Ludzie z rezerwatu Przygoda, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Lech BorskiLudzie z rezerwatu „Przygoda"Ilustrował Zbigniew Łoskot-o a it2 5. 08. 2006Instytut Wydawniczy ,,Nasza Księgarnia", Warszawa 1988•- Г ' ■[miejska вщіотсха publicznaI __ . w Zabrzy:n. klas. iv' . ■- 311 NR iNW,ws7гг л,0Opracowanie graficzne okładki i strony tytułowej Teresa KawińskaText © Copyright by Lech Borski, Warszawa 1988Illustrations © Copyright by Zbigniew Łoskot, Warszawa 1988Mus; świal - czarne rządzą, rudych sic kocha■Dom stał na skarpie, pod którą płynęła rzeka. Drewniany, prostokątny, piętrowy i duży. Tu i tam uwiesiły się na nim galeryjki, o-szklone przybudówki, niewielkie ganeczki. Wydawało się. że jest ich milion. Dom wyglądał, jakby zapadał się w ziemię pod ciężarem niezliczonych narośli. Jego belki czy deski — z dala nie potrafiłem rozpoznać — kiedyś chyba nasmołowano. może sto lat temu. teraz spod czerni przebłyskiwały jaśniejsze, żywiczne smugi. Był brzydki, a jednak w jakiś smutny sposób imponujący.Przystanąłem, nie zrzucając plecaka, i przypatrywałem się przez kilka minut. Miałem tu spędzić prawie miesiąc, miesiąc, który z góry spisałem na straty. W dalekobieżnym autobusie łudziłem się jednak, że może chociaż dom będzie sympatyczny, a okolica piękna. Dom zawiódł, przynajmniej w pierwszej chwili, okolica była piękna. Rzeka w tym miejscu zakręcała łagodnie, w dali widniały wysepki pokryte już młodą roślinnością, drugi brzeg rozciągał się płasko, daleko, aż po niebieskawą ścianę lasu. i on także buchał zielenią nieprzejrzanych zarośli. W pobliżu, za domem, również stał las: wysokie, rzadko rozstawione sosny.Ruszyłem znów, a łukowata uliczka prowadziła mnie — jeśli można to było nazwać uliczką: szlak gołej, ubitej, wyboistej ziemi, w '■•> go skraju żółto kwitły mlecze. Minąłem zwichrowany płotek, za którym tkwiły proste tulipany — pochylała się nad nimi smętna chałupka o brudnych oknach.Potem doszedłem uc domu. Stał w pewnym oddaleniu od ulicy. Rozpostarła się przed nim szeroka płaszczyzna czegoś, co od biedy mogło uchodzić za trawnik. Szedłem nieskończenie długo, dom ciągnął się i sunęły okna, i nie znalazłem śladu drzwi.3Boczna ściana, najbliższa lasu, pokazała niewiele nowego. Te sarnę deski, te same okna, wyżej galeryjka, od której biegły w dół schody. Piętro mnie nie interesowało. Wiedziałem, że mam mieszkać na parterze. Od ściany odrywał się wysoki płot zbudowany z drewnianych sztachet, popatrzyłem nań bezradnie, dopiero po dłuższej chwili odkryłem furtkę. Wewnątrz leżał porządnie utrzymany, duży ogród: rabaty, grzędy, kwiaty, inspekty, trochę drzew. Spojrzałem na dom i na chwilę przymknąłem oczy. Przedtem przyglądałem mu się od tej strony właśnie, bo uliczka zakręcała łukiem, i oto wszystkie dobudówki naraz znów wyszczerzyły się na mnie wgłębieniami i wypukłościami, jak ściana pełna jaskiń, w których można zginąć. Czarniawa ściana. Drzwi było mnóstwo, nawet nie próbowałem liczyć. Trzecie z kolei — ustąpiły. Znalazłem się na małej werandzie, wypchanej rowerami, wózkami, nartami, deskorolkami, drewnem, wreszcie rupieciami, których nie umiałem nazwać. Stąd inne drzwi prowadziły w głąb domu.Pomyślałem, że drzwi będą moim problemem.Zastukałem. Nikt nie odpowiadał. Uderzyłem pięścią. Cisza. Uchyliłem drzwi, dostałem się na ciemny korytarz, nad moją głową świeciła słabo samotna żarówka. I znów drzwi. Mnóstwo drzwi. Ruszyłem przed siebie, korytarz miał odgałęzienie, trochę jaśniejsze, u jego końca znajdowało się okienko. I tu także kilkoro zamkniętych drzwi strzegło cichych pomieszczeń. Postanowiłem wrócić, wyjść przed dom i czekać, ktoś w końcu musiał się pokazać. Opuściłem korytarz i oto stał przede mną chłopak, może ośmioletni.— No, chodź — powiedział z politowaniem. — Chodź, bo zginiesz.Był rudy, jeśli półmrok mnie nie zmylił, i miał odstające uszy. Niczego więcej nie umiałbym wtedy o nim powiedzieć.— Chodźże wreszcie — w jego głosie nie było cienia życzliwości ani zainteresowania. — Wiem, kim jesteś.Znaleźliśmy się — w milczeniu — przed domem, potem był ganek i drzwi, korytarz i drzwi, Wreszcie jasny, obszerny pokój, zwyczajny pokój stołowy, jakich tysiące. Jedno okno, troje drzwi. Przy oknie osłoniętym firanką stała wysoka kobieta, widziałem jej sylwetkę o szerokich plecach i obciążonej dużym kokiem głowie.— Przyprowadziłem go — burknął chłopiec.4— Nie mówi się: go. Mówi się: pana Andrzeja — poprawiła kobieta. Nie odwracała się. Chłopiec milczał.Przestąpiłem z nog: na nogę.— Niech pan podejdzie.Znalazłem się przy niej nie wiedząc jak. Sięgnęła po moją rękę i przyciągnęła bliżej okna.— Czyż to nie oszałamiający widok?Popatrzyłem za okno. Była tam rzeka, zakole, 'drugi brzeg, las, bliżej droga.Kobieta westchnęła i wreszcie zwróciła się do mnie:— Witamy w domu — wyciągnęła rękę. — Niech się pan czuje jak w rodzinie.Za moimi plecami chłopak Eryk zachichotał. Odwróciłem głowę. Ogromny, czarny, bezszelestny pies obwąchiwał moją nogę.— Nic panu nie zrobi. Zapoznaje się z zapachem. Zapamięta pana i wszystko będzie w porządku. Groźna jest tylko dla obcych — powiedziała kobieta.Udało mi się wyjąkać:— To suka?— Suka. Nazywa się Huba.Pierwsza litera imienia psa zahuczała w jej ustach.— Ja jestem babcią Alicją, a to jest Eryk.Eryk jeszcze raz wydał odgłos podobny do chichotu czy chrapania i wzruszył ramionami. Miał bladą twarz usianą piegami, wykrzywiał ją niemiłosiernie.Ukłoniłem się.— Ja jestem Andrzej. Andrzej Maśliński.— Niech pan usiądzie, panie Andrzeju — poleciła, wskazując krzesła stojące przy stole. — Porozmawiamy trochę.Usadziła mnie przodem do okna, przeczuwałem, że szykuje mi egzamin. Sama trzymała się w cieniu, a czarne włosy ukrywały jej twarz jeszcze bardziej. Może nie ukrywały, po prostu dwa skrzydlate łuki opadające prawie na policzki były od twarzy ważniejsze. Łuki włosów i studnie oczu, równie czarnych.— Marysia pisała nam o panu.— Proszę mi mówić po imieniu. Skinęła głową.— Marysia pisała nam o twoich kłopotach. Westchnąłem. To było do mamy podobne. Zawsze zdradzała rodzinne tajemnice.— Pomożemy ci — oświadczyła babcia Alicja. — My zawsze pomagamy — dodała z uśmiechem, ale zabrzmiało to jak groźba. —■Zawsze — leciutko położyła dłoń na stół, wzdrygnąłem się, cichutkie klapnięcie zabrzmiało mi w uszach jak salwa. — Opowiadaj o sobie.Wybąkałem kilka zdań. Co miałem powiedzieć? Że chcę studiować historię, przeżyłem zawód miłosny, rozstrój nerwowy, prawie zawaliłem maturę? A mama zdecydowała, że korzystając ze zwolnienia lekarskiego mam w spokojnej atmosferze domu jej przyjaciółki przygotować się do egzaminów? W domu, w którym mama kiedyś spędzała wszystkie wakacje i który czule wspominała? Powiedziałem to. Zawód miłosny pominąłem.Babcia Alicja przytaknęła. Z listu mojej matki na pewno dowiedziała się więcej. Zapadło milczenie. Cisza wyraźnie jej nie przeszkadzała, starsza pani po prostu drążyła mnie swoimi czarnymi oczyma, nieruchoma, z białą dłonią na stole, w jasnej sukni, w której wcale nie wyglądała wiosennie.— Egzaminy? — odezwała się wreszcie. — Książki zabrałeś? Może przejrzymy? Zresztą znajdziesz tu sporą bibliotekę. I mój mąż wróci zza granicy za dziesięć dni, to ci pomoże. Jest historykiem — wymieniła nazwisko — a i ja się trochę na tym znam.Jęknąłem w duchu. Pomyślałem, że to koniec: zamęczą mnie.*— No to pokaż, co tam masz.Sięgnąłem po plecak, ale nie zdążyłem rozplatać sznurków. Do pokoju wtargnęła druga kobieta, również czarnowłosa, tyle że znacznie młodsza. Pies, suka, Huba skoczyła nagle, prawie strąciła mnie z krzesła i oparła łapy na ramionach przybyłej.W tej pozycji były niemal jednego wzrostu. Kobieta odrzuciła Hubę, ciężko opadła na stojący blisko wejścia fotel i z hukiem upuściła na ziemię obszerną torbę.— Wydałam chyba wszystkie pieniądze — jęknęła.Eryk wypełznął z jakiegoś kąta, chyłkiem zbliżył się do jr-by, pochylił nad nią i zaczął obmacywać. Kobieta odsunęła go nogą.Starsza pani odezwała się z naganą w głosie:— Twój mąż też zarabia, Krystyno.Przypomniałem sobie to imię, to była ona — przyjaciółka mojej mamy.7— Z tego wynika, że będziemy żyli za połowę zarobków — o-świadczyła pani Krystyna. Nie zauważyła mnie albo zostawiała na później. Wyglądała na kobietę systematyczną.— Co miesiąc jest to samo — szepnęła babcia Alicja.Pani Krystyna wzruszyła ramionami, przechyliła głowę na oparcie fotela i przymknęła oczy. Eryk podkradał się do torby, którą Huba obwąchiwała z drugiej strony. Dwa energiczne klapsy odsu-ły oboje na bezpieczną odległość.— Druga torba została w korytarzu — to był zamierający, znużony szept.— Eryku! — rozkazała babcia Alicja. — Przynieś, ale nie waż się zaglądać do środka.Czekaliśmy chwilę. Eryk wrócił ugięty pod ciężarem drugiej torby, jeszcze większej. Torba walnęła o podłogę.Pani Krystyna pochyliła się nad nią, szarpnęła, zakupy sypnęły prosto na dywan: chleb, kiełbasa, gwizdek, kilka paczek mrożonek, świeże warzywa, mięso owinięte w papier, paczka chałwy, płatki owsiane, cukier i cukierki. Potem ozwało się długie, zmęczone westchnienie. Pani Krystyna zajrzała do torby i gmerała w niej powoli, wreszcie wyciągnęła karton papierosów, wyłuskała z niego paczkę, zapaliła i podała paczkę Erykowi, który podszedł do babci Alicji i poczęstował ją. Starsza pani także zapaliła. Nie padło ani jedno słowo, ale czuło się napiętą ciekawość wszystkich trojga, pani Krys-ny także, jakby i ona nie bardzo wiedziała, co jeszcze w torbie znajdzie. Znalazła mąkę, ser, parę konserw, rajstopy, postrzępiony papier, kawał czegoś, co wyglądało na gips, lekarstwa, mydło, zestaw „Lego1", na który w milczeniu rzucił się Eryk, kilka słoików z przyprawami, roztarty na miazgę bukiecik stokrotek, chyba pół kilo wełny, młotek, dwie torebki kawy i śrubokręt.Póki to wszystko wypadało na dywan, zdążyłem się spocić i kilka razy pomyśleć o natychmiastowym wyjeździe.Starsza pani tymczasem zapaliła drugiego papier...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]