemniejszym niż własny pogrzeb, gdy jej dodge neon
ścinał narożnik i podskoczywszy na krawężniku, wjeżdżał w
aleję Clarcka. Spieszyła się wprawdzie, ale nie popadając przy
tym, jak co dzień, w panikę. Od wczoraj była bowiem prawną
użytkowniczką wspaniałego miejsca parkingowego,
położonego tuż koło wejścia do biurowca, w którym
pracowała. Wiedziała, że dziś się nie spóźni, a jeżeli nawet, to
w najgorszym wypadku o parę minut. Czerwcowy poranek
znakomicie się zaczął i najdalej parę minut po ósmej Rosie
zasiądzie za biurkiem i bez reszty odda się korekcie, co
nadzwyczaj ucieszy szefową.
Strzepnęła z bluzki okruchy zdrowego batonika z muesli,
który zastępował jej śniadanie, spożytego na trasie pomiędzy
Michigan Avenue i State Street, i rzuciła okiem na zegarek,
przyczepiony taśmą klejącą do tablicy rozdzielczej.
Już było kilka minut po ósmej! OK, najdalej kwadrans po
ósmej Rosie zagłębi się bez reszty w tropienie brakujących
przecinków.
Łups. Auto podskoczyło na muldzie ograniczającej
szybkość, wydając dźwięk, jakby wiekowy wehikuł postradał
tylny zderzak. Cholera! Jej budżet nie zniesie kosztów
wymiany jakiejś przerdzewiałej rury! Ale auto niezrażone
jechało dalej. Skręt w podwórze i już widać betonowe schodki
wiodące do tylnego wejścia. A dokładnie za tymi schodkami
znajdowało się wynajęte przez nią miejsce parkingowe. Jej
mały, własny dom z dala od domu! Posmutniała na
wspomnienie prawdziwego domu, farmy rodziców w Colby,
w Kansas, gdzie spędziła całe swoje życie, aż do dnia, gdy
siedem miesięcy temu przeniosła się do Chicago, w Illinois.
Przez pękniętą tylną szybę dodge'a widziała szare czerwcowe
niebo i zastanawiała się, w jakim momencie czysty błękit
zmienił się w ścierkowatą szarość? Albo w jakim momencie
wiatr przeczesujący łagodnie łany pszenicy zmienił się w
przenikliwego świstacza, pędzącego ludzi i auta ulicami
Chicago?
Skręciła w lewo koło schodków i... Prrr!... dosłownie w
ostatniej chwili zdołała nacisnąć hamulec.
Jakiś facet zamierzał zająć jej miejsce parkingowe! Wciąż
jeszcze trzymała ręce kurczowo zaciśnięte na kierownicy,
porażona niezwykłym i cudownym faktem, że nie wjechała w
kuper luksusowego bmw, które zaanektowało jej przestrzeń
życiową. Jej przestrzeń!
Roztrzęsiona i rozwścieczona Rosie wcisnęła wsteczny
bieg, cofając auto o kilka metrów. Zaciągnęła hamulec,
wyskoczyła z samochodu i... pluuum!... noga Rosie, odziana w
lekki półbucik, wylądowała w głębokiej kałuży. Na białych
legginsach pojawiły się wstrętne plamy. Błoto upstrzyło też
brzeg brązowej sztruksowej spódniczki. Koledzy z pracy
pomyślą, że musiała przedzierać się przez bezdroża, aby tylko
na czas zdążyć do biura. Chociaż, przyznała w duchu Rosie, w
redakcji „Prawdziwego Mężczyzny" nikt, a już na pewno nie
szefowa, nie uwierzy w takie bajki.
Cholera! Będzie musiała zaparkować o kilka przecznic
dalej! Nici ze słodkich wyobrażeń o miłym dniu roboczym,
zaczętym tak pięknie kilka minut, no, najdalej kwadrans po
ósmej. To będzie najdłuższy kwadrans na świecie! Jeszcze raz
spojrzała na nieskazitelny, błyszczący kuper bmw. Starannie
omijając kałużę - mokre buty skrzypiały bestialsko - podeszła
do samochodu, by odczytać numery na tablicy rejestracyjnej.
Illityg8. Tygrys z Illinois, mruknęła. Osiem tygrysów. Założę
się, że to ten dziad, prawnik z trzeciego.
Gdy Rosie się złościła, jej oczy zwężały się jak u kota.
Albo u tygrysa. Teraz więc para tygrysich oczu lustrowała
uważnie tylną fasadę budynku. Redakcja „Prawdziwego
Mężczyzny" zajmowała dwie dolne kondygnacje budynku, a
na trzecim piętrze mieściły się biura jakichś maklerów,
agentów i, jeżeli jej pamięć nie zawodzi, prawnika. Jednego.
Już ja cię dostanę, powiedziała Rosie bojowo. Spóźnienie
rosło w sposób zastraszający, bo znalezienie miejsca na
którejś z bocznych ulic zajmie jej na pewno całą wieczność i
pół godziny, ale co tam, skoro i tak się niebotycznie spóźni, to
dalsze pięć minut nie odgrywa już żadnej roli. A zatem
pójdzie złożyć wizytę panom z trzeciego piętra. A zwłaszcza
jednemu!
Bang! Rosie obróciła się i spojrzała w maskę ogromnej
żółtej ciężarówki, która zatrzymała się tuż za jej dodge'em.
Potężne męskie ramię, owłosione i pokryte tatuażem, kiwało
na nią zgoła bezceremonialnie.
- Kupiłaś tę aleję na własność, panienko? - zapytał
właściciel ramienia, a jego głos wydał się Rosie jeszcze
bardziej owłosiony niż owo ramię.
Odgarnęła włosy, nieporządnymi kosmykami spadające na
oczy.
- Owszem - odparła. Nieuchronny mechanizm
ustawicznych powtórzeń, nabyty, jak wiadomo, w
dzieciństwie, sprawił, że Rosie, od najmłodszych lat zmuszona
stawiać czoło zaborczej nadopiekuńczości czterech starszych
braci, przyswoiła sobie maniery suwerennej greckiej bogini. I
chociaż mogła się salwować ucieczką - od dzieciństwa
świetnie biegała - skierowała się do swego gruchota z gracją
Artemidy, bogini, która na pewno posiadałaby na własność tę
diabelną aleję. Z godnością zasiadła za kierownicą i ruszyła w
dół ulicy, łaskawie wykonawszy w kierunku kierowcy pewien
gest palcami, do złudzenia przypominający figę.
- Dzień dobry.
Ręka przyozdobiona wściekle pomarańczowymi
paznokciami z wężową gracją wślizgnęła się w lekko
uchylone drzwi biura Beniamina Taylora.
Ben sięgał właśnie po kubek gorącej świeżej kawy, gdy w
ślad za ręką do pomieszczenia, pełniącego zarazem funkcję
sekretariatu, poczekalni dla klientów i parzalni kawy, wsunęła
się również głowa jego byłej żony, Meredith. Usta Meredith
miały ten sam wściekle pomarańczowy odcień co paznokcie.
Nowa szminka, nowe paznokcie. Meredith skończyła
zapewne z tym, jak-mu-tam-Dexterem, i wracała do korzeni,
szukając pociechy i ukojenia. A może nawet postanowiła na
stałe wrócić do tego kochanego Bena, który zawsze wszystko
świetnie rozumie i zawsze jest na zawołanie.
- Nie będzie dzień dobry?
Usta Meredith wykonały zgrabny ciup, a Ben, wciąż
jeszcze w owym mętnym stanie, w jakim znajduje się
człowiek, zanim wypije rano pierwszy łyk kawy, pomyślał, że
ten ciup skondensował pomarańczowe usta jego byłej żony w
grudkę rozżarzonej lawy.
- Dobry - burknął i szybko wypił łyk kawy. Boże,
pomyślał, spraw, by ta wrząca lawa nie wpadła na pomysł
ucałowania mnie.
- No, trochę lepiej - odparła Meredith, wchodząc do biura,
a Ben aż skurczył się wewnętrznie, bo reszta jego byłej żony
spowita była w boleśnie kolorowe, krwistopomarańczowo-
błękitnozielone kimono.
Tak było zawsze. Gdy Meredith porzucała kolejnego
narzeczonego, bądź też on porzucał ją, jego była żona
porzucała zarazem swój dotychczasowy wygląd. Orientalny
image oznaczał więc tylko jedno - epoka tego, jak-mu-tam-
Hextera, skończyła się definitywnie.
Meredith spojrzała uważnie na lampę stojącą w kącie koło
drzwi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]