Lumley Brian-Pierwotny Ląd 1-Dom Cthulhu, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brian Lumley - Dom Cthulhu
Brian Lumley
Dom Cthulhu
Tytuł oryginału:
The House of Cthulhu and Other Tales of Primal Land
Tłumaczenie:
Stefan Baranowski
Dla Malygris
WSTĘP
O człowieku imieniem Teh Atht, Białym Czarowniku z
Wielkiego Pierwotnego Lądu Theem'hdra, i o Rozmaitych
Sprawach związanych z Zapomnianym Wiekiem opisanych w prehistorycznym dokumencie pod tytułem
Legendy dawnych
run
spisał Brian Lumley, na podstawie oryginalnych zapisków Thelreda Gustaua, którego wstęp jest przytoczony
poniżej.
Na długo przed Atlantydą, przed Uthmalem i Mu, w czasach tak zamierzchłych, że ogromna większość
współczesnych badaczy nie jest przekonana o jego istnieniu, na terenie pierwotnego lądu, Theem'hdra, panował dotychczas
nieznany, nieodgadniony Wiek Człowieka. Jak dawno temu to było? Mógłbym powiedzieć, że ten potężny kontynent
istniał dwadzieścia milionów lat temu, lecz byłby to jedynie domysł. Może było to czterdzieści milionów albo nawet sto
milionów lat temu... nie mam pojęcia.
Wiem tylko, że w 1963 roku, gdy obserwowałem ze stosunkowo niewielkiej odległości fantastyczne erupcje
Surtsey, kiedy ta wulkaniczna wyspa wyłaniała się z morza u wybrzeży Islandii, wyłowiłem z fal oceanu potężny kawał
zastygłej lawy, która miała się stać przyczyną zmiany zapatrywań całego świata archeologii!
Obiekt ten był nie tylko zdumiewający, lecz także niesamowity. Zdumiewający, ponieważ w masie biało-szarej,
porowatej skały była zatopiona kula niebieskiego szkła, która niby oko patrzyła z falujących wód morza. Niesamowity,
ponieważ masa ta (której szklista zawartość nawet na pierwszy rzut oka wskazywała na sztuczne pochodzenie) została
niedawno wyrzucona z wnętrza nowo narodzonego wulkanu.
Kiedy wyciągnięto znalezisko na pokład, moi ludzie pośpiesznie odłupali wciąż gorącą skorupę lawy i ostrożnie
zanieśli ową szklaną kulę do mojej kabiny. Do powierzchni kuli przywarło kilka kropelek wody, a osad lawy i pyłu
wulkanicznego rozmywał jej kolor i przesłaniał zawartość. Ale kiedy wytarłem ją ściereczką, zarówno ja sam jak i
otaczający mnie ludzie wpatrzyliśmy się w nią z zapartym tchem i na chwilę wrażenie burzliwych narodzin Surtsey
zupełnie uleciało nam z pamięci.
W środku bowiem znajdowało się coś, co nie powinno się tam znajdować! Wewnątrz niebieskawej kuli zamknięta
była skrzynka ze zmatowiałego, żółtego metalu, w kształcie sześcianu o krawędzi dziewięciu cali. Była zaopatrzona w
zaczep i widać było jakby zawiasy, a całą jej powierzchnię pokrywały tajemnicze symbole i wykrzywione pyski jakichś
potworów czy smoków, karłów i olbrzymów, węży i demonów oraz innych mrocznych istot rodem z rozmaitych mitów i
legend. Jeszcze zanim otworzyłem tę skrzynkę - w istocie zanim w ogóle rzuciłem okiem na jej zawartość - wiedziałem, że
jest niezwykle stara... ale nigdy bym nie odgadł, że pochodzi z czasów poprzedzających epokę dinozaurów, tych
wymarłych istot, których kości ozdabiają sale współczesnych muzeów. „Przecież - pomyślicie - jeszcze na ziemi nie było
ludzi, którzy mieli się pojawić dopiero wiele milionów lat po zniknięciu dinozaurów"... Tak? Ja także tak kiedyś myślałem.
Zawinęliśmy do portu w Reykjaviku, gdzie zabrałem szklaną kulę do hotelu, w którym się zatrzymałem. Była lita, a
zarazem zdumiewająco lekka, rodzaj szkła zaś, z którego ją wykonano, był zupełnie nieznany we współczesnym świecie.
Kiedy już wykonałem liczne zdjęcia mego znaleziska i pokazałem je swym kolegom i przyjaciołom - aby nie było
wątpliwości co do mojego do niego tytułu - usiadłem w swym pokoju, aby zastanowić się nad sposobem wydobycia
metalowej skrzynki z wnętrza szklanej kuli.
Gdyby kula była w środku pusta, wówczas zwykłe potrząśnięcie mogłoby wystarczyć, aby skruszyć szklaną
powłokę, ale tak nie było, a ja nie chciałem uszkodzić skrzynki, W końcu po dziewięciu pełnych napięcia dniach, kiedy
znalazłem się w Londynie, wystarałem się o wiertło z diamentowym ostrzem i przystąpiłem do procesu mozolnego i
długotrwałego (tak sądziłem) wiercenia. Ale byłem w błędzie.
Wywierciłem w kuli tylko dwa otwory, każdy sięgający do około cala od skrzynki, gdy z drugiego otworu zaczął
wypływać oleisty, niebieski płyn dymiący w zetknięciu z otaczającym powietrzem. Najwyraźniej wiercąc drugi otwór,
przebiłem niewidoczną powłokę, która musiała otaczać metalową skrzynkę. Musiało tam także panować podwyższone
ciśnienie, ponieważ ów płyn pienił się, wydobywając na zewnątrz i spływając po powierzchni kuli, a tam gdzie jej dotknął,
szkło topiło się niczym masło!
Opary wydobywające się z wnętrza kuli gęstniały z każdą chwilą i były tak gryzące, że wkrótce musiałem opuścić
pokój i nie mogłem być świadkiem dalszego ciągu przebiegającej tam katalitycznej reakcji. Kiedy w kilka minut później
dym rozproszył się, pośpieszyłem do stołu, gdzie ujrzałem złotawo połyskującą skrzynkę pośród resztek stopionego i
parującego jeszcze szkła. Próbowałem uratować te kilka kawałków szklanej powłoki, oblewając je strumieniem zimnej
wody, ale na próżno: działanie katalizatora było zbyt szybkie. W końcu zająłem się skrzynką...
Palce mi drżały, gdy wytarłszy blat stołu, przenosiłem skrzynkę do gabinetu. Zwolniłem zaczep i uniosłem pokrywę,
której zawiasy robiły wrażenie, jakby naoliwiono je zaledwie wczoraj! Przez długą chwilę tylko stałem i patrzyłem, drżąc
nas całym ciele i pocąc się z hamowanego podniecenia, po czym zdołałem się opanować i przystąpiłem do wykonania
dodatkowych zdjęć... kiedy wyjmowałem ze skrzynki kolejne przedmioty i układałem je na stole.
Był tam maleńki srebrny gwizdek z ustnikiem zalepionym woskiem; kilka małych, ciemnych buteleczek
zawierających jakąś gęstą ciecz, oznaczonych czerwono połyskującymi hieroglifami wytłoczonymi na chropawej etykiecie;
szkło powiększające w kwadratowej złotej oprawie, ozdobionej filigranowymi arabeskami o intrygujących kształtach,
1 / 58
Brian Lumley - Dom Cthulhu
której boki były inkrustowane opalizującą macicą perłową; maleńka czaszka, przypominająca czaszkę małpy, ale tylko z
jednym oczodołem w samym środku czoła, cała pokryta złotą folią, a w miejscu oka tkwił sporej wielkości rubin; złożona
mapa, wytłoczona na czymś w rodzaju pergaminu, który zaczął się kruszyć, gdy tylko zacząłem ją rozkładać (na szczęście
zdołałem zrobić zdjęcie, choć niezbyt udane, zanim pergamin rozpadł się w pył, i dzięki Bogu tylko ten jeden przedmiot
wyjęty ze skrzynki uległ zniszczeniu w ten sposób); zestaw srebrnych cyrkli w doskonałym stanie; piękny bambusowy flet
wyjątkowej roboty, pokryty miniaturowymi rzeźbami gór i lasów oraz zatok ze stojącymi w nich łodziami, których żagle
nie przypominały żadnych rodzajów żagli znanych człowiekowi; ołowiany naszyjnik w kształcie jaszczurki, która pożera
własny ogon; duży, ostry jak brzytwa, zakrzywiony ząb jakiegoś drapieżnika, osadzony na drewnianej rękojeści,
przypominający śmiercionośny sztylet; a na dnie skrzynki, pod tymi wszystkimi skarbami, spoczywały księgi runiczne i
zwoje dokumentów wykonanych ze skóry cienkiej jak papier i pokrytej jakąś substancją, która sprawiała, że wciąż były
zdumiewająco elastyczne po Bóg wie jak długim czasie.
Było tam także kilka luźnych kartek pokrytych zupełnie mi nieznanymi hieroglifami, których znaczenia niemal na
pewno nie zdołałby odczytać żaden współczesny kryptograf czy badacz znaków runicznych. Kiedy ostrożnie rozkładałem
te kartki na stole, nagły podmuch powietrza omal nie zwiał ich na podłogę. Chwyciłem pierwszy przedmiot, jaki miałem
pod ręką - szkło powiększające w antycznej oprawie - aby je unieruchomić, i wówczas przypadkowo dokonałem zupełnie
fantastycznego odkrycia.
Ktokolwiek włożył do skrzynki te wszystkie przedmioty, a ją samą zamknął w owej szklanej kuli, nie tylko
przemyślnie i celowo zabezpieczył ją na tę podróż w przyszłość, lecz także przewidział niektóre problemy, jakie mógłby
napotkać jej odkrywca. Ten człowiek niewątpliwie był jakimś naukowcem, ale to, z czym miałem do czynienia, z
pewnością było czymś znacznie więcej niż sama nauka!
Zakręciło mi się w głowie i musiałem się chwycić krawędzi stołu, żeby nie stracić równowagi. Zamrugałem i
spojrzałem ponownie... wpatrywałem się przez dłuższą chwilę... i w końcu, nerwowo przecierając oczy, niepewnie
przysunąłem krzesło, żeby jeszcze raz się przypatrzyć z niedowierzaniem (sądziłem, że ulegam jakiemuś zadziwiającemu
złudzeniu) owym hieroglifom, które teraz widniały wyraźnie pod niebieskawym szkłem powiększającym.
To wcale nie były hieroglify!
Teraz mogłem odczytać te starożytne litery równie łatwo, jakbym sam je napisał, bo teraz - tak się przynajmniej
wydawało, patrząc przez owo szkło powiększające - widać było, że tekst jest napisany po niemiecku, w języku mojej
młodości! Niecierpliwie przeczytałem jedną stronę, dwie, trzy, z niedowierzaniem zapisując tekst po angielsku, kiedy
przeglądałem kolejne kartki pod szkłem powiększającym, dzięki któremu rozmyte obce znaki układały się w
rozpoznawalne słowa, zwroty i zdania, gdy powoli przesuwałem szkło powiększające coraz dalej.
Wtedy wydarzyło się nieszczęście. Dłoń drżała mi tak silnie, a oczy łzawiły tak mocno od nieustannego
wpatrywania się w fascynujący tekst, że upuściłem szkło powiększające, wydając okrzyk przerażenia, gdy całym ciężarem
uderzyło w krawędź skrzynki. Natychmiast z wnętrza pękniętego szkła wyciekła wąska strużka oleistej niebieskiej cieczy. I
czyż muszę opowiadać, co się wydarzyło potem? W ciągu niecałych dwudziestu sekund z owego cudownego szkła
powiększającego nie pozostał żaden ślad, poza kwadratową złotą oprawą i gryzącym dymem, który szybko rozproszył się
w powietrzu...
Na chwilę opanowała mnie rozpacz; przeklinałem siebie za niezręczność i prawie zacząłem krzyczeć na głos, ale
potem chwyciłem nagryzmolone notatki (w sumie trzy strony) i zdałem sobie sprawę, że nie wszystko stracone! Na tych
kilku skrawkach papieru znajdował się klucz, dzięki któremu można będzie odkrywać sekrety manuskryptów równie łatwo
jak przy pomocy magicznego szkła powiększającego, tylko znacznie wolniej. Tak, znacznie, znacznie wolniej.
Przez dziewięć długich lat pracowałem - nie tylko nad tłumaczeniem, lecz także nad próbą zrozumienia Wieku
Człowieka, poprzedzającego prehistorię ludzkości! - ale chociaż udało mi się przetłumaczyć trzecią część ksiąg runicznych
i manuskryptów Teh Athta, poniosłem kompletne fiasko, próbując przekonać jakikolwiek autorytet o niezwykłym
znaczeniu skarbu znalezionego w bombie wulkanicznej wyrzuconej z gardzieli nowonarodzonego wulkanu.
Może gdyby moje znalezisko było mniej spektakularne... gdybym nikomu nie powiedział o zniknięciu kuli i szkła
powiększającego... a już z pewnością gdybym nie wspomniał o niezwykłych właściwościach tego szkła powiększającego,
sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej. A teraz jest tak, że wciąż mnie irytuje, iż jestem traktowany jak
„nieszkodliwy dziwak" albo „osobliwy ekscentryk" i to pomimo dobrej reputacji, jaką poprzednio się cieszyłem, oraz tego,
że posiadam dokumentację fotograficzną i przyjaciół, którzy ręczą, że to, co mówię, jest prawdą. Moje zdjęcia oczywiście
muszą być „podróbką", a przyjaciele zwykłymi „naiwniakami".
Cóż więcej mogę powiedzieć lub uczynić? Jeśli nie opowiem światu o Theem'hdrze, Pierwotnym Lądzie, skąd biorą
początek dzieje ludzkości, w należyty sposób - jak naukowiec, który nie zwraca uwagi na głupie figle i oszustwa, o które
jestem oskarżany - moim obowiązkiem jest przedstawić to w innej formie. Jeśli nie mogę podać słów i faktów dotyczących
Teh Athta albo przynajmniej fragmentów mitów czy baśni z czasów spoza czasu, muszę je przedstawić w postaci zwykłego
opowiadania.
W tej mierze ogromnie mi pomógł mój dobry przyjaciel i współpracownik, Brian Lumley, ubarwiając legendy, kiedy
je stopniowo poznawałem i przygotowywałem do wydania drukiem. Gdyby nie było celem Teh Athta, aby ten nasz świat
jutra dowiedział się o jego własnych, baśniowych czasach, nie potrafię powiedzieć, co było jego celem. Z
pewnością coś
takiego miał na myśli, kiedy umieściwszy swoje skarby w owej skrzynce, zamknął ją w szklanej kuli i przedsięwziął
wszelkie możliwe środki ostrożności, aby je zabezpieczyć na długie eony, po wysłaniu w przyszłość z okrytego mgłą i
odległego, ale już nie zapomnianego lądu Theem'hdra!
Thelred Gustau
Co możemy powiedzieć o owym lądzie istniejącym u zarania czasu, w pierwszym „cywilizowanym" Wieku
Człowieka? Jego mieszkańcy zwali go Theem'hdra, ale ta nazwa jest nieprzetłumaczalna; ale jakże możemy, patrząc
wstecz, w głąb bezdennej otchłani przeszłości, nazywać czy klasyfikować kontynent, który od tego czasu wielokrotnie
wynurzał się i zapadał w głąb oceanu, choć na ogół powracał do swego pierwotnego kształtu. W porównaniu z nim
Atlantyda istniała zaledwie wczoraj...
Być może moglibyśmy o tym lądzie myśleć jak o Pangei, ale nie takiej, jaką sobie wyobrażają współcześni badacze.
I nie mówię tego po to, aby krytykować czy umniejszać zasługi któregokolwiek z tych autorytetów, który postanowił
zamknąć oczy na wyniki pracy Thelreda Gustaua. Nie, zwracam jedynie uwagę, że ich Pangea, ta „ogólnie znana" Pangea,
2 / 58
Brian Lumley - Dom Cthulhu
w przyjętej skali czasu istniała w zeszłym tygodniu. W tej samej skali czasu Theem'hdra istniała prawdopodobnie kilka
miesięcy temu.
Jednak dla mnie, podobnie jak dla Gustaua, Pierwotny Ląd już nie tkwi w mglistej, baśniowej przeszłości. Pracując
nad przekładami mego kolegi, przygotowując je do druku w postaci zwykłych opowiadań, poznałem Theem'hdrę równie
dobrze jak moją ojczystą Anglię. Jest to miejsce, do którego mógłbym się udać, po prostu zamykając oczy i wysyłając swe
myśli z zamiarem odnalezienia... pamięci ludzkiej rasy? Znam te rozległe równiny tak samo dobrze jak lasy mego
dzieciństwa, a kręte alejki Klühn tak samo dokładnie jak strome uliczki Durham City.
...Theem'hdra jest pochodzenia wulkanicznego. W manuskryptach Teh Athta jest mowa o dwóch wulkanach, które w
jego czasach były aktywne, ale nasze twierdzenia dotyczące pochodzenia tego kontynentu opieramy głównie na tym, co
Thelred Gustau zapamiętał z mapy umieszczonej w złotej skrzynce; na tym oraz na podstawie nienajlepszych fotografii,
które wykonał, zanim pergaminowa mapa uległa zniszczeniu.
Na reprodukcji widać, że w centralnej części Theem'hdry znajduje się rozległe, śródlądowe morze, stanowiące
niemal idealne koło o średnicy około pięciuset mil, otoczone przez Wielkie Góry Koliste. Na południowy zachód od owego
morza i w jego pobliżu wznosi się potężny wulkan, który w istocie stanowi wtórny stożek wulkaniczny, wciąż aktywny i od
czasu do czasu niepokojący okolicznych mieszkańców. Wydaje się, że dawna gardziel pierwotnego wulkanu to obecnie
owo śródlądowe morze, a ściany krateru, w wyniku erozji spowodowanej wiatrem, deszczem i wstrząsami młodej planety,
stanowią Wielkie Góry Koliste.
Ale cóż to musiał być za wulkan! Zionący ogniem kocioł o średnicy pięciuset mil; Krakatau byłby w porównaniu z
nim zwykłą petardą! W taki oto sposób, w zapewne najgwałtowniejszych w dziejach planety pierwotnych konwulsjach,
narodziła się Theem'hdra. A po jakimś czasie pojawili się ludzie...
Na linii biegnącej ze środka wewnętrznego morza na zachód leży drugi aktywny wulkan tego kontynentu,
stanowiący stożkowatą wyspę wyrastającą z Nieznanego Oceanu. Podczas swoich narodzin wulkan ten zniszczył i
pogrzebał pod warstwą lawy miasto Bhur-Esh, które przeżywało okres rozkwitu, gdy Klühn, nowoczesna stolica na
wschodnim wybrzeżu, oddalona o blisko trzy tysiące mil, była jeszcze rybacką wioską. Pomimo to, chociaż Bhur-Esh ma
się tak do Klühn, jak Ur do współczesnego Kairu, legendy o Bhur-Esh docierały do Teh Athta w jego fantastycznym
mieszkaniu, wychodzącym na wielką Zatokę Klühn, a ten sumiennie zapisywał je w swych księgach runicznych. Dzięki
temu znamy historię barbarzyńcy Kanka Thada, który wyruszył z Bhur-Esh i powrócił tego samego dnia, po czym nigdy
więcej nie opuścił tego miasta...
Ale powróćmy na wschodni brzeg kontynentu. Prawie osiemset mil na południe od Klühn - po drugiej stronie Lohr i
kilku mniejszych rzek otoczonych gęstymi lasami - leży Yhemnis. To wspaniałe, barbarzyńskie miasto ze złota, kości
słoniowej i drewna jest siedzibą i warownią smagłych handlarzy niewolników i piratów. Jeszcze dalej na wschód, za
burzliwą Cieśniną Yhem, w odległości osiemdziesięciu mil morskich znajduje się porośnięta dżunglą wyspa Shad-arabar
(jej stolica, Shad, leży mniej więcej naprzeciw Yhemnis), która stanowi ojczyznę plemion Yhemni. Na szczęście ci
ciemnoskórzy ludzie równie często skaczą sobie do gardeł, jak wojują z innymi, bardziej cywilizowanymi ludami
zamieszkującymi Pierwotny Ląd. Ale nie należy na tej podstawie sądzić, że mieszkańcy Yhemnis i Theem'hdry to sami
barbarzyńcy, o nie!
Po drugiej stronie kontynentu, na jego północno-zachodnim skraju, leży kraina fiordów i jezior, i chłodnych wód.
Koczownicze stada wełnistych mamutów przemierzają wielkie równiny ciągnące się na zachód; polują na nie wysokie,
białe dzikusy, które - choć okolice te zamieszkuje wiele rozmaitych plemion i rodów - ogólnie są określane mianem
Wikingów. Jednak częściej mówi się o nich: Barbarzyńcy!
Prawdziwego Barbarzyńcę łatwo rozpoznać po jego potężnej budowie, lekko opalonej skórze, zamiłowania do
kobiet i mocnych trunków, szybko zmieniającym się nastroju (od niepowstrzymanej euforii do głębokiej depresji), lęku
przed czarami oraz po charakterystycznej grzywie krótkich, szczeciniastych włosów spływających na kark.
Rybacy słynący z polowań na wielkie wieloryby, żeglarze biegli w budowie statków, wojownicy budzący lęk swą
iście szaloną furią - a także handlarze, których skóry i kość słoniowa są bardzo cenione w miastach Khrissa i Thandopolis -
Wikingowie to barwne postacie, pełne gorącego upodobania do przygód, opowieści i śpiewu. To także wędrowcy, których
można spotkać z dala od ich zimnej ojczyzny, niemal w każdej części Theem'hdry.
Khrissę - wspomniane już zimne i odludne miasto z bazaltowych bloków, leżące przy ujściu Wielkiej Rzeki,
czterysta mil na wschód od wielkich równin - zamieszkują wychudli, rozproszeni na dużym terenie kapłani, którzy
stanowią rasę odrębną w stosunku do większości ludów Theem'hdry. Są wysocy i szczupli, łysi i całkowicie wygoleni; ich
życie jest równie ascetyczne jak oni sami. Ich jedynym zadaniem wydaje się zanoszenie modłów do licznych bogów
zamieszkujących ziemie na północ od lodowej bariery.
W Roku Białych Wielorybów - kiedy zlodowacenie zatrzymało się, tworząc długą na tysiąc mil rafę, i rozpostarło
swą mroźną opończę daleko na wschód, sięgając do samych stóp Tharamoon - kapłani z Khrissy złożyli w ofierze trzysta
miejscowych kobiet, aby powstrzymać śmiercionośny pochód lodu. Biada temu, kto zapuści się w te strony, gdy lód
trzeszczy na północy, a gnane wichrem złowieszcze śnieżyce przenikają daleko w głąb lądu!
Na północny wschód od Khrissy, w najbardziej na północ wysuniętym punkcie kontynentu, dziesięć mil od brzegu,
wznosi się cicha i złowroga wyspa-góra Tharamoon. Na szczycie najwyższego wzniesienia widać potężny zamek z szarego
kamienia na tle szarego nieba i chociaż jego niegdysiejszy mieszkaniec, czarownik imieniem Mylakhrion Starszy, już od
dawna nie żyje, a jego prochy dawno rozwiał wiatr, wyspa wciąż jest opustoszała, żaden bowiem człowiek nie odważy się
stawić czoła potężnym czarom i zaklęciom, które Mylakhrion w ostatnich dniach swego życia niewątpliwie rzucił na tę
złowrogą górę. Nie, pomimo wszystkich skarbów, które podobno spoczywają wraz z jego kośćmi u stóp zamkowych
murów...
Ale o ile Mylakhrion, przodek samego Teh Athta, był stary w czasach młodości Theem'hdry (nie żył już od tysiąca
stu lat, gdy Teh Atht śnił swe sny o Początku i Końcu), o tyle inne, jeszcze bardziej mroczne czary przetrwały długie
stulecia, aż do czasów współczesnej Theem'hdry.
Do niedawna większość tych najokropniejszych sił ciemności była uwięziona dzięki runom i zaklęciom Starszych
Bogów w bezdennej krypcie pod Arlyeh, wyspą zasłaną bezimiennymi ruinami, leżącą między Krainą Lodów a Klühn.
Grabieżca imieniem Zar-thule był tym, który wraz ze swymi ludźmi wylądował na owej wyspie, poszukując bezcennych
skarbów z Domu Cthulhu... Ale to już zupełnie inna historia.
3 / 58
Brian Lumley - Dom Cthulhu
Jeśli zaś chodzi o Krainę Lodów, leżącą na wschód od Wielkiej Lodowej Bariery, jedynym miastem poza granicami
Pierwotnego Lądu było Yaht-Haal, dobrze znane mieszkańcom Theem'hdry: Srebrne Miasto na rubieżach Krainy Lodów,
które doszczętnie złupił Zar-thule, zanim podjął niefortunną wyprawę na Arlyeh. Złupił Yaht-Haal i spalił miasto, poddając
torturom i mordując wszystkich tamtejszych kapłanów, i czyniąc jeszcze gorsze rzeczy jego łagodnym, odzianym w futra
mieszkańcom. Po owej grabieży, jaką przeżyło Srebrne Miasto, następnej zimy nadciągnęła Wielka Lodowa Bariera,
grzebiąc pod grubą warstwą lodu zbezczeszczone świątynie i domy, nie było tam już bowiem kapłanów ani czarowników,
którzy mogliby powstrzymać pochód lodu swymi zaklęciami i śpiewem.
Mogłoby się wydawać, że przywiązuję wielką wagę do czarowników z Theem'hdry, a przecież wiem, że w
dwudziestym wieku takie opowieści są źle widziane i wkłada się je między bajki. Ale powtarzam, że Theem'hdra istniała
wiele milionów lat temu, kiedy nasz świat był wciąż bardzo młody, a Natura nieustannie eksperymentowała, tworząc
niezliczone dziwne i koszmarne rzeczy. W końcu sama Natura była jeszcze bardzo młoda i jeszcze nie zdecydowała, jakie
zdolności powinien posiadać człowiek, a jakie powinny być zakazane.
W wypadku niektórych mężczyzn i kobiet szalone eksperymenty kapryśnej Natury dały początek rozmaitym
cudom, obdarzając ich zmysłami i zdolnościami przekraczającymi zwykłe pięć zmysłów. Zdolności te często były
dziedziczone przez następne pokolenia i od czasu do czasu obdarzony nimi mężczyzna łączył się z podobną sobie kobietą,
dzięki czemu w wyniku genealogicznych zawirowań, od dawna zapomnianych przez współczesnych ludzi nauki,
przychodził na świat siódmy syn siódmego syna albo dziewiąta córka dziewiątej córki... a potem?
Tak, w owych czasach z pewnością istniały czary, chociaż być może i dzisiaj, w tych czasach „postępu", znajdziemy
inne słowa na określenie czarowników czy czarnoksiężników. Natura bowiem nigdy nie przestała się zabawiać i teraz
swobodnie używamy takich słów jak telepatia, telekineza, teleportacja i tak dalej. I czyż sam Einstein nie był
czarownikiem, którego runy były równie potężne jak runy czarowników w dawno nieistniejącej Theem'hdrze?
Ale nad tym nie zamierzam się rozwodzić... Powróćmy więc do topografii i antropologii Theem'hdry. Na północ od
Zatoki Potworów, pomiędzy potężną rzeką Luhr a Wielkimi Wschodnimi Szczytami, leżą stepy Hrossa, na których żyje
obdarzony gwałtownym usposobieniem lud Hrossaków. Są niezwykle uzdolnionymi jeźdźcami (dosiadają przerażających
jaszczurek) i niezrównanymi wojownikami, którzy co jakiś czas walczą z wojskami otoczonej potężnym murem Grypha,
leżącej koło ujścia Luhr, oraz z ludem Yhemni. Jednak poza sporadycznymi wypadami czy potyczkami Hrossakowie wolą
żyć w pokoju na swych stepach, gdzie uprawiają rolę i doskonalą się w sztuce wojennej i gdzie hodują owe jaszczurki,
które dostarczają im skór i pożywienia. Rzeka Luhr jest dla nich święta i nigdy jej nie przekraczają, a szczyty leżącego na
wschodzie łańcucha gór są dla nich o wiele za wysokie; nie są zbyt dobrymi wspinaczami.
Na zachód od Luhr, w odległości dwustu pięćdziesięciu mil, wznoszą się wzgórza stanowiące forpoczty Wielkich
Gór Kolistych, na terenie których, na wschód od wewnętrznego morza, rozciągają się muliste Ślimacze Moczary. Nawet w
najdzikszych, najgłośniejszych przygodach o tym rozległym i bagnistym obszarze koszmaru wspomina się jedynie
szeptem, bo takie właśnie są owe Ślimacze Moczary, a liczą sobie czterdzieści tysięcy mil kwadratowych! Więc nie
będziemy tam dłużej pozostawać, ale udamy się na zachód, przez morze, do Wewnętrznych Wysp.
W samym środku wewnętrznego morza, które niegdyś stanowiło gardziel olbrzymiego wulkanu, połyskują
Wewnętrzne Wyspy niby zielone klejnoty rzucone na błękitne wody, wznosząc się tak wysoko, że zda się, dotykają samego
nieba. Krążyła pogłoska, jakoby mieszkały na nich srebrzystoszare, wysokie, smukłe istoty, nienależące do ludzkiej rasy.
Ich drewniane domy przycupnęły na zboczach gór; potrzeby tych istot były nieskomplikowane i w całości zaspokajały je
same wyspy oraz wody morza; ich zwyczaje były pełne łagodności, choć dysponowały ukrytą siłą, a życie wiodły spokojne
i kontemplacyjne.
Umysły miały najdoskonalsze spośród wszystkich mieszkańców Theem'hdry, a ich zmysły sięgały dalej niż zmysły
zwykłych ludzi. Zwą ich Suhm-yi, co znaczy tyle co "Rzadko Widziani", bo istotnie można ich zobaczyć tak rzadko, że nie
podobna przedstawić przekonującego dowodu ich istnienia; istnieją jedynie opowieści wędrujących barbarzyńców, których
drogi zawiodły ich aż na wysoką północną krawędź Wielkich Gór Kolistych i na drugą stronę głębokiego wewnętrznego
morza.
Tak oto obszar zamknięty owymi górami wulkanicznymi mieści w sobie zarówno grozę, jak i piękno... ale także i
tajemnicę. Tajemnicę w postaci masywnych kamiennych sześcianów, bezkształtnych bloków, których boki mają długość
kilkuset stóp i które stoją pośród wewnętrznych wzgórz, wzdłuż zachodniego łańcucha gór i są jakoby dawno
opuszczonymi domami członków pierwszej rasy, jaka zamieszkiwała ten świat, rasy, która nie była rasą ludzką, lecz w
czasach prehistorycznych przybyła na Ziemię z gwiazd. Tkwi w tym wielka tajemnica, a kolejną tajemnicę stanowi
mroczna Czarna Wyspa, leżąca na bocznym jeziorze, na północno-wschodnim krańcu wewnętrznego morza, ale wiemy o
niej tylko tyle, że tam jest...
I tak mniej więcej wygląda Theem'hdra. Rozciąga się od Zatoki Klühn na północnym wschodzie do Matki Bogów
na południowo-zachodnim krańcu kontynentu i od ponurych Zębów Yibb i fiordów na północnym zachodzie do Shadarabar
na południowo-wschodnim wybrzeżu. W sumie cały kontynent ma 2400 mil ze wschodu na zachód i 2000 mil z północy na
południe, a jego całkowita powierzchnia wynosi około 3 750 000 mil kwadratowych.
Razem z mieszkańcami Yaht-Haal (jeżeli jacyś jeszcze żyją) Theem'hdrę zamieszkuje sześć różnych ras: Północni
Barbarzyńcy, rozproszeni biali osadnicy żyjący w nadbrzeżnych miastach, legendarni Suhm-yi z Wewnętrznych Wysp,
Hrossakowie ze stepów, smagli i wybuchowi Yhemni oraz rasa pigmejów, która podobno żyje na terenie Ślimaczych
Moczarów. Ludy te czczą wielu bogów, przy czym niektórzy z nich nie są bogami, do których zanosi się modły, lecz
bogami za pośrednictwem których rzuca się klątwy. Gleeth, ślepy Bóg Księżyca, jest uważany za dobrotliwego, podobnie
jak Shoosh, Bogini Spokojnych Snów i Mam, czyli Matka Bogów; natomiast Ghatanothoa to mroczny, fatalistyczny bóg, a
jeszcze bardziej odnosi się to do Cthulhu, choć jego kult ogranicza się do małych, tajemnych sekt; podobnie jest w
wypadku boga Yibb-Tstll. Są jeszcze Bogowie Lodów, których imiona trzyma się w tajemnicy przez kapłanów zimnej
Khrissy, z wyjątkiem Barooma, Boga Lawin, którego imię jest często przywoływane podczas wielkich pijackich festynów
odbywających się u Wikingów.
Niewiele więcej mogę powiedzieć o Theem'hdrze. Są tam rzeki i jeziora, małe i duże miasta oraz inne miejsca, o
których nie wspominałem, a także takie, o których nie będę wiedział, dopóki Thelred Gustau nie przetłumaczy dalszych
części ksiąg runicznych Teh Athta, ale to dopiero przyszłość. A teraz zapraszam do lektury baśni i legend z czasów dawno
minionych i zapomnianych. Jeżeli potraktujecie je jak zwykły wytwór wyobraźni, to wasza sprawa. Jeśli o mnie chodzi,
4 / 58
Brian Lumley - Dom Cthulhu
poznałem krainę Theem'hdra całkiem dokładnie i mogę się tam wybrać, po prostu zamykając oczy i pozwalając myśli
wędrować przez niezliczone eony. Przyłączcie się do mnie, wybierzmy się razem do tego pełnego przygód świata sprzed
wielu, wielu wieków, kiedy u zarania czasu istniał ów Pierwotny Ląd...
DOPISEK
Po tym, jak napisałem ten tekst, który miał służyć za wstęp do oryginalnej książki Thelreda Gustaua, wydarzyło się
coś zupełnie fantastycznego i niewytłumaczalnego. Nie, po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że może to wydarzenie
nie jest całkiem niewytłumaczalne, ale jeśli nie jestem w błędzie, z pewnością jest fantastyczne.
Wiedziałem od tygodni, że Thelred jest czymś podekscytowany i ze względu na jego wiek ostrzegłem go, żeby nie
pracował zbyt intensywnie nad
Legendami dawnych run.
Odniosłem wrażenie, że nie jada ani nie sypia jak zazwyczaj i że
coś - jakiś aspekt jego pracy, o którym dotąd nie wspominał - stało się jego obsesją.
Owego dnia jego gospodyni, pani Petersen, przygotowała śniadanie, na które ledwie rzucił okiem, po czym
pośpieszył do swego gabinetu. Następnie usiadł przy biurku ze skrzypiącym piórem i zgromadzonymi wokół przedmiotami
ze złotej skrzynki.
Siedział tak przez całe przedpołudnie, wciąż popijając kawę, ogarnięty nieprzemijającym podnieceniem, a kiedy
nadeszło południe, opuścił gabinet i udał się do sypialni. Kiedy przechodził koło pani Petersen, twarz miał „dziką,
zaczerwienioną i pełną radości, ale był także najwyraźniej bardzo zmęczony". Poprosił, aby obudziła go o siódmej
wieczorem i przed pójściem do domu przyniosła mu do gabinetu kawę i kanapki.
Postąpiła dokładnie według jego polecenia, ale była tak zaniepokojona zachowaniem swego pracodawcy, że nie
poszła od razu do domu. Usiadła w kuchni, słuchając stłumionych dźwięków dobiegających z gabinetu profesora... oraz
jego częstych, pełnych podniecenia okrzyków.
Musiała się zdrzemnąć, bo następnym dźwiękiem, jaki dobiegł jej uszu, był niezwykle głośny okrzyk triumfu
profesora, głęboki, niski ryk, który z trudem można było nazwać głosem, a następnie łoskot, od którego cały dom zatrząsł
się w posadach.
Pośpieszyła do gabinetu, a gdy otworzyła drzwi, ujrzała, że pokój został dosłownie wywrócony do góry nogami. Na
suficie kołysał się żyrandol z kilkoma stłuczonymi żarówkami, rzucając migotliwe cienie na ściany pokoju. Książki i
dokumenty leżały rozrzucone po całym pomieszczeniu, a luźne kartki wciąż fruwały w powietrzu; duże wykuszowe okno
zostało wypchnięte na zewnątrz, do ogrodu, gdzie jeszcze teraz można było dostrzec poruszający się wielki czarny cień.
Chwiejąc się na nogach, pani Petersen podeszła do rozbitego okna i zdążyła jeszcze zobaczyć jakiś kształt, jakby
potwornego ptaka czy nietoperza, który uniósł się w górę z łopotem wielkich skrzydeł, a na jego grzbiecie ujrzała maleńką
sylwetkę... człowieka!
Byłem jedną z kilku osób wezwanych przez policję następnego dnia rano, aby coś zrozumieć z relacji pani Petersen.
Chcieli się dowiedzieć, czy miałem jakiekolwiek pojęcie, nad czym pracował profesor, i czy wiedziałem, że
eksperymentował z materiałami wybuchowymi. I jakie to mogły być środki wybuchowe. Zadano mi wiele podobnych
pytań, ale na wszystkie mogłem odpowiedzieć, tylko potrząsając głową zupełnie skonsternowany. Najwyraźniej nastąpiła
jakaś eksplozja, która zniszczyła gabinet profesora, a zwłaszcza okno, ale to nie wyjaśniało nieobecności jego samego.
Gdzieś powinno być jego ciało, albo przynajmniej jakiś jego ślad! Ale nie, nic takiego nie znaleziono, żadnego
śladu, aby stała mu się jakaś krzywda. Zatem co się właściwie wydarzyło? I jeśli Thelred Gustau wciąż żył, gdzie się teraz
znajdował?
Później pozwolono mi zebrać wszystkie jego notatki, dokumenty, książki i rozmaite kurioza, aby zbadać
uszkodzenia, jakich mogły były doznać... i wtedy elementy tej łamigłówki zaczęły się układać w pewną całość. Musiało
jednak minąć kilka tygodni, zanim doszedłem do konkretnych wniosków, ale okazały się takie, że nie mogłem ich
przekazać policji.
Klucz znajdował się w notatkach Thelreda, w owej obszernej, choć chaotycznej bazgraninie, która częściowo
stanowiła przekład fragmentów tekstu Teh Athta, ale głównie była wyrazem podniecenia profesora jakimś zasadniczym
punktem zwrotnym, który jego zdaniem się zbliżał.
I oczywiście ten punkt zwrotny miał miejsce owej nocy, w postaci obcego, niskiego „głosu" i kształtu ni to ptaka, ni
to nietoperza, który uniósł triumfującą ludzką postać w nieznane wymiary czasu i przestrzeni.
Thelred bowiem opisał dziwne właściwości, jakie jego zdaniem były ukryte w wydobytym ze skrzynki Teh Athta
zatkanym srebrnym gwizdku oraz potężnej energii zamkniętej w małej buteleczce ze złotawą cieczą. Przyrównał te
przedmioty do pewnych obiektów wymienionych w osobliwych, ezoterycznych pracach dr Labana Shrewsbury'ego, a
równocześnie zrobił parę notatek dotyczących olbrzymich latających stworów o nazwie Byakhee i czczonego od
niepamiętnych czasów, obdarzonego mackami boga, Hastura.
Były to wszystko wątłe wskazówki, ale czyż ostatnio nie uskarżał się na wciąż rosnącą pogardę, jaką mu okazywali
jego niegdysiejsi koledzy? I czyż często nie powtarzał, że jego pragnieniem jest „znaleźć się z dala od tego wszystkiego"?
Nigdy nie był zadowolony z tego, że przyszło mu żyć pośród zgiełku i zamętu dwudziestego wieku, i zawsze szukał
samotności w widoku niezmierzonego oceanu; pociągały go odległe, odludne miejsca, więc co go trzymało tutaj, w świecie
zamieszkiwanym przez ludzi, zwłaszcza w takim świecie jak teraz?
Często wyrażał swój podziw dla starych baśni arabskich, w których dżin mógł się ukrywać w czarodziejskiej
lampie, a dzielni ludzie szukali przygód, podróżując na przeczących prawom grawitacji latających dywanach. A teraz... czy
sam odkrył swój latający dywan, unosząc się na grzbiecie tajemniczego Byakhee, który mógł go zanieść do owego świata
cudów, który tak podziwiał?
Możecie mi nie wierzyć, ale widzę go oczyma wyobraźni, jak siedzi przy biurku, zrywa się na równe nogi z
okrzykiem zdumienia i z drżeniem wypija łyk złotawego płynu. Słyszę, jak ochrypłym głosem wzywa Hastura i dmucha w
gwizdek, który przed chwilą odetkał. Po czym nadlatuje podmuch energii, zwiastujący przybycie Byakhee, wywracając
pokój do góry nogami i tłukąc okno, ale on sam nie doznaje przy tym żadnej szkody.
Widzę to wszystko i wiem, że tak właśnie musiało się to być, ponieważ spośród wszystkich przedmiotów, jakie
znajdowały się w złotej skrzynce, brakuje tylko srebrnego gwizdka i jednej małej buteleczki...
Teraz jestem jedynym spadkobiercą i właścicielem jego posiadłości i wiem, że wkrótce poznam legendy, spisane
przed wieloma eonami w postaci hieroglifów wyrytych na kartach ksiąg runicznych Teh Athta. To, co zaczął Thelred
5 / 58
[ Pobierz całość w formacie PDF ]