Lynn Kurland. - [przeklęci], EBooki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
LYNNKURLANDPRZEKLĘCIPrzełożyłaKatarzyna Joanna MarczewskaTytuł oryginałuSTARDUST OF YESTERDAYZamek Seakirk, Anglia, 1260Niech cię diabli, człowieku! - krzyknšł Kendrick z Altanę.- Nie wiesz, kim jestem?Kochanek Matyldy popatrzył na niego ironicznie.- Wiem doskonale. To bez znaczenia. Nie ma tu twegowszechpotężnego ojca, nie uratuje cię.- Zapłacisz za to głowš. - Kendrick parsknšł pogardliwie.Jego jasnozielone oczy błyszczały z wciekłoci. - Nie prze-żyjesz roku, gdy ojciec odkryje, co zrobiłe. - Szarpnšłłańcuchy, którymi przykuty był do wilgotnego muru.Ryszard wzruszył ramionami.- Może pomyli, że dopadły cię wilki albo jacy zbóje.Możliwoci jest wiele.- Będziesz przeklinał ten dzień, Ryszardzie. Już ja się o topostaram...Ryszard wykrzywił się w umiechu i podniósł kuszę.- Cieszę się, że tak dyskretnie przywiozłe złoto na posagMatyldy. Dzięki tobie stałem się doć zamożny.- Czekaj! - zawołał Kendrick. - Matylda musi przy tym być.Chcę patrzeć jej w oczy, kiedy twoja strzała przeszyje mi serce.Ryszard rozemiał się.- Oczywicie. Przyjdzie z przyjemnociš - powiedział i skinšłna giermka, który pognał schodami na górę.Kendrick nie odrywał wzroku od Ryszarda. Nie mógł uwie-rzyć w wydarzenia ostatnich kilku godzin.Czy to możliwe, że wczorajszego wieczoru z tak lekkimsercem przekroczył bramy zamku, uszczęliwiony, że królpodarował mu ten majštek i lady Seakirk za żonę? Czyżbyzaledwie wczoraj spojrzał na Matyldę, oczarowany jej urodš,i wyczytał na jej twarzy najpierw wyraz nienawici, a potemsatysfakcji, gdy do wielkiego hallu wszedł ze swymi strażnikamiRyszard z Yorku? Kendrick powalił w walce wielu wrogów, alez tak małš garstkš swoich ludzi u boku nie miał najmniejszychszans na zwycięstwo. I teraz stał przykuty łańcuchami do muru,czekajšc na niechybnš mierć.Matylda schodziła ze schodów; kiedy ich oczy się spotkały,przeklšł w duchu swojš głupotę. Dlaczego był tak lepy?Powinien był od razu przejrzeć jej zdradzieckie sztuczki:niemiałe trzepotanie rzęsami, chytre przeinaczanie sensu słówi unikanie szczerej rozmowy. I ten /umiech... Przeszył godreszcz. Jej umiech bardziej go zmroził niż lodowaty mur zaplecami.Potrzšsnšł głowš, przeklinajšc własnš naiwnoć. Okazał siętakim głupcem, że chyba zasłużył na to, co go czeka.Przeniósł wzrok na Ryszarda i wyzywajšco patrzył swemuzabójcy prosto w oczy. Czekał.Strzała ze wistem przecięła powietrze.lSan Francisco, lipiec 1995Jak dobrze być znowu w domu. Genevieve postawiła walizkęna chodniku, oparła teczkę z dokumentami na kolanie i z przyje-mnociš westchnęła na widok swego biura. Tabliczka ze znakiemfirmowym wyglšdała wspaniale, rolinki w oknach uginały sięod kwiatów, a uchylone drzwi zapraszały klientów do rodka.Tak, to było miejsce, dokšd chętnie przychodzili włacicieledomów ze zdjęciami swoich zrujnowanych posiadłoci. Przy-chodzili w nadziei, że z pomocš jakiej magicznej siły walšcesię budynki wrócš do dawnej wietnoci. I każdy z nich, bezwyjštku, wychodził stšd zadowolony. Genevieve była wietnaw swym fachu i umiała dobrać sobie równie kompetentnychwspółpracowników. Klientów jej firmy nigdy nie spotykałorozczarowanie.Wniosła bagaż do hallu i rozemiała się widzšc ogromnypowitalny transparent "Witaj w domu, Gen" zawieszony naddrzwiami jej gabinetu. Biurko zastawione było kwiatami, a podsufitem wisiały pęki balonów.- Niespodzianka!Pracownicy obskoczyli jš ze wszystkich stron i kiedy wylšdo-wała w swoim fotelu, w jednš rękę wcisnęli jej talerzyk z tortem,a w drugš kieliszek ponczu. Wszyscy pytali jednoczenie:- Widziała jakie gwiazdy filmowe?- Co powiedzieli na projekt?- Przywiozła nam co?Genevieve rozemiała się patrzšc na to wszystko. Jak dobrzeznów być wród przyjaciół. Z prawej strony stała Kate, z któršnajdłużej pracowała - wród zakurzonych płócien w starychdomach potrafiła wygrzebać dzieła słynnych mistrzów. ObokPeter, wietny ciela, nieoceniony konserwator i odtwórcanajdrobniejszych nawet detali. Angela, jak zwykle chora z nie-cierpliwoci, gdy mowa była o prezentach, sterczała nad nišz lewej strony, z podniecenia ledwie panujšc nad sobš.Genevieve powiedziała z umiechem:- Jeli chodzi o gwiazdy, to widziałam tylko Wielkš Nie-dwiedzicę. Projekt ich zachwycił, a prezent dla ciebie, Angelo,jest w walizce. - Spróbowała tortu przyglšdajšc się całej trójce.- Czy to was satysfakcjonuje?- Chcę znać wszystkie szczegóły - powiedział Peter. - Alewidzę, że musimy odłożyć to na póniej. Angelo, odbierz tentelefon. Gen, idę dzi po południu do Marphych. Nie objadajsię tortem. Czekolada ci szkodzi.- Tak, tatku - odpowiedziała z minš grzecznej dziewczynki,i kpišco skinęła mu głowš na pożegnanie.- Ja też znikam. - Kate ruszyła do drzwi. - Muszę załatwićsprawy zwišzane z twojš podróżš do Carmel. Nie zapomniałachyba?- Nie, oczywicie... Dzięki, że pamiętała.- Po to tu jestem - powiedziała z umiechem. - Cieszę się,że już wróciła. Jutro zrobimy sobie długš przerwę na lunchi wszystko mi opowiesz.Genevieve skinęła głowš i z westchnieniem oparła sięwygodnie w fotelu. Pomylała, że życie jest zbyt piękne,by było prawdziwe. Po omiu latach ciężkiej pracy jejfirma była w pełnym rozkwicie. Czego więcej mogła sobieżyczyć?Rozejrzała się po gabinecie. No, może przydałby się jakirycerz w lnišcej zbroi. Może on wyzwoli jš z tego otaczajšcegozewszšd bałaganu.W obronnym odruchu zamknęła oczy. Firma "DreamsRestored", choć urocza, mieciła się w niewielkim biurze,wciniętym między inne maleńkie butiki w pewnym artystycz-nym zakštku San Francisco. Małe biuro było wietne zewzględu na stosunkowo niski czynsz, lecz przestała się tymcieszyć, kiedy stało się za ciasne. Na biurku piętrzyły siępróbki materiałów, wzory deseni na tekturkach i fotokopieformularzy podatkowych z 1991 roku. Na podłodze wokółbiurka można było znaleć wszystko, od gipsowych odlewówgzymsów, po ksišżki na temat redniowiecznej architektury.Teraz pełno tu było jeszcze kwiatów i balonów. Na pozo-stałych biurkach panował względny porzšdek. Może ten rycerzprzytaszczyłby kilka segregatorów, jeli już miały się na coprzydać.- Gen, telefon do ciebie na drugiej linii. Jaki odwokatz wybitnie brytyjskim akcentem. - Angela była pod wielkimwrażeniem. - Może to kto z rodziny królewskiej?A więc rycerstwo nadcišga. Genevieve rozemiała się zeswoich bzdurnych myli.- Będziesz pierwszš osobš, która się o tym dowie.- W każdym razie nie odrzucaj oferty pracy. Jestem pewna,że Buckingham Pałace dobrze płaci.Genevieve podniosła słuchawkę.- Słucham, Genevieve Buchanan.Usłyszała chrzšknięcie mężczyzny po drugiej stronie.- Och, panno Buchanan, moje nazwisko Bryan McShane.Jestem przedstawicielem firmy "Maledica, Smythe i deLip-kau", z siedzibš w Londynie. Przyleciałem na kilka dni do SanFrancisco i chciałbym się z paniš spotkać. W sprawie służ-bowej.- W sprawie służbowej?Kto, na Boga, chciałby jš skarżyć? I za co? Za wypaczonšpodłogę w kuchni czy nierówno ułożone kafelki? Mógł umknšćjej jaki drobiazg, ale zwykle stosowała się skrupulatnie doplanów zaakceptowanych przez klientów. Traktowała swojšpracę bardzo poważnie.- Chodzi o spadek - powiedział mężczyzna zniżajšc głos,jakby obawiał się, że kto podsłuchuje. - Sprawa wymagaosobistej rozmowy, panno Buchanan. Znajdzie pani dla mnieczas dzi po południu?- Panie McShane... - powiedziała powoli - chyba z kimmnie pan myli. Nie mam rodzeństwa, a moi zmarli rodzicerównież byli jedynakami. Nie mam żadnych krewnych.- Panno Buchanan, zapewniam, że odziedziczyła pani spadeki jest on doć pokany. Jest pani ostatnim żyjšcym bezporednimpotomkiem Matyldy z Seakirk. Rodney, ostatni hrabia Seakirk,zmarł niedawno, a mnie polecono zawiadomić paniš o spadku.- Kto?... Czy jest pan pewien?- Hrabia Seakirk. I tak, jestem pewien. Drobiazgowo zbada-łem tę sprawę. Kiedy mogłaby pani spotkać się ze mnš, byo tym porozmawiać?Genevieve potrzšsnęła głowš.- Przecież on musi mieć tysišce potomków...- Niestety, wszyscy pozostali albo zmarli, albo z innychpowodów nie sš w stanie przejšć dziedzictwa.- Nie sš w stanie?Pan McShane milczał dłuższš chwilę.- Obłęd jest plagš tej rodziny, panno Buchanan.Genevieve poczuła się zaintrygowana, mimo że więzy rodzin-ne nie kojarzyły jej się najlepiej i w głębi duszy wolała nie miećdo czynienia ze swymi przodkami. Niestety, tego popołudniabyła już zajęta. Obiecała państwu Campbellom, że obejrzy ichposiadłoć w Carmel. Przytrzymała słuchawkę ramieniem,sięgajšc po stertę dokumentów, które musiała teraz uporzšd-kować.- Przykro mi, panie McShane - westchnęła - ale dzi popołudniu to niemożliwe. Czy mógłby pan przysłać mi pocztšdokumenty do przejrzenia?- Niestety, otrzymałem polecenie, by omówić tę sprawęz paniš osobicie. Może pod koniec tygodnia?Przyznała w duchu, że ten adwokat jest człowiekiemupartym. To stawało się naprawdę ciekawe. Myl o odziedzi-czeniu jakiego bibelotu po szlachetnie urodzonym przodkuzaczęła jš coraz bardziej intrygować. Co to może być? I jakšhistorię ma ten przedmiot? A jeli to jaki skarb sprzedwieków?- A wieczorem? - nalegał McShane.- Dobrze - odparła, ku własnemu zaskoczeniu. W końcumoże postarać się wrócić na pónš kolację.Podała panu McShanowi nazwę jednej z restauracji w centrummiasta i odłożyła słuchawkę.Może to jaki ciekawy klejnot. Skromna zawartoć jejskrzynki depozytowej w banku wzbogaciłaby się o kosztownydrobiazg. Podpisze dokumenty potwierdzajšce odbiór spadkui na tym spra...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]