Lumley Brian-Nekroskop 1-Nekroskop, j. LITERATURA POWSZECHNA

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brian Lumley - N
EKROSKOP
I
Brian Lumley
N
EKROSKOP
I
P
RZEŁOŻYŁ
T
OMASZ
M
ALEC
PROLOG
Hotel ten cieszył się dużą popularnością - był bardzo okazały, z reprezentacyjną fasadą i pełnym przepychu
wnętrzem. Znajdował się niedaleko Whitehall. Górne piętro budynku zajmowało towarzystwo międzynarodowych
przedsiębiorców - tyle mógł powiedzieć sam dyrektor hotelu. Mieszkańcy tego piętra posiadali osobną windę i schody
odseparowane od reszty kompleksu. Mieli nawet własną drogę ewakuacyjną. Właściwie byli całkowicie niezależni. Patrząc
z zewnątrz, niewielu mogłoby się domyślić, że budynek hotelowy jest miejscem tajemniczych badań przeprowadzanych
przez mieszkańców ostatniego piętra.
„Międzynarodowi przedsiębiorcy”? Można było ich za takich uważać... Nazwa ukrywała stworzoną przez Rząd
organizację, która ciągle tkwiła w stadium rozwoju. Przeznaczano na nią nikłe fundusze, które pokrywały jedynie koszty
utrzymania administracji. Lecz nawet dla tych niewielkich sum nie było usprawiedliwienia, gdyż korzyści z działalności
organizacji były kwestią odległej, niepewnej przyszłości. Należało więc unikać rozgłosu - podatnicy nie lubią zbędnych
wydatków. Każde potknięcie mogło oznaczać likwidację lub co najmniej zawieszenie działalności.
Trzy dni temu wydarzyło się coś, co mogło zachwiać lub nawet zniszczyć tajemniczą strukturę.
W drodze do swojego domu zmarł na atak serca szef wydziału. Chorował od dłuższego czasu, wypadek więc nie
wydawał się początkowo sam w sobie dziwny. Potem jednak stało się coś, co rzuciło nowe światło na to nieszczęśliwe
zdarzenie. Coś, czym Alec Kyle nie chciał teraz zaprzątać sobie głowy.
Owego poniedziałkowego poranka Kyle, następca szefa, musiał oszacować straty i przemyśleć możliwości
ratowania organizacji. Jeżeli tylko nie było już za późno. Założenia projektu od początku były chwiejne, teraz, bez
fachowego kierownictwa wszystko mogło się rozsypać.
Rozmyślając o tym, Kyle z mokrego chodnika wszedł przez szklane drzwi wahadłowe do małego hallu. Strząsnął z
płaszcza wilgotny śnieg i opuścił kołnierz.
On sam nie wątpił ani trochę w zasadność projektu, wręcz przeciwnie. Kyle uważał, że Wydział jest bardzo ważny,
nie wiedział jednak jak bronić go przed sceptycyzmem tych na górze. Stary Gormley potrafił przeciwstawić mu się, a to
dzięki przyjaciołom na wysokich stanowiskach i swej renomie dobrego fachowca.
Tak więc o czwartej po południu Kyle miał zostać wezwany, by bronić swojej pozycji, by udowadniać zasługi sekcji
i rację jej istnienia. Niestety organizacja nie przedstawiła dotąd zadowalających raportów ze swojej działalności.
Po pięciu latach bezowocnej pracy Wydział zamierzano zlikwidować. Właściwie nieważne były argumenty, które
chciał przedłożyć Kyle. Mogli go zakrzyczeć, a stary Gormley potrafił krzyczeć głośniej niż wszyscy oni razem wzięci.
Miał autorytet i poparcie, a on - Alec Kyle - kim był?
Próbował wyobrazić sobie scenę popołudniowego przesłuchania:
- Tak, panie Ministrze. Nazywam się Alec Kyle. Czym się zajmuję w Wydziale? No... poza funkcją zastępcy Sir
Keenana byłem, to znaczy jestem... ee, jak to powiedzieć... prognostykiem. Przepraszam? Ee... to znaczy, że przewiduję
przyszłość, sir. No nie, przyznaję, że nie potrafię podać, kto wygra jutro w Goodwood o trzeciej trzydzieści.
Sto lat temu nikt nie wierzył w hipnozę, nawet piętnaście lat temu wyśmiewano akupunkturę. Jak mógł się łudzić, że
przekona ich o ważności Wydziału i jego pracy? Z drugiej strony, Kyle podświadomie czuł, że nie wszystko stracone.
Dlatego też przyszedł tutaj - żeby przejrzeć materiały Keenana Gormley’a, przygotować coś w rodzaju raportu o wydziale.
Zamierzał walczyć o jego przetrwanie.
Ostatniej nocy przyśniło mu się, że rozwiązanie leży właśnie tutaj, w tym budynku, wśród papierów
pozostawionych przez Gormleya. „Przyśniło się” nie jest chyba najlepszym określeniem. Objawienia Kyle’a przychodziły
zawsze podczas mglistych chwil między snem a przebudzeniem, tuż przed odzyskaniem świadomości. Przywoływał je
zazwyczaj dzwonek budzika, ale również dobrze mógł to być pierwszy promień światła słonecznego, wpadającego przez
okno sypialni. Tak też stało się tego poranka. Rozproszone światło szarego świtu wpadło do pokoju, zapowiadając nowy
dzień.
I wtedy pojawiła się wizja. „Przebłysk”, „przywidzenie”, „halucynacja”...? Kyle wiedział już, że będzie to trwało
tylko chwilę, więc skupił się maksymalnie. Wszystko, co kiedykolwiek widział w taki sposób, okazywało się potem
niezwykle ważne.
Tym razem zobaczył siebie samego siedzącego za biurkiem Keenana Gormleya. Przeglądał papiery. Prawa górna
szuflada była otwarta. Na biurku leżały wyjęte z niej dokumenty i akta. Masywny sejf Gormleya stał nietknięty przy ścianie
gabinetu. Klucze schowane były w dolnej szufladzie. Każdy z nich otwierał osobną skrytkę w sejfie. Kyle znał kombinację
szyfrów, ale nie o tym teraz myślał. To, czego szukał, znajdowało się w rozrzuconych na biurku dokumentach.
Kyle widział, jak pochyla się nad pewną teczką. Była to żółta aktówka, co znaczyło, że dotyczy któregoś z
członków organizacji. Kogoś z „listy”. Ktoś taki był cały czas obserwowany przez Gormleya. Obraz przysunął się jak w
filmowym zbliżeniu. Najważniejszy kadr - nazwisko na okładce teczki: Harry Keogh.
I to było wszystko. Od tej chwili Kyle zaczął się budzić. Trudno mu było zgadnąć, co to wszystko miało znaczyć -
już dawno przestał próbować zgłębiać znaczenie swoich „przebłysków”. W każdym razie, jeśli cokolwiek dzisiaj go tutaj
przyniosło, był to ten krótki, niewytłumaczalny „sen” przed przebudzeniem.
Było jeszcze wcześnie rano. Kyle przedarł się przez zatłoczone ulice Londynu w kilka minut. Za godzinę wszędzie
dookoła zapanuje zgiełk, ale tutaj było jeszcze cicho. Pozostali pracownicy administracji (troje wraz z maszynistką) mieli
wolne z powodu śmierci szefa. Biura były zupełnie puste.
Kyle nacisnął przycisk windy i wszedł do środka. Wyciągnął swój identyfikator i wsunął go w otwór kontrolny.
Winda drgnęła, ale nie ruszyła z miejsca. Kyle ze zdziwieniem spojrzał na kartę i cicho zaklął. Jej ważność wygasła
wczoraj. Na szczęście wraz z innymi drobiazgami miał ze sobą kartę Gormleya. Tym razem winda ruszyła w górę. Użył
ponownie identyfikatora, aby dostać się do głównych pomieszczeń. W środku panowała głucha cisza. Gabinet Gormleya
1 / 95
Brian Lumley - N
EKROSKOP
I
sprawiał trochę dziwne wrażenie. Światło po przejściu przez ciemnozielone szyby i lekko podniesione żaluzje, tworzyło na
ścianie pokoju poziome smugi. To niesamowite oświetlenie potęgowało uczucie obcości, jakiego po raz pierwszy doznał
Kyle, mimo iż często odwiedzał to pomieszczenie.
Stał na progu i długo wpatrywał się przed siebie, zanim wszedł. Zamknął za sobą drzwi i wkroczył na środek
gabinetu. Czujniki już go zidentyfikowały, zarówno na zewnątrz jak i tutaj. Na ekranie monitora pojawił się napis:
SIR KEENAN GORMLEY JEST NIEOBECNY. ZNAJDUJESZ SIĘ W REJONIE STRZEŻONYM. PROSZĘ SIĘ
ZIDENTYFIKOWAĆ NORMALNYM GŁOSEM. W PRZYPADKU POZOSTANIA TUTAJ LUB NIEROZPOZNANIA
ZOSTANIE WYDANE DZIESIĘCIOSEKUNDOWE OSTRZEŻENIE. DRZWI I OKNA ZAMKNĄ SIĘ
AUTOMATYCZNIE. POWTARZAM: ZNAJDUJESZ SIĘ W REJONIE STRZEŻONYM...
Czuł wzbierającą nienawiść wobec zimnej, bezmyślnej maszyny. Trochę z przekory milczał i czekał. W chwilę
potem ukazała się kolejna informacja:
ROZPOCZYNA SIĘ DZIESIĘCIOSEKUNDOWE OSTRZEŻENIE...
DZIESIĘĆ....DZIEWIĘĆ....OSIEM....SIEDEM....
- Alec Kyle - powiedział niechętnie. Nie chciał zostać zamknięty. Maszyna rozpoznała głos, przestała odliczać,
rozpoczęła od nowa:
DZIEŃ DOBRY, PANIE KYLE...
SIR KEENAN GORMLEY JEST NIEOBECNY...
- Wiem - powiedział Kyle. - Zmarł. Podszedł do klawiatury i wyłączył system bezpieczeństwa. Maszyna
odpowiedziała:
PROSZĘ NASTAWIĆ PRZED WYJŚCIEM - i zamilkła.
Kyle usiadł za biurkiem. „Co za świat!” - pomyślał. „Cholernie pocieszna ekipa! Roboty i romantycy. Supernauka i
sprawy nadprzyrodzone. Telemetria i telepatia. Komputerowe wzory prawdopodobieństwa i jasnowidztwo. Wynalazki i
duchy!”
Sięgnął do kieszeni po papierosy i zapalniczkę, położył je w wolnym kącie biurka. Utworzyły wzór, identyczny jak
w porannym przebłysku z przyszłości. Nieźle, zaczynamy.
Spróbował otworzyć szufladę biurka. Była zamknięta. Wyjął notes Gormleya z zewnętrznej kieszeni płaszcza,
sprawdził kod. SEZAMIE OTWÓRZ SIĘ - odczytał.
Nie mogąc opanować śmiechu, Kyle wystukał szyfr na klawiaturze i spróbował raz jeszcze. Prawa górna szuflada
otworzyła się leciutko. Wewnątrz znalazł papiery, dokumenty, akta...
„Teraz dopiero zacznie się zabawa” - pomyślał.
Wyjął całą zawartość, umieścił na biurku przed sobą i zaczął przeglądać dokumenty, odkładając je po kolei do
szuflady. Był pewien, że przeczucie go nie zawiodło. W końcu dotarł do żółtej teczki. Na okładce widniał napis: Harry
Keogh.
Harry Keogh. Skądś znał to nazwisko... Już raz pojawiło się wcześniej, podczas gry słownych skojarzeń, którą
zwykł się zabawiać z Keenanem Gormleyem. Teczki jednak nie widział nigdy w życiu - w każdym razie nie w życiu na
jawie. Wpatrywał się w nią dokładnie, tak jak we śnie.
We śnie odsunął ją od siebie. Teraz też tak zrobił. Poczuł się trochę nieswojo - nie wiedział, dlaczego tak się
zachowuje. Czuł jednocześnie, że jego ciało przenika obca energia.
Jeszcze przed chwilą w gabinecie było przyjemnie ciepło. A teraz, w ciągu kilku sekund temperatura gwałtownie
spadła.
- Jezu Chryste! - szepnął. Teczka wysunęła się z jego zdrętwiałych palców i z hałasem spadła na biurko. Kyle
drgnął, uniósł głowę i zamarł. Naprzeciwko niego, w połowie drogi między drzwiami a biurkiem, ktoś stał.
W pierwszej chwili Kyle pomyślał, że widzi siebie samego - jak w porannym półśnie. Po chwili przekonał się
jednak, że ma do czynienia z kimś obcym. Z nadprzyrodzonym zjawiskiem! Zresztą nie mogło być inaczej. Czujniki, które
nieustannie kontrolowały gabinet i całe biuro, nic nie wykryły. Gdyby pojawił się ktokolwiek, natychmiast włączyłby się
alarm. Tylko Kyle postrzegał zjawę.
Wyglądała ona na mężczyznę czy raczej chłopca i była naga. Stała naprzeciwko niego i patrzyła mu prosto w oczy.
Stopy nie dotykały dywanu, a smugi zielonego światła z okien przeszywały jej ciało.
Kyle czuł, że jest obserwowany. W głębi umysłu zapytał siebie: „Przyjaciel czy...?”
Przesunął fotel do przodu i we wnętrzu szuflady dostrzegł automatycznego browninga, kaliber 9 mm. Wiedział, że
Gormley nosił broń, tej jednak nie znał. Zastanawiał się, czy pistolet był naładowany i nawet jeśli tak, to czy użycie go ma
jakikolwiek sens?
- Nie - powiedziała nagle zjawa powoli, prawie niezauważalnie kręcąc głową. Zdziwienie Kyle’a rosło.
- Boże! - szepnął. Ponownie odrzuciło go od biurka. - Ty czytasz w moich myślach!
- Każdy z nas ma swój talent, Alec.
Zastanawiał się, czy wystarczy tylko myśleć, aby porozumieć się ze zjawą.
- Lepiej mów - odpowiedziało widmo. - Tak będzie lepiej.
Kyle przełknął ślinę, usiłując coś powiedzieć.
- Ale kim... czym ty, u diabła, jesteś? - zapytał w końcu.
- To nieważne, kim jestem. Wystarczy to, kim byłem i kim będę. Teraz posłuchaj, mam ci wiele do powiedzenia,
wszystko będzie ważne. To trochę potrwa, może kilka godzin. Potrzebujesz czegoś, zanim zaczniemy?
Kyle wpatrywał się w zjawę, która nieporuszenie trwała w swoim miejscu. Istniała i chciała z nim rozmawiać.
Dlaczego z nim i dlaczego teraz?
- Czy czegoś potrzebuję? - powtórzył pytanie do siebie.
- Chciałeś zapalić papierosa - przypomniało widmo. - Może chciałbyś też zdjąć płaszcz i przynieść sobie kawy. Jeśli
chcesz to zrobić, możemy zacząć za chwilę.
Ogrzewanie znowu zaczęło działać. Kyle wstał, zdjął płaszcz i powiesił go na oparciu fotela.
- Kawa? - powiedział. - Tak, zaraz wracam. - Wyszedł zza biurka i przeszedł obok swego gościa. Zjawa obróciła się
patrząc, jak wychodzi z pokoju. Wyglądała niczym cień unoszącej się w powietrzu istoty, bezcielesna jak obłok lub kłąb
dymu. Na pewno była w niej jakaś moc. Kyle włożył dwie pięciopensówki do automatu stojącego w głównym biurze.
2 / 95
Brian Lumley - N
EKROSKOP
I
Zanim kubek się napełnił, skorzystał z toalety i zabrał go w drodze powrotnej. Widmo czekało. Kyle okrążył je ostrożnie i
ponownie zasiadł za biurkiem.
Zapalił papierosa i przyjrzał się gościowi dokładniej. Chciał utrwalić sobie ten obraz w pamięci.
Widmo musiało mieć niecałe metr osiemdziesiąt wzrostu. Gdyby ciało było rzeczywiste, mogłoby ważyć około
siedemdziesięciu kilogramów. Kyle nie miał pewności co do karnacji skóry. Włosy, a raczej brudne kudły, miały barwę
piasku. Drobne nieregularne kropki wysoko na policzkach i czole były przypuszczalnie piegami. Całość przypominała
człowieka w wieku około dwudziestu pięciu lat.
Interesujące były oczy. Miały zadziwiająco błękitną barwę i swoim spojrzeniem przeszywały Kyle’a na wylot. Było
w nich coś zagadkowego i przejmującego. Mądrość stuleci? Wiedza całych epok skryta pod jasnobłękitnymi tęczówkami?
Poza tym wyglądał całkowicie zwyczajnie. Gdyby nie oczy, nigdy nie obejrzałby się za kimś takim na ulicy. Był po
prostu młodym mężczyzną... lub młodym duchem. A może bardzo starym duchem?
- Nie - odparła zjawa. - Nie jestem żadnym duchem. Przynajmniej nie w klasycznym tego słowa znaczeniu. Skoro
już się poznaliśmy, czy możemy zaczynać?
- Zaczynać? Oczywiście. - Kyle omal się nie roześmiał. Z trudem się powstrzymał.
- Na pewno jesteś gotów?
- Tak, tak. Zaczynajmy natychmiast. Czy mogę to nagrać? Dla potomności lub coś w tym rodzaju, rozumiesz? Tu
mam magnetofon...
- Maszyna mnie nie usłyszy - odpowiedziała zjawa. - Przepraszam, ale mówię tylko do ciebie, wyłącznie do ciebie.
Myślałem, że to rozumiesz? Ale... jeśli chcesz, to rób notatki.
- Notatki? Dobrze. - Kyle zaczął grzebać w szufladach biurka, znalazł kartki i ołówek. - W porządku, jestem gotów.
- Historia, którą ci opowiem nie jest zwyczajna. Nie powinieneś się jednak zbytnio zdziwić, skoro pracujesz w takiej
organizacji. Jeśli nie uwierzysz... Będziesz musiał potem nieźle popracować. Wtedy dopiero wyjdzie na jaw prawda, którą
ci opowiem. Nie jesteś pewien przyszłości Wydziału? Nie martw się tym teraz. Twoja praca nie pójdzie na marne. Gormley
był szefem, a teraz ty zostaniesz szefem... na pewien czas. Poradzisz sobie, zapewniam cię. Tak naprawdę, śmierć
Gormleya niczego nie zmieniła na gorsze. Jest nawet lepiej. Opozycja? Została rozbita i jest na najlepszej drodze do
upadku. Może już nigdy się nie podniosą.
Zjawa mówiła, a oczy Kyle’a otwierały się coraz szerzej. On wszystko wiedział o Wydziale. Wiedział o Gormleyu,
o Opozycji. Słowo Opozycja oznacza w terminologii Wydziału jego rosyjski odpowiednik. Co to ma znaczyć, że zostali
rozbici? Kyle nic o tym nie wiedział! Skąd to... ta istota ma takie informacje? Ile naprawdę wie?
- Wiem więcej, niż możesz sobie wyobrazić - odpowiedziała zjawa lekko się uśmiechając. - A tego, czego nie wiem,
mogę się szybko dowiedzieć.
- Posłuchaj - powiedział Kyle, usprawiedliwiając się. - Wcale nie wątpię w to co mówisz, tak jak nie wątpię w swój
rozum, ale próbuję wszystko poskładać i...
- Rozumiem - przerwało widmo. - Poskładasz to sobie, kiedy już zaczniemy. Jeżeli potrafisz. W mojej historii, którą
zaraz opowiem, czas będzie zagmatwany - musisz się do tego przyzwyczaić. Postaram się jednak zachować chronologię
wydarzeń. Najważniejsza jest informacja. I jej konsekwencje.
- Chyba nie bardzo rozumiem...
- Wiem, wiem. Lepiej usiądź i słuchaj, wtedy może zrozumiesz.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Moskwa, Maj 1971.
W głuszy gęsto zalesionego terenu, blisko miasta, gdzie szosa sierpuchowska przecinała przełęcz między niskimi
wzgórzami, w kierunku Podolska, stał ogromny dom podobny trochę do twierdzy, pozbawionej już dawnej świetności, a
zbudowanej w nieokreślonym stylu. Kilka skrzydeł budowli wzniesiono z nowej cegły na starych kamiennych
fundamentach. Resztę zbudowano z tanich żużlowych bloków, pomalowano z grubsza na zielono-szary kolor, jakby dla
ukrycia niedopasowanej konstrukcji. Zwisające przypory i parapety sprawiały przygnębiające wrażenie. Zwężające się ku
górze baszty chyliły się wyraźnie ku ziemi, ale ich kopuły wciąż jeszcze górowały nad okolicznymi drzewami.
Układ budynków wokół domu mógł sugerować, że jest to gospodarstwo rolne. Jednak nigdzie nie było widać
żadnych zwierząt hodowlanych czy maszyn rolniczych. Wysoko wznosił się ogradzający całość mur, który z racji swojej
masywnej struktury i wzmocnionych wsporników mógł być pozostałością czasów feudalnych, choć widniały na nim ślady
niedawnych prac renowacyjnych. Ciężkie, szare bloki betonu zastąpiły kruszące się kamienie i starą cegłę.
Całość była obrazem pełnym grozy. Znak przy krzyżówce, gdzie w las odbijała brukowana droga, oznajmiał, że cały
teren jest „Własnością Państwa” chronioną przez uzbrojone patrole. Tablica ostrzegała wszystkich przekraczających tę
granicę przed surową karą. Zmotoryzowani nie mieli prawa zatrzymywać się tu z jakiegokolwiek powodu. Wkraczanie do
lasu było surowo zabronione, nie mówiąc już o polowaniach.
Okolica wydawała się opuszczona i odizolowana od świata. Wraz z nadejściem zmroku mgła pokrywała wszystko
mleczną powłoką, i choć światła zaczynały migotać zza zasłon okien na parterze, poprzednie złe wrażenie nie znikało.
Blokujące przejazd czarne, ogromne limuzyny na leśnych drogach, wydawały się również porzucone, gdyby nie
pomarańczowe ogniki papierosów i dym unoszący się nad tymi świecącymi punktami. Ludzi trudno było rozpoznać. Stali
w zaciemnionych miejscach, ich szare płaszcze przypominały mundury, a twarze ukrywali pod opuszczonymi na oczy
kapeluszami.
Na dziedzińcu głównego budynku stał ambulans, którego tylne drzwi były szeroko otwarte. Personel w bieli na coś
czekał. Szofer siedział za kierownicą. Obok, w przypominającym stodołę otwartym budynku widać było kontury
helikoptera. Gdyby podejść bliżej, można by zauważyć na nim insygnia Rady Najwyższej. Kwadratowe okna z niewielkimi
szybami złowrogo migotały w ciemności.
Na jednej z wież, opierającej się na niskim, okalającym murze, stał mężczyzna z wojskową lornetką i obserwował
teren, w szczególności zaś odkrytą przestrzeń między murem a pobliską kępą drzew. Zza pleców wystawała mu lufa
specjalnej wersji karabinu Kałasznikowa.
Wewnątrz głównego budynku nowoczesne, dźwiękoszczelne ściany dzieliły dawny, ogromny hall na kilka sporej
wielkości pokoi rozmieszczonych wzdłuż centralnego korytarza oświetlonego szeregiem jarzeniówek. Każdy pokój miał
3 / 95
Brian Lumley - N
EKROSKOP
I
solidne zamknięcie, a drzwi z dodatkową zasłoną od wewnątrz zaopatrzone były w małe wizjery. Powyżej zamontowano
czerwone lampki, z napisami: „Nie wchodzić. Nie przeszkadzać.” Jedno z tych światełek w połowie lewej strony korytarza
właśnie się paliło. O ścianę opierał się wysoki żołnierz KGB z pistoletem maszynowym. Czujny, w każdej chwili gotów do
akcji, czekał na najdrobniejsze uchylenie drzwi lub nagłe zgaśniecie czerwonego światła. Żaden z ludzi w środku nie był
jego zwierzchnikiem, ale żołnierz wiedział, że jeden z nich jest tak potężny jak cała wierchuszka KGB. Był to jeden z
najbardziej wpływowych ludzi w Rosji.
Pokój był w rzeczywistości podzielony na dwa pomieszczenia. W mniejszym trzech mężczyzn siedziało w fotelach
paląc papierosy i patrząc na ścianę działową, której duża, centralna część od sufitu do podłogi była ekranem. Na małym
stoliku na kółkach, w zasięgu ich rąk stała popielniczka, kieliszki i butelka wyśmienitej śliwowicy. Milczeli, słychać było
tylko stłumione oddechy i szmer klimatyzacji.
Mężczyzna pośrodku wyglądał na sześćdziesiąt kilka lat. Ci po prawej i lewej stronie byli dużo młodsi. Obaj byli
podwładnymi starszego i rywalizowali między sobą. Mężczyzna w środku wiedział o tym oczywiście - sam wyreżyserował
ten układ. Nazywał to „przetrwaniem najbardziej dopasowanego”. Tylko jeden z nich miał zająć w przyszłości jego
miejsce. Drugi zostałby wtedy usunięty. Każde wydarzenie, każda chwila była czasem ich próby.
Starszy mężczyzna sączył wolno alkohol i od czasu do czasu zaciągał się papierosem. Z siwizną na skroniach
kontrastowało pasmo kruczo czarnych włosów na czubku głowy i nad czołem. Mężczyzna po lewej podał mu usłużnie
popielniczkę. Połowa gorącego popiołu trafiła do niej, reszta spadła na podłogę. Po chwili wełniany dywan zaczął się tlić,
uniósł się kłąb kwaskowatego dymu. Ci po bokach umyślnie zignorowali zdarzenie. Wiedzieli, jak bardzo starszy
nienawidził nerwowych i drobiazgowych ludzi. W końcu także szef poczuł zapach dymu i spojrzał spod czarnych,
krzaczastych brwi w dół, na podłogę. Przycisnął butem tlące się miejsce na dywanie, dławiąc płomień.
Na ekranie pojawił się obraz. Siedzący ujrzeli mężczyznę przygotowującego się do zadania. W jego postępowaniu
nie było nic skomplikowanego. Rozebrał się do naga i mył się dokładnie, wręcz drobiazgowo. Mydlił i szorował każdy
kawałek swojego ciała. Ogolił się, a potem usunął całe owłosienie, pozostawiając tylko krótko przycięte włosy na głowie.
Oddał kał przed i po kąpieli. Za drugim razem również zadbał o czystość, podmył się gorącą wodą i wytarł ręcznikiem do
sucha. Potem, nadal zupełnie nagi, odpoczywał.
Jego sposób odpoczywania mógłby wydawać się makabryczny dla niewtajemniczonych, ale to była również część
przygotowań. Usiadł obok drugiego człowieka, który leżał w pokoju na lekko pochylonym wózku z aluminiowym
szerokim blatem. Położył głowę na złożonych na brzuchu rękach leżącego. Zamknął oczy i zasnął. Nie wyglądało to na nic
erotycznego, nic z homoseksualnych praktyk. Mężczyzna na stole był również nagi, lecz dziwnie pomarszczony i prawie
łysy z wyjątkiem siwych włosów na skroniach. Jego blada, nalana twarz, ściśnięte usta i gęste, schodzące się ukośnie brwi
wyglądały okrutnie.
Wszyscy trzej mężczyźni po drugiej stronie ekranu w milczeniu obserwowali tę scenę, korzystając z rodzaju
klinicznej izolacji. Wiedzieli, że ten artysta nie jest świadomy ich bliskiej obecności. Po prostu „zapomniał” o ich istnieniu.
Jego praca była tak pochłaniająca i tak ważna, że nie zwracał uwagi na świat zewnętrzny.
Nagle rozbudził się, uniósł głowę, zamrugał oczami i powoli wstał.
Trzej obserwatorzy pochylili się do przodu w fotelach. Bezwiednie wstrzymali oddechy i skupili całą uwagę na
nagim mężczyźnie, jakby bali się w czymś przeszkodzić, mimo tego, że pokój był zupełnie odizolowany i
dźwiękoszczelny.
Nagi mężczyzna skierował się ku niższej części wózka z ciałem, gdzie zimne, białe stopy wystawały trochę,
układając się na kształt litery V. Przystawił do nich miskę. Przyciągnął bliżej drugi wózek i otworzył leżącą na nim teczkę.
Wewnątrz znajdowały się skalpele, nożyce, piły - cały zestaw chirurgicznych narzędzi.
Mężczyzna siedzący pośrodku zaśmiał się złowieszczo. Jego podwładni z napięciem oczekiwali na rozpoczęcie tej
dziwacznej sekcji zwłok. Ich szef ledwo mógł opanować złośliwe rozbawienie. Był ciekawy, jak zareagują. Sam widział
już wcześniej coś podobnego i liczył, że teraz zabieg ten posłuży mu za pewnego rodzaju test.
Nagi mężczyzna uniósł długi, pokryty chromem pręt, z jednej strony ostry jak igła, z drugiej zakończony drewnianą
rączką. Pochylił się nad ciałem i przyłożył ostry koniec do nabrzmiałego brzucha, w zagłębieniu pępka. Nacisnął z całej
siły. Ostrze zagłębiło się w trupa. Wydęte wnętrze wypuściło gazy zbierane od czterech dni, kiedy to nastąpiła śmierć. Z
sykiem wyleciały w górę, w kierunku twarzy nagiego mężczyzny.
- Dźwięk! - warknął środkowy obserwator. Podwładni poderwali się natychmiast z foteli. - Chcę posłuchać.
Mężczyzna po prawej stronie głośno przełknął ślinę i podszedł do głośnika. Nacisnął przycisk oznaczony napisem
„odbiór”. Jeszcze przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszeli ostry, zanikający świst. Brzuch trupa opadł powoli,
tworząc pofałdowane zwały tłuszczu. Gdy gazy się ulatniały, nagi mężczyzna, zamiast się cofnąć, pochylił twarz i wdychał
je głęboko.
Ze wzrokiem utkwionym w ekran, poruszając się niezgrabnie, mężczyzna z prawej wrócił do swojego fotela i opadł
na niego ciężko.
Obaj siedzieli teraz poddenerwowani, z wypiekami na twarzy. Zaciskali ręce na drewnianych oparciach.
Zapomniany papieros wpadł do popielniczki, roztaczając kłęby gryzącego dymu. Tylko zwierzchnik był nieporuszony,
jednakowo ciekaw wyrazu twarzy swoich podwładnych, jak i dziwacznego rytuału za ekranem.
Nagi mężczyzna wyprostował się i stał tak nad bezwładnym ciałem. Jedna ręka spoczywała na udzie zmarłego,
druga na piersi. Dłonie przylegały płasko. Jego ciało wyraźnie się zmieniło. Normalna, zdrowa świeżość dopiero co
wyszorowanego ciała zniknęła całkowicie. Skóra stała się matowa - podobna do koloru zwłok, których dotykał. Był blady
jak sama śmierć. Wstrzymał oddech, jakby delektował się trupim smakiem. Policzki z wolna się zapadały. Wtem...
Odjął ręce od trupa, równocześnie wypuszczając z ust śmierdzący gaz, i zatoczył się do tyłu. Wydawało się, że
upadnie, ale po chwili ponownie ruszył do wózka. Jeszcze raz, ostrożnie skierował dłonie w kierunku ciała. Dotknął zwłok.
Jego palce drżały, gdy delikatnie przesuwał je od stóp do głowy trupa. Nadal nie było w tym żadnej perwersji.
- Czy on jest nekrofilem? Co to jest, towarzyszu generale? - zapytał jeden z mężczyzn, najwyraźniej nie mogąc
opanować emocji.
- Siedź cicho i ucz się! - ryknął generał. - Chyba wiesz, gdzie jesteś?! Tutaj nic nie powinno cię dziwić. Wkrótce się
dowiesz, kim on jest. Tyle niech ci wystarczy, że jest tylko trzech takich ludzi w całym ZSRR. Jeden to Mongoł z Ałtaju,
szczepowy szaman, dogorywający na syfilis i bezużyteczny dla nas. Drugi to kompletny szaleniec, już skierowany na
4 / 95
Brian Lumley - N
EKROSKOP
I
nacięcie płata mózgowego. Po tym i tak będzie... poza naszym zasięgiem. Zostaje tylko ten, a ma tę sztukę we krwi.
Niełatwo się tego nauczyć, jest jedyny w swoim rodzaju. Więc teraz zamknij się! Oglądasz wyjątkowy talent.
Za szybą „wyjątkowy talent” nagle się ożywił. Jakby poruszony sznurkami przez szalonego, niewidzialnego mistrza
marionetek, wykonywał chaotyczne, spazmatyczne wręcz ruchy. Prawe ramię uderzyło w torbę z instrumentami i omal nie
strąciło jej ze stołu. Dłoń wykrzywiona skurczem w rząd szarych szponów, zaczęła poruszać się jak ręka dyrygenta podczas
pełnego ekspresji koncertu. Zamiast batuty trzymała błyszczący, zakrzywiony skalpel.
Wszyscy trzej widzowie wysunęli się do przodu z wytrzeszczonymi oczyma i szeroko rozdziawionymi ustami.
Twarze dwóch młodszych mimowolnie wyrażały odrazę. Oblicze generała było spokojniejsze, malowało się na nim
wyczekiwanie.
Z precyzją, która zaprzeczała pozornie szalonym i przypadkowym ruchom, ramię nagiego mężczyzny opadło w dół
i rozcięło zwłoki jednym ruchem wzdłuż klatki piersiowej aż po sztywne, szare owłosienie łonowe. Nogi i drugie ramię
poruszały się nerwowo, kurczyły się jak u dogorywającego zwierzęcia. Dwa dodatkowe, i absolutnie dokładne cięcia
nastąpiły tak szybko, jakby były kontynuacją pierwszego ruchu. Mężczyzna naciął na brzuchu trupa rzymską jedynkę.
W następnej chwili odrzucił na oślep narzędzie i zagłębił ręce po nadgarstki w środkowym cięciu. Rozchylił na boki
płaty skóry. Zimne, widoczne teraz wnętrzności nie wydzielały gazów, nie było też krwi, ale gdy wyciągnął dłonie na
zewnątrz, błyszczały ciemną, lepką czerwienią.
Wykonanie tych czynności wymagało nadludzkiej siły. Wszystkie tkanki trzymające się ochronnych, zewnętrznych
ścian żołądka musiały być rozerwane jednym cięciem. Kiedy się to udało, mężczyzna wydał groźny pomruk, wyraźnie
słyszalny w głośniku. Napięty grymas karykaturalnie wykrzywił twarz.
Mężczyzna wyjął trzewia ze zwłok i uspokoił się jakby. Bardziej szary niż przedtem, wyprostował się i zakołysał na
piętach. Zakrwawione ręce opadły wzdłuż tułowia. Pochylił się do przodu raz jeszcze, spojrzał w dół i rozpoczął powolny,
dokładny przegląd wnętrzności trupa.
W drugim pokoju, mężczyzna po lewej wczepiony w poręcz fotela, bez przerwy przełykał ślinę. Twarz błyszczała
mu od potu. Ten po prawej trząsł się cały - teraz blady jak płótno. Sapał ciężko pomagając sercu, które waliło w piersiach.
Pomiędzy nimi, były generał armii Gieorgij Borowic, obecnie szef ściśle tajnej Agencji Rozwoju Paranormalnego
wywiadu, przechylił się do przodu, wyraźnie pochłonięty obserwacją. Jego nalana twarz była przepełniona mieszaniną
grozy i fascynacji, śledził każdy szczegół przedstawienia. Zupełnie ignorował siedzących przy nim podwładnych.
Mimochodem zastanawiał się, który z nich pierwszy zwymiotuje.
Na podłodze pod stołem stał metalowy kosz zapełniony zgniecionymi kawałkami papieru i wygaszonymi
niedopałkami. Nie odrywając wzroku od ekranu, Borowic sięgnął w dół po kosz i postawił go przed sobą na środku stołu.
Pomyślał perfidnie rozbawiony: „Niech o niego walczą. Któryś z nich nie wytrzyma, wymioty bez wątpienia wywołają tę
samą reakcję u drugiego.”
- Towarzyszu generale, sądzę, że nie... - wysapał jeden z obserwujących.
- Cicho! - Borowic kopnął go w kostkę. - Patrz, jeśli możesz. A jeśli nie, to nie przeszkadzaj!
Nagi mężczyzna był pochylony. Tylko centymetry dzieliły jego twarz od wewnętrznych organów. Spoglądał na
prawo i lewo, jakby czegoś szukał. Rozszerzone nozdrza węszyły podejrzliwie. Brwi, dotychczas gładkie, niesamowicie się
nastroszyły. Zachowywał się jak wielki ogar pochłonięty tropieniem ofiary.
- Wiem - chytry grymas przebiegł przez jego wargi. W oczach pojawił się błysk objawienia, był bliski odkrycia
tajemnicy. - Tak. Coś tu jest, coś się ukrywa w środku!
Odrzucił w tył głowę i zaśmiał się, głośno i krótko. Na chwilę jeszcze skoncentrował uwagę i jakaś potworna
energia przeszyła jego umysł - radość w jednej chwili zmieniła się w gniew.
Dyszał jak bestia, na jego twarzy odbijały się nieludzkie emocje. Chwycił jakieś ostre narzędzie i zachłannie zaczął
wycinać różne organy. Wraz z upływem czasu praca stawała się coraz bardziej ohydna i przerażająca. Wnętrzności leżały -
to w częściach, to w całości - rozrzucone dookoła. Zwisały groteskowo na krańcach metalowego stołu niczym łachmany,
strzępy starych ubrań. Ciągle nie było mu dość. Poszukiwania pochłaniały go całkowicie.
Wydał nagle krótki krzyk, który w głośniku w drugim pomieszczeniu zabrzmiał niczym niesamowity pisk kredy na
tablicy. Triumfujący grymas pojawił się na jego twarzy. Zaczął odcinać zwisające kawałki ciała i miotać nimi dookoła.
Przykładał je do własnego ciała. Trzymał przy uchu i „wsłuchiwał się”. Rozrzucał trzewia na wszystkie strony, ciskał za
siebie, do zlewu. Krew poplamiła całe pomieszczenie. Wtem krzyk pełen boleści dobiegł z głośnika.
- Nie tutaj! Nie tutaj!
W sąsiednim pokoju, nerwowe wzdychanie mężczyzny z prawej przeszło w dławienie. Nagle chwycił kosz ze stołu,
wyprostował się, zatoczył w róg pokoju.
- Mój Boże! Mój Boże! - powtarzał bez końca, za każdym razem głośniej. - Straszne! Straszne! On jest chory. To
maniak!
- On jest wspaniały - warknął Borowic. - Widzisz? Widzisz? Za chwilę poznamy tajemnicę.
Za ekranem nagi mężczyzna chwycił chirurgiczną piłę. Ramię i narzędzia były jedną plamą czerwieni, szarości i
srebra. Ciął w górę od mostka. Pot mieszał się z krwią na skórze. Spływał obficie, gdy pochylił się nad klatką piersiową
trupa. Piła złamała się, więc odrzucił ją. Krzyczał jak zwierzę. Gwałtownym ruchem uniósł głowę i rozejrzał się po pokoju.
Przez chwilę oczy spoczęły na metalowym krześle. Wpadł na nowy pomysł, pochwycił krzesło, użył dwóch nóg jako
dźwigni, zagłębił je w świeżo wyciętym kanale.
Łamał kości i rozrywał mięśnie. Lewa strona klatki piersiowej uniosła się w górnej części tułowia niczym zapadnia.
Ręce wdarty się do wewnątrz i po chwili szaleńczej szarpaniny wyjęty zdobycz na powierzchnię, unosząc ją ku górze.
Trzymając serce w wyciągniętych dłoniach, nagi człowiek pijanym krokiem zatoczył się po pokoju. Przytulił je
mocno, podniósł do oczu, do ust. Przycisnął do piersi, pieścił, łkał jak niemowlę. Szlochał z ulgi, łzy spływały po szarych
policzkach. W jednej chwili opadł z sił.
Jego nogi zaczęty drżeć. Nie wypuszczając serca z rąk, zgiął się i upadł na podłogę. Zwinął się na kształt płodu.
Serce trupa zniknęło, przykryte jego ciałem. Leżał bez ruchu.
- Zrobione - powiedział Borowic.
Wstał, podszedł do głośnika, nacisnął przycisk oznaczony napisem: „Interkom”. Zanim przemówił, rzucił wzrokiem
na podwładnych. Jeden siedział z opuszczoną głową i koszem między nogami. Jego rywal zgiął się w pół z rękoma na
udach. Wydychał przy skłonie, wdychał prostując się. Twarze obu były zalane potem.
5 / 95
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • annablack.xlx.pl