Lumley Brian-Nekroskop 6-Bracia krwi, j. LITERATURA POWSZECHNA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
NEKROSKOP 6 - Brian Lumley
NEKROSKOP 6
Brian Lumley
Świat wampirów 1: bracia krwi
Tytuł oryginału: The Vampiry World I: Blood Brothers
Tłumaczenie: Jarosław Irzykowski, Stefan Baranowski
Nickowi Austinowi, mojemu od wielu lat światełku przewodniemu. Jak dotąd na pewno pochłonęliśmy więcej
metaxy, niż sami ważymy, lecz wiele jej jeszcze zostało tam, skąd się wywodzi!
CZĘŚĆ PIERWSZA:
PATRZĄC WSTECZ
I
Poranek. Brzask słońca. Wschód.
Piętnaście razy wzeszło słońce od czasu bitwy o ogród Mieszkańca; wzeszło nad południowo-zachodnim
widnokręgiem, przemierzyło odwieczną ścieżkę, wpisaną w jego cykl i znów skryło się na południowym wschodzie.
Piętnastokrotnie kreśliło ów niski i ciepły, tak leniwy złoty łuk na niebie, tyle samo razy zachodząc.
Zachód słońca. Noc, ciemność, zagrożenie!
Zachód. Od niepamiętnych czasów pora strachu: kiedy to ostatnie żółte błyski usuwają się cicho z wysokich grani
rozległej ściany gór, aż najwyższe szczyty otulą się bladą ochrą, potem jakby popiołem, a na koniec wilczą szarością i
srebrem, w poblasku znad Krainy Gwiazd. Pora strachu, owszem... tyle że to przeszłość. Doszło bowiem do bitwy w
ogrodzie Mieszkańca i odniesiono zwycięstwo, a niemal nieśmiertelni panowie zamków w Krainie Gwiazd, Wampyry,
stracili wiele ze swej nieśmiertelności. Zaiste, jedni poginęli, inni pierzchali do Krainy Lodów. Z tych ostatnich, tylko
nielicznym udało się uciec.
Zachód, a lękać się nie ma czego. Już nie trzeba. Jakoś tak dziwnie...
Po jednej stronie gór, tej bliższej słońcu (w Krainie Słońca, z jej lasami, rzekami i, na południu, pustkowiami
poddawanymi bezlitosnej spiekocie), światło dzienne opierać się będzie jeszcze przez dwadzieścia pięć godzin, natomiast
w Krainie Gwiazd, odciętej barierą gór od życiodajnego słonecznego ciepła, kamieniste ziemie zdane były jedynie na
poświatę gwiazd i zorzy znad Krainy Lodów. Tak zawsze było i tak dalej będzie.
Tyle że w swoim czasie były tu również Wampyry!... Teraz jednak nie znaleziono by żadnego. Przynajmniej nie w
Krainie Gwiazd. Może nie ma już Wampyrów, poza jednym; ten jednak był inny. Był nim Mieszkaniec.
Właśnie u progu tej kolejnej nocy, piętnastego zachodu Nowej Ery Krainy Gwiazd, Mieszkaniec wezwał Lardisa
Lidesci do swego domu w ogrodzie, wysoko nad kamienistymi równinami tej krainy.
Lardis był królem Wędrowców, wodzem jednego z plemion cygańskich z Krainy Słońca. Niskiego wzrostu, o ciele
jak beczułka i rękach długich jak u małpy; czarne kosmyki okalały pomarszczoną, ogorzałą twarz o spłaszczonym nosie i
szerokich ustach, pełnych mocnych, nierównych zębów. Z brązowych oczu Lardisa, spod krzaczastych brwi, biła
przytomność umysłu, a i sam był nader zwinny, pomimo krępej postury. W rzeczy samej, był Cyganem i było to po nim
widać.
Pojęcie „Cyganie” miało w istocie dwa znaczenia. Troglodyci z Krainy Gwiazd, neandertalczycy zamieszkujący
jaskinie, również nazywali siebie Cyganami. Dla nich oznaczało to „Posłusznych” - posłusznych woli Wampyrów! Nikt nie
pamiętał już genezy tego pojęcia w języku Wędrowców. Teraz, gdy posługiwali się oni tym określeniem dla odróżnienia
1 / 190
NEKROSKOP 6 - Brian Lumley
siebie od trogów, najlepiej wyrażało ono ich samych, ich sposób życia; kotlarzy, muzykantów, szukających ucieczki (często
w głębokich jaskiniach, podobnych siedzibom trogów), wędrownych dymarzy i kowali, nawiedzonych: Cyganów.
Wędrowcy. Och, w swoim czasie - jeszcze tak niedawnym - aż nadto było powodów, by Cyganie wiedli żywot
koczowniczy! I każdy z tych powodów był potworny, a wszystkie one zamieszkiwały budowane z kamienia i kości zamki
Wampyrów! Tyle że już nie było Wampyrów.
Zrobiło się dziwnie; Lardis jeszcze do tego nie przywykł; słońce zachodziło piętnasty już raz, on zaś wciąż czuł
dreszcz, tęskniąc za skąpanymi we mgle dolinami, cienistymi stokami i lasami Krainy Słońca. Po drugiej stronie gór
jeszcze się zmierzchało, a prawdziwy mrok miał nadejść za wiele godzin. Mnóstwo czasu, by znaleźć schronienie w
jednym lub drugim labiryncie jaskiń i przeczekać tam noc, póki nie... Dosyć, to wszystko było wczoraj. Lardis zmuszony
był raz jeszcze siebie upomnieć:
Głupcze! Jarzmo zostało zdjęte. Cyganie są wolni!
Przystanąwszy, gdy przechodził przez ogród, Lardis spojrzał za siebie, podnosząc wzrok ku najwyższym graniom.
Miały teraz kolor popiołu; węgla drzewnego, przez rozjarzające się gwiazdy obsypanego bladobłękitną szarością; barwę
wilka o zmierzchu. Wkrótce wzbije się w niebo księżyc, w połowie złoty odbitym światłem słońca, w połowie zaś błękitny
połyskiem Lodowych Pustkowi. Potem z ciemnych borów i od podnóża ubranych w sosny gór dobiegnie śpiew wilków z
Krainy Słońca, a te z Krainy Gwiazd usłyszawszy go, ziewną, przeciągną się, opuszczą swe leśne nory i odpowiedzą swoją
własną pieśnią. Księżyc bowiem rządzi całą szarą bracią.
Tak więc o zmierzchu zdjęty dreszczem (za sprawą wieczornego chłodu?), Lardis przyjrzał się wszystkiemu wokół.
Trogom - robotnikom o stwardniałej skórze, powłóczącym nogami stworzeniom nocy, już biorącym się do różnych swoich
prac; przyćmionym, ale kojąco żółtym światłom chat Wędrowców, przylepionych do łagodnych stoków przełęczy;
rozmytym we mgle zarysom szklarni, igraszkom światła gwiazd w migotliwym stawie geotermicznym, skrzypiącemu
wiatrowskazowi na ażurowej wieży, obracającemu się z wietrzykiem znad Krainy Gwiazd. I znów zadygotał, po czym
energicznie ruszył ku domowi Mieszkańca...
...Tylko po to, by już w chwilę później zwolnić kroku. Nie było powodu się spieszyć. Owszem, nastał zachód, ale
nic tu nie zagrażało. Już nie. No więc... dlaczego czuł, że coś jest nie tak? Lardis ufał swemu instynktowi. Jego matka
wróżyła z ręki, a ojciec widywał rzeczy, które działy się daleko; wszyscy Lidesci byli nawiedzeni. A tego wieczoru Lardis
czuł niepokój, choć nie znał powodu. Może dlatego wezwał go Mieszkaniec, że coś poszło nie tak? Cóż, szybko się tego
dowie. Jedno Lardis już wiedział: że usłyszał zew Krainy Słońca, jej rzek, lasów i otwartych przestrzeni, to zaś mogło
oznaczać, że nie na długo zostanie w ogrodzie Mieszkańca.
Liczący od końca do końca trzy akry, ogród ten był - przynajmniej przedtem - wspaniałym miejscem. Zajmował
dolinkę w łagodnie schodzącej w dół przełęczy. W tej okolicy Natura jakoś spłaszczyła górski łańcuch; dzięki temu słońce,
zajmując nawet najniższy punkt na południu nieboskłonu, jakoś tu docierało, między najwyższymi szczytami, schodząc po
długich stokach i odbijając się od grani, przynosiło światło. Od zmierzchu do zmierzchu, przyprawiająca o ból oczu,
światłość z Krainy Słońca przeszywała przełęcz wielkim i ciepłym, mglistym klinem.
Przednią granicę ogrodu stanowił długi zakrzywiony murek z suchego kamienia, za którym teren schodził ostro ku
srogim przepaściom, zwietrzałym półkom skalnym, dalszym spadzistościom, łagodnej linii wzgórz i wreszcie jałowym
równinom Krainy Gwiazd. W zamknięciu tym murkiem, zboczami przełęczy i wąskim przesmykiem na tyłach, znajdowały
się poletka, czy też działki, szklarnie, wiatrowskazy, szałasy i składziki, a także stawki z krystalicznie czystą wodą. Część z
tych ostatnich kipiała od pstrągów; bulgotanie innych wskazywało na gorące źródła. Bujna roślinność, w znacznej mierze
zmasakrowana i przetrzebiona podczas bitwy, znów zaczynała odżywać i rozrastać się, a zadziwiająco wiele gatunków
rosnących w tym ogrodzie, byłoby równie na miejscu w ojczystym świecie Mieszkańca. Mrozoodporne, krzyżowane lub
hodowane przez samego Mieszkańca, przywykły do długich nocy Krainy Gwiazd i jeszcze dłuższych, niekiedy ponurych,
dni.
W ogrodzie usuwanie uszkodzeń dobiegało końca. Nawet kamienie oblepione pozostałościami po eksplodujących
bestiach gazowych oraz po unicestwionych lordach i ich porucznikach, oczyszczono lub przeniesiono na skraj przepaści i
spuszczono lawiną ku Krainie Gwiazd. Wampirze szczątki zwalono w jedną szczelinę, oblano dostarczonym przez
Mieszkańca paliwem i spalono, wyzwalając ohydny smród. Usunięto wreszcie ostatnie ślady zbrukania. Odbudowano
zrujnowane chaty, postawiono wywrócone tunele. Naprawione zostały generatory Mieszkańca. Wiele wspomagających ten
ogród systemów należało do delikatnych, wymagających częstego nadzoru; właśnie opieką nad nimi ludzie Mieszkańca
zarabiali na swe utrzymanie i dzięki tej pracy uczyli się brać z niego przykład.
Jego ludzie: Irogowie, nasłani niegdyś przez Wampyry, by zaleźć mu za skórę, a potem przekonani do jego sprawy;
nieliczni Wędrowcy z plemion innych niż to Lardisa Lidesci, wdzięczni za udzielone im przez Mieszkańca schronienie, i
jeszcze szara brać z Krainy Gwiazd, dzika sfora z gór, skora do łowów w świetle księżyca. Tymi ostatnimi ochotnikami
były wilki, w nim jednak widziały jakby brata... co zresztą, mogło odpowiadać prawdzie. Mieszkańcowi bowiem jego
wampira przekazał właśnie wilk...
Był wampirem - a jakże. Wampyrem! Nosił wszak w sobie prawdziwe jajo. I gdyby nie był Mieszkańcem, którego
miejsce było tu w ogrodzie, co wtedy? Na skalistych równinach Krainy Gwiazd, na wschód od rozjarzonej półkulistej
bramy do nieznanych światów, wznosił się ostatnio wielki zamek Wampyrów. W czasach swej świetności stanowił
własność lorda Dramala Zagładnika, który na łożu śmierci przekazał go swej dziedziczce, lady Karen. Nie mógłby więc
Mieszkaniec, sam przecież Wampyr, zachwycić się nieludzkim powabem tej twierdzy, zająć ją dla siebie, zabrać tam swe
maszyny, by rozświetliły ten potworny stołp, jak teraz oświetlały ogród?
A co do samej lady Karen...
W bitwie o ogród Karen wzięła stronę obrońców; co więcej, to ona przyniosła pierwsze ostrzeżenie i wraz ze swymi
hybrydalnymi wojownikami walczyła jak żbik przeciwko wampyrzym lordom! Zmierzywszy się z Leskiem
Nienasyconym, swą rękawicą otwarła mu pierś, przecięła żyły wokół serca, wyrwała to serce, jeszcze dymiące, z jego
ciała, gdy Lesk wierzgał i krztusił się! Ta lady Karen naprawdę była kimś! Lecz teraz...
Niektórzy mówili, że nadal mieszka w swoim zamku, choć Harry Keogh (zwany Harrym z Krainy Piekła, a niekiedy
Rodzicielem) niewątpliwie by się z tym spierał; gdyby miał dość sił i czuł się na tyle dobrze, by o cokolwiek wieść spór.
Harry Keogh: rodzony ojciec Mieszkańca.
Po bitwie Harry jakiś czas przebywał z Karen w jej zamku; któżby się na to odważył, jak nie czarownik z Piekła
rodem? Była przecież Wampyrem! Powróciwszy do ogrodu, ogłosił jednak zgon Karen: zabiła się, aby uniknąć jakiegoś
2 / 190
NEKROSKOP 6 - Brian Lumley
mrocznego, bliżej nieokreślonego losu. Może tak i było, ale na każdą wzmiankę o niej Mieszkaniec reagował tylko
uśmiechem. Chociaż... w tych dniach nieczęsto się uśmiechał.
Lardis osiągnął cel swojej wędrówki: bungalow z białego kamienia, o okrągłych oknach i dachu w stylu wiejskiej
chaty, stojący blisko gorącego źródła. Zewnętrzne schody z pokrytego żółtą politurą sosnowego drewna zygzakiem pięły
się na niewielki balkon pod samym okapem, za którym pod osłoną dachu krytego czerwoną dachówką znajdowała się
sypialnia Mieszkańca. Po bitwie o ogród, kiedy dom ucierpiał od wybuchów stworów gazowych, ostał się tylko jego
szkielet. Trogowie i Wędrowcy, pracując wspólnie pod kierunkiem Mieszkańca, rychło przywrócili mu świetność. Teraz
jednak wyglądało na to, że Mieszkaniec już się nim nie chlubił. Ani też żadnym innym ze swych wcześniejszych dokonań.
Mieszkaniec czekał w progu. Nosił, oczywiście, swą złotą maskę i obszerną żółtą szatę, okrywającą całe ciało, aż po
stopy. Lardis zatrzymał się przed nim, podniósł zaciśniętą pięść i wygłosił zwyczajowe powitanie: - Niech sczezną góry!
Zwyczajowe, zdawkowe, w zasadzie odruchowe, to odwieczne cygańskie przekleństwo właściwie nic już nie
znaczyło. W odpowiedzi Mieszkaniec skinął głową, chwycił Lardisa pod łokieć i poprowadził do podłużnej izby, którą
zamienił w swój gabinet. Okrągłe okno w odległej ścianie wychodziło na Krainę Gwiazd, na daleki, migotliwy horyzont i
zorze najdalszej północy. Drugie okno, to w przeciwległej ścianie, spoglądało na ogród, na zwężające się gardło przełęczy,
na nagie grzbiety skał wznoszące się po obu stronach i przechodzące w szczyty. Niebo u wylotu przełęczy jakby składało
się z niebieskich pasów, szafir u podnóża tego rozwidlenia ku górze przechodził w indygo, podkreślając pierwsze błyski
gwiazd znad Krainy Słońca.
Usadowiwszy się na prostych stołkach, w miękkim żółtym świetle lampy elektrycznej, obaj mężczyźni mierzyli się
wzrokiem, nad niewielkim sosnowym stołem. Lardis, mimo iż starszy o sześć, siedem lat i do tego wódz pełną gębą, w
obecności tego drugiego czuł się nieswojo. Tak to odczuwał - choć teraz jakby bardziej - niemal od czasu, gdy po raz
pierwszy tu zagościł. Ten jego niepokój mógł mieć swe źródło w dziwnym rodowodzie Mieszkańca - w fakcie, że
pochodził on z nieznanego świata, dysponując przy tym przerażającym uzbrojeniem i potęgą - to jednak była tylko część
prawdy, prędzej już Lardis wyczuwał w nim coś z prastarych mocy tego świata (mówiąc ściślej, Krainy Gwiazd), a ów
niepokój w przeważającej części wynikał ze świadomości, co upatruje się w niego przez otwory w pozbawionej
jakiegokolwiek wyrazu, złotej masce Mieszkańca - że są to szkarłatne, wampyrze ślepia! Cóż, żadna to tajemnica. Dobrze
bowiem świadczyło o Mieszkańcu, że niczego nie ukrywał: zwłaszcza faktu, że nosi w sobie wampirze jajo - i to po
ugryzieniu przez wilka!
Lardis podejrzewał jednak, że ten jego uporczywy niepokój kryje w sobie coś więcej. Patrzył trochę z ukosa na
swego gospodarza. Miał wrażenie, że ukryte za maską oczy Mieszkańca widzą więcej, niż powinny, że mogą nawet
wejrzeć człowiekowi w duszę. Duszę Lardis, podobnie jak sumienie, miał kryształowo czystą, myślami natomiast
nieustannie coś drążył, nie podobał mu się więc pomysł, że Mieszkaniec mógłby być również złodziejem myśli, mentalistą.
Zapewne większość starych Wampyrów w takim czy innym stopniu posiadała podobną moc.
Mieszkaniec w końcu przemówił.
- Milczysz.
Głos miał młody, ale i sędziwy wiedzą, trochę obcy. Było w nim coś szorstkiego, chrapliwość fizycznego bólu.
Oparzenia Mieszkańca, skryte pod szatą, jeszcze się nie zagoiły. Nie do końca.
Lardis niezgrabnie wzruszył ramionami, nie mógł zebrać myśli.
- Posłałeś po mnie. Przyszedłem poznać twe potrzeby.
- Moje potrzeby? - Mieszkaniec w odpowiedzi również wzruszył ramionami. - Sam nie wiem, jak je nazwać! Na tę
chwilę jednak są nimi potrzeby mego ludu. Później... zobaczymy.
Lardis poczekał chwilę, a potem...
- Boję się, że czekają nas zmiany - oznajmił Mieszkaniec westchnąwszy. - Trzeba omówić parę spraw. Chodzi o
moją matkę, mojego ojca i o mnie. O ciebie i o twój lud. O ogród i jego przyszłość. Jeśli się jakaś rysuje.
Lardis wciąż czekał.
- Ogród zrobił już swoje - ciągnął Mieszkaniec. - Był domem, schronieniem, nawet twierdzą obleganą przez
Wampyry. Stawił opór ich arogancji, ich „niezwyciężoności”. Okazało się, że nie są niepokonane. Ja też nie. Nic nie jest.
Ogród pozwolił też dowieść jednego: że choć trwały, solidny dom bywa narażony na napaść, daje się obronić, i to
skutecznie. Jedną z kilku rzeczy dających Wampyrom siłę był ich związek z własnym terytorium. Nie zniosłyby rywali w
swoim zasięgu. Jeśli raz zawładnęły jakimś miejscem - właściwie czymkolwiek - stawało się ich własnością po wsze czasy,
a przynajmniej dopóki były zdolne je utrzymać. Nie dziwota; większości stworzeń, które znalazły swoje miejsce, nie da się
łatwo usunąć. Tak samo rzecz wygląda z ludźmi. To dlatego obroniliśmy ogród i rozgromiliśmy Wampyry.
Umilkł.
- W kraju mojego ojca - podjął po chwili - w jego świecie mawiają: „Mój dom moją twierdzą”. Można to traktować
jako ostrzeżenie: „Nie porywaj się na mnie na mojej ziemi, bo tu ja jestem silny. Tutaj to ja jestem panem!” - Mieszkaniec
ponownie zamilkł, po czym zapytał: - Rozumiesz, o czym mówię?
Lardis nie do końca miał pewność, że zrozumiał, ale niewątpliwie był zaniepokojony. Sposób wyrażania myśli przez
Mieszkańca bardziej niż wszystko inne przypominał gry słowne Wampyrów! I nagle Lardis zadał sobie pytanie:
Czy
podczas bitwy o ogród jego celem było wyłącznie obronić się przed Wampyrami... czy może nimi zawładnąć?
Jeśli to
drugie, kim był tutaj Lardis Lidesci ze swoim ludem? Ludźmi wolnymi... czy niewolnikami? I skoro teraz Mieszkaniec sam
zapanował nad Krainą Gwiazd, jaki użytek zrobi ze swej władzy? Lardis wreszcie odzyskał głos.
- Czy to odnosi się do mnie?
- Owszem, do ciebie i twojego ludu - odrzekł Mieszkaniec. - Cyganie walczyli za mnie i za mój ogród. Za krew,
którą płacili, zyskali umiejętności i wiedzę, w przyszłości więc, jeżeli będzie trzeba, twój lud będzie umiał się obronić. Na
razie jednak... co was może czekać tutaj, w Krainie Gwiazd? Czym była dla was dotąd, jak nie zagrożeniem? Zagrożenia
już nie ma. Wracajcie więc do Krainy Słońca, skończcie z włóczęgą, pobudujcie osady i żyjcie w pokoju - jak długo się da.
Zapracowaliście na oddech, na swój własny czas, w którym nabierzecie sił. Nie zapominajcie jednak: wampirze mokradła
nie zniknęły. Jeżeli kiedyś powrócą Wampyry, czy to zrodzone na tych moczarach, czy... gdziekolwiek indziej, nie dajcie
się zaskoczyć.
3 / 190
NEKROSKOP 6 - Brian Lumley
Lardis wstrzymał dech. Wypuścił teraz powietrze, niemal z głośnym westchnieniem. Choć wciąż jeszcze skołowany,
odczuwał ulgę. Nie musiał już czuć się winny swoich planów, tego że zdecydował się odejść, odpowiadało to bowiem
radzie Mieszkańca. Jeśli zaś chodziło o inne obawy co do intencji Mieszkańca, przekonał się teraz, że były bezpodstawne.
- Przed następnym wschodem - powiedział w końcu - zabiorę stąd ludzi. Przedtem, jeśli nam pomożesz, nauczymy
się od ciebie tyle, ile zdołamy. Jeśli chodzi o walkę z Wampyrami, jesteśmy jednej myśli. Zawsze z nimi walczyłem. Jeżeli
wrócą, znów stanę do walki.
Usta Mieszkańca, pod dolną krawędzią jego maski, poniżej przesłoniętych kości policzkowych i nosa ukrytego pod
czymś w rodzaju dzioba, drgnęły w uśmiechu. Pokiwał głową i rzekł:
- Tak, wiem - ale dawniej walczyliście, wytężając mięśnie, przelewając krew i narażając kości. Następnym razem
posłużycie się „nauką”. Myślisz, że nie macie o niej pojęcia, ale się mylisz. Oglądaliście, jak działa, wszędzie tutaj, wokół
was! Tam, gdzie osiądziecie, w miastach, które zbudujecie, będzie na nią dość czasu. Dość czasu na wszystko, bo wasza
niekończąca się wędrówka dobiega końca! Właśnie „nauka”, czyli poznawać i rozumieć... wszystko! Co takiego? Czy
wszystko to dla was za dużo? No, może i tak. Ale wy, Cyganie, jesteście zdolnym ludem: znacie się na obróbce metali i
wytwarzaniu broni, te umiejętności zostały wam z czasów jeszcze przed nastaniem Wampyrów. Jeszcze tylko odrobinę się
pouczyć, posiąść choć troszkę wiedzy... W tym ogrodzie nie ma nic, czego nie potrafilibyście wykonać! W całej mojej
technice nie ma nic, czego nie moglibyście odkryć i odtworzyć sami, mając tylko dość czasu.
Lardis poczuł ogromne podniecenie, ale zarazem znów spochmurniał. Wyczuł bowiem w tonie Mieszkańca coś
jeszcze, coś ukrytego pod słowami. Jakby coś miało się skończyć? - takie właśnie wrażenie się odnosiło, słuchając tego, co
mówi Mieszkaniec. A skoro dla Cyganów wszystko dopiero miało się zacząć, kto dotarł już do końca? Albo inaczej, komu
wydawało się, że nadszedł jego kres?
- Chodzi o kogo innego - wychrypiał z trudem Mieszkaniec, tak natarczywie wcinając się w myśli Cygana, że Lardis
znów zapytał siebie:
Mentalista? Złodziej myśli?
Głośno zadał inne pytanie: - O ciebie, Mieszkańcu?
Mieszkaniec drgnął i teraz jemu przyszło się zastanawiać. Ten Cygan był cwany. Czy Lardis tak wyczuwał swego
rozmówcę, czy tylko odpowiadał sobie na własne pytania? Czy dostrzegł w poparzonej twarzy Mieszkańca ból, wyłowił go
w jego głosie? Może domyślił się, że skażone słońcem ciało Mieszkańca obumiera? Cóż, możliwe, ale nawet tak cwanemu
człowiekowi trudno byłoby odgadnąć całą prawdę, najgłębszą prawdę - że nawet w tej chwili wampir Mieszkańca
przekształca to w ciele, co jeszcze zostało nieskalane. Tylko w co przekształca?
- O mnie.
Lardis pokiwał głową.
- Jeżeli my, Wędrowcy, my Cyganie, bo wygląda na to, że nie będziemy już się tułać - jeśli więc my opuścimy
ogród, co się stanie z tobą, z twoimi trogami, z twoim ludem? Co z tymi Wędrowcami, którzy trafili tu wcześniej ode mnie
i mojego plemienia? Co z twoją matką... a i z twoim ojcem? Co z Harrym z Krainy Piekła? Już drugi zachód rzuca się i
mamrocze w dziwnej gorączce. Któż wie, ile czasu mu zajmie dojście do siebie? Na koniec, choć to również ważne, co z
ogrodem?
Mieszkaniec zadumał się.
- Na każdą z tych spraw przyjdzie pora. Moja matka... traci siły. Widzę, jak się starzeje, choć w rzeczywistości jest
nadal młoda. W świecie, w którym się urodziła jej rówieśnice są jeszcze w kwiecie wieku, jej jednak nie było to pisane. -
W jego chrapliwym głosie pojawiła się teraz odrobina goryczy. - Od dnia, w którym spotkała mojego ojca jej los był
przesądzony, nie miał szansy pójść normalnym torem. Nie należała do słabych, ale nie była też... dostatecznie silna. Była
zwyczajna, a Harry jest - był - kimś niezwykłym. A jednak jej życie nie było żałosne; była nawet szczęśliwa, tu w ogrodzie.
Jej choroba ma to do siebie, że odcina umysł od wszystkiego, co okropne, aż odetnie prawie wszystko. I teraz żyje sama,
zamknięta w sobie.
- Nie sama - Mieszkańcu! - zaprotestował Lardis. Mieszkaniec uniósł szczupłą dłoń.
- Wiem, wiem: mój lud dobrze się nią opiekuje, otrzymując w nagrodę jej uśmiech. Ale takie reakcje są
automatyczne: ona po prostu kieruje się odruchem, przede wszystkim trwając w samotności - ale już niedługo. Wkrótce
dołączy do szeregu tych, którzy odeszli przed nią, pnąc się stąd w górę, jak wino po murze, i jak ono, przechodząc na drugą
stronę. Bo prawdą jest, że tam dalej są jeszcze światy, a ja nie mogę być tak chciwy. Niech więc tak będzie: niech jej
szczery uśmiech rozjaśni ogród komuś innemu. Do tego czasu zostanę z nią, wraz z garstką tych, którzy nie zechcą jej
opuścić... - Na chwilę przerwał. I zaraz potem: - Co do ciebie i twojego ludu, Lardisie, pewien jestem, że dobrze się będzie
wam wiodło w Krainie Słońca. A ja? Cóż, dbałem o siebie, o swoją matkę i ogród na długo przedtem, zanim dołączyli do
mnie pierwsi z was, Cyganów, teraz zaś... mam przyjaciół innych niż trogowie i Wędrowcy. Co więcej, nie mam już
żadnych wrogów.
Podniósł się, jakby spłynął z krzesła, po wampyrzemu niesamowicie, i przeszedł do okna wychodzącego na ogród.
Lardis ruszył za nim, patrząc, jak tamten otwiera okiennice, wychyla się nieco i podnosi głowę ku zamglonym szczytom. Z
góry dobiegi ich cień skowytu, wątły i ulotny, odbijający się echem w powodzi księżycowej poświaty. Mieszkaniec, pod
swą złotą maską, uśmiechnął się.
- Żadna krzywda nie spotka mnie ani mojego ludu - oznajmił wreszcie, gdy ucichło wycie. - Wkrótce opuszczą mnie
nawet najwierniejsi; poproszę ich, żeby odeszli, a będą już wtedy gotowi.
- Ale... dlaczego chcesz osamotnienia? - Lardis miał trudności ze zrozumieniem jego zamiarów. - Zostaniesz tutaj,
sam?
- Czy zostanę tutaj? Och, nie, ale od czasu do czasu będę wracał, żeby porozmawiać z nią, po mojemu...
- Z matką? Kiedy już będzie...
- Tak, kiedy już będzie martwa.
Lardisowi wydawało się przez chwilę, że w obrzeżach otworów na oczy w złotej masce odbijają się czerwone błyski
ognia. I ledwie poskromił nagły dreszcz. Wampyr, nim właśnie był Mieszkaniec - a jeszcze krył w sobie o wiele więcej. Bo
przecież, jak jego ojciec przed nim, posiadał... moc!
Mieszkaniec popatrzył na Lardisa, położył blade, chude dłonie na jego szerokich ramionach i pomyślał:
Dzielny to
człowiek. Dzielny i lojalny. Powinien się mnie bać, uciekać przede mną, ale stoi twardo. Do czegokolwiek dojdzie -
cokolwiek się stanie - nie skrzywdzę ani jego, ani jego ludu. Nigdy!
4 / 190
NEKROSKOP 6 - Brian Lumley
I było tak, jakby Lardis go usłyszał. Opuścił go cały lęk; ogrom lęku, którego istnienia, dopóki ten go nie opuścił,
prawie sobie nie uświadamiał. A przynajmniej nie przyznawał się do tego, nawet sobie samemu. Wyprostował się wreszcie
i skłonił głowę.
- Wygląda na to, że powiedzieliśmy sobie wszystko - stwierdził. - Aha, pomijając oczywiście twojego ojca.
W odpowiedzi Mieszkaniec pokiwał głową w zadumie, niespiesznie.
- Jak się więc miewa?
Teraz Lardis coś mruknął i bezradnie wzruszył ramionami.
- Opiekujemy się nim, karmimy, czuwamy nad nim w gorączce - powiedział. - Wszystko, jak zaleciłeś - ale nie
rozumiemy jego choroby. Powiedziałeś, że was obu poparzyła wasza własna broń, te wspaniałe promienie słońca, którymi
zgładziliście Wampyry. No, i twoje oparzenia było wyraźnie widać, Mieszkańcu, ich skutek był natychmiastowy - to cud,
że przeżyłeś! Ale Harry z Krainy Piekła nie odniósł obrażeń, przynajmniej żadnych nie widziałem.
Mieszkaniec miał już gotową odpowiedź.
- Mnie poparzyło po wierzchu - wyjaśnił. - Słoneczny żar przysporzył fizycznych cierpień memu ciału, a choroba
mojego ojca kryje się w jego krwi, niczym powolna trucizna, jak srebro lub kneblasch dla Wampyrów. To ona wywołuje tę
gorączkę. Lecz gdy gorączka się wypali, on wróci do zdrowia. Wtedy zabiorę go tam, skąd przybył. I w końcu zostanę tutaj
sam.
- I to jest to, czego pragniesz?
- To jest to, co musi się stać. - Głos Mieszkańca przeszedł w głuchy pomruk. Zaczął odwracać wzrok... nagle z tego
zrezygnował, spojrzał Cyganowi prosto w twarz. I pospiesznie, nieco może błagalnie, powiedział: - Lardisie, posłuchaj. Ja
jestem Wampyrem! Kiedy walczyłem o tę osadę, ta walka rozbudziła coś we mnie, w mojej krwi. Wiem, że mi ufasz.
Podobnie jak twój lud, a i mój. Nie wiem jednak, jak długo ja sam będę mógł sobie ufać! Teraz rozumiesz?
Lardis miał wrażenie, że tak, i znów powróciło weń coś z przegnanego już lęku.
- Ale jak... jak zdołasz przetrwać?
Podświadomie położył nieco większy nacisk na słowo zdołasz. Zanim doczekał się odpowiedzi, z gór spłynęły ku
nim echa odległych skowytów. Mieszkaniec kilkoma długimi susami znalazł się przy oknie, znów wyciągając głowę ku
szczytom, Lardisa zaś zapytał:
- A jak zdołały przetrwać one, szara brać?
- To są łowcy - odparł cicho Cygan. - Czy ty także będziesz... polował?
- Wiem, co ci przyszło do głowy - rzekł Mieszkaniec. - I nie winię ciebie. Przeszedłeś ciężkie czasy. A były takimi
przez Wampyry. Lecz ślubuję jedno: nigdy nie zapoluję na ludzi.
Lardis znów zadrżał, ale uwierzył Mieszkańcowi.
- Jesteś... stworzeniem zmiennokształtnym - powiedział. - Nie będę udawał, że cię rozumiem.
- Zmiennokształtnym, to prawda - przyznał Mieszkaniec. - Dwóch miałem ojców, z których tylko jeden był
człowiekiem! Moje ludzkie ciało obumiera, ale czuję, jak pracuje we mnie mój wampir. On zaś pamięta swego
poprzedniego nosiciela i coś innego chce ulepić.
To było coś w jego głosie... Lardis wcale się nie bał... ale było tak niesamowicie... księżyc zażółcił ogród, a dalej
czerń gór, rozłupana ciemnoniebieskim klinem przełęczy.
- Powinienem już iść - rzekł Cygan, a jego zwykle tubalny głos bardziej przypominał szept.
- Popatrz na moje ręce - powiedział Mieszkaniec. - Jakie są chude, jak łapy? - Wyciągnął ręce, aż dłonie i przeguby
wyszły poza szerokie mankiety. - W miarę możności zachowam je takimi, jakie są teraz - jako ludzkie dłonie - żeby
przypominały mi, kim byłem. - I dziwnie przekrzywiając głowę, zerknął na Lardisa. - A także po to, żebyście wy, ty i twój
lud, mogli mnie rozpoznać, kiedy będę... inny niż teraz.
Lardis popatrzył: dłonie Mieszkańca były blade i szczupłe, jak u dziewczęcia, ale przeguby i przedramiona, na ile
było je widać, pokrywała szara sierść! Cofając się ku drzwiom, Cygan syknął: - Ty, Mieszkańcu? Jednym z szarych?
- Kiedy, jak teraz, wołają ze szczytów oblanych księżycem - westchnął jego rozmówca - och!... słyszę je! I wiem, że
to mnie wzywają. - Otworzył Lardisowi drzwi i rozdygotany Cygan wyszedł w noc.
- Ja... wiedziałem, oczywiście, że masz w nich przyjaciół - powiedział do Mieszkańca, stojącego teraz w drzwiach. -
Ale...
- Przyjaciół? - I znów ten szybki nich głowy Mieszkańca; w świetle księżyca jego oczy lśniły teraz, w oczodołach
maski, nie tyle czerwienią, co dzikością. - Nawet więcej! Moich krewnych!
A kiedy Cygan kierował się już do ogrodu...
- Lardisie - zawołał za nim Mieszkaniec. - Pamiętaj... my nie będziemy na was polować. Zadbaj, byście i wy nigdy
nie dybali na mnie lub na moje plemię...
Harry Keogh rzucał się i wiercił, dręczony snami. Wcześniej też trochę go dręczono. Tego, co zrobił mu jego syn,
Mieszkaniec, nie dałoby się inaczej osiągnąć: metafizyczny umysł Nekroskopa padł ofiarą włamania, najgłębiej ukryte
sejfy zostały splądrowane, a ich właściciel pozbawiony swoich skarbów. Włamywaczem był nie kto inny, jak sam Harry
Junior, zwany Mieszkańcem, mający też wkrótce zasłynąć jako Harry Syn Wilka. Właściwie, to nic nie ukradł, jedynie
zmienił kombinacje pewnych zamków i w pewnych przejściach pozastawiał pułapki. W toku tej pracy musiało dojść do
jakiegoś uszkodzenia „strukturalnego” i to ono, choć ograniczone przez niego do minimum stanowiło rzeczywistą
przyczynę „gorączki” jego ojca. Nie tyle więc chodziło o to, że zatruta została krew Harry'ego Keogha, a o zubożenie jego
psychiki.
Harry'emu śniło się zakazane Kontinuum Möbiusa. Złapany przez jego nurt, dryfował bezcelowo jak statek bez
żagla i steru, przesiąknięty wodą kadłub kołysał się i wolno sunął, nękany przez matematyczne fale i algebraiczne wiry,
poprzez cieśniny Czystej Liczby, sam pozbawiony zdolności liczenia. I w pierwotnym mroku tego miejsca poza i pomiędzy
obszarami, które wolno było znać ludziom, uświadamiał sobie istnienie tysiąca zaryglowanych drzwi, dryfujących wraz z
nim, wokół niego, nawet przez niego na wskroś, z których każde kryło tajemnice, na zawsze przed nim zamkniętą. Utracił
bowiem zdolność układania równań Möbiusa, służących mu dotąd za klucze.
Owszem, były tu drzwi, wiodące w inne miejsca, a nawet w inne czasy, ale bez kluczy do nich bezmiar Kontinuum
Möbiusa równie dobrze mógł zostać nazwany wąskim lochem... albo najgłębszą komorą jakiegoś zapadłego grobowca
faraona, po wieki gdzieś pośród bezdroży Doliny Królów.
5 / 190
[ Pobierz całość w formacie PDF ]