Ludzie w akwarium, eBooks txt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
STEFAN KISIELEWSKILUDZIE W AKWARIUMPowie��Wszystkie postacie i fakty opisane w tej ksi��ce s� wymy�lone. Prawdziwe s� tylko cytaty z warszawskiej prasy, za kt�rych �askawe udost�pnienie bardzo Autorom dzi�kuj�.Stefan KisielewskiRedaktor: Dorota GabryetRedaktor techniczny: Ma�gorzata ZdrojewskaCopyright by Stefan Kisielewski 'Pierwsze wydanie Instytut Literacki, Pary� 1976ISBN 83-85072-01-2Stefan KisielewskiLUDZIE W AKWARIUMCiep�y, lipcowy deszcz osnu� wszystko wok� wilgotn� mgie�k�, kt�ra pr�szy�a z g�ry na kr���cy po chodnikach i jezdni, niezwyczajny tutaj w dni powszednie t�umek, na czerwone i bia�o-czerwone chor�giewki, transparenty i obnoszone na kijkach powi�kszone fotografie wodz�w. W dole pod Alejami �yska�a mokrym l�nieniem asfaltowa jezdnia nowej Trasy, tam r�wnie� mrowili si� ludzie, bo ruchu ko�owego na razie nie puszczono - autobusy i samochody pojecha� mia�y t�dy dopiero za trzy dni, gdy nadejdzie �wi�to Narodowe, obchodzone w rocznic� wydarzenia, jakiego zreszt� nikt w Warszawie ju� nie pami�ta� � by�a to odezwa, og�oszona niegdy� w ma�o znanym wschodnim polskim mie�cie przez ma�o znanych ludzi, co przybyli z ma�o znanych a dalekich miejsc wraz z Czer-won� Armi�. Odezwa te� by�a ma�o znana, zw�aszcza dzisiaj, po trzydziestu latach, poniewa� od dawna ju� jej tekstu nie drukowano ani nie cytowano, szybko okaza� si� nieaktualny, powsta� przecie� w ca�kiem innej epoce dziejowej czyli politycznej: historia to polityka, kamieniej�ca w pomniki w miar�, jak czas p�ynie naprz�d. W pomniki fakt�w nieznanych, gest�w i s��w zapomnianych - tak w�a�nie, jak zapomniana zosta�a owa Odezwa, w imi� kt�rej jednak�e nader skutecznie i arbitralnie po dzi� dzie� tutaj rz�dzono. Niewiadomi ludzie z niewiadomego Wschodu ufundowali tu bowiem w�adz� nader trwa�� -jednostki przemija�y, system trwa�. A dlaczego trwa�? Bo ludzie, co go ufundowali, sami z siebie nic nie znacz�cy, wyczuli jednak zakr�t Historii, zrozumieli dok�d wieje wschodni huragan i zawczasu, cho�by nawet trz�s�c si� z trwogi, odpowiednio nastawili �agle. W zgodzie z Histori� mo�na trwa� i rz�dzi�, przeciwko Historii nie da si� tu nawet �y�, zwyczajnie �y�. I oto, jako symbol tryumfuj�cego trwania, odbywa�o si� w�a�nie doroczne �wi�to: �wi�to w rocznic� i ku czci Odezwy, kt�rej s��w nikt ju� nie zna� i nie chcia� zna�, bo� nie o nie przecie� chodzi�o, by�y tylko pretekstem. To tak, jakby Pan B�g da� Moj�eszowi na g�rze Synaj tablice z tekstem, tekst za� szybko zatarto i zapomniano, cho� od tych tablic wszystko si� zacz�o. Zatrze� w pami�ci sam pocz�tek, ha, mo�e to nie takie zn�w dziwne: wszak cz�owiek te� nie pami�ta chwil swego narodzenia. A i o �mierci my�le� nie lubi, odstr�cza go i w�asny pocz�tek, i w�asny kres. Pewno ma racj� - tylko �ycie si� liczy, gdy trwa, chocia� zarazem wci�� niedostrzegalnie przemija. Przemijanie niewa�ne, dop�ki �ycie trwa - tak my�l� dzi� nast�pcy owych protoplast�w ze Wschodu, s� dumni, podnieceni, ich faza w�a�nie rozkwita, dowodem to miasto, kt�re wyros�o oto z absolutnie nieprawdopodobnych ruin, gruzowisk, popielisk, panuj�cych tutaj wszechw�adnie trzydzie�ci lat temu. Miasto to wzbogaca si� akurat o now� Tras�, szar� Tras�, wij�c� si� teraz ku Wi�le pod i nad ulicami w�r�d zwilgotnionej deszczow�mgie�k� lipcowej zieleni. Miasto si� wzbogaci�o, miasto zn�w wypi�knia�o! Hosanna, hosanna Miastu, chodzi o Miasto, kog� obchodz� s�owa, wypisane przez kogo�. i zatarte przez kogo� na starych tablicach. W dodatku s� to tablice z papieru, innych ju� w naszej epoce nie ma. Scripta volant � tak by powiedzia� dzi� m�odzie�czy nad wiek pi��dziesi�ciolatek z plik� papier�w pod pach�, kt�ry wychyla si� przez barier�, aby zobaczy�, czy z tunelu pod Marsza�kowska nie wyje�d�a przypadkiem orszak Go�cia, jedynego, kt�ry ju� dzisiaj przejecha� mo�e Tras�. Ale oto trzymane gdzie� przez kbgo� r�czne radio tranzystorowe, gadaj�ce sztucznie podnieconym szybkim g�osem donosi, �e Go�� skr�ca dopiero ku Alejom Z Placu Lotnika. Jedzie powoli, razem z naszym Towarzyszem w otwartym aucie, t�umy zebrane na Trasie potrz�saj� pewno chor�giewkami, troch� klaszcz�, mo�e rzucaj� kwiaty. T�umy, oddelegowane na t� okazj� z biur i fabryk, niezbyt przej�te ale raczej rade temu zbiorowemu spacerowi w lipcowym deszczyku. A jeszcze w perspektywie trzy dni wolne, bo dodano jutro woln� sobot�, potem niedziela i - �wi�to, trzydzieste �wi�to. Nie ma wprawdzie s�o�ca, ale i tak nie�le. Konsumujemy jako� to �ycie, skonsumujemy .i �wi�to Miasto udekorowane, czerwono, bia�o, kwieci�cie, portrety, napisy, transparenty, na ulicach stan� od jutra bufety, stoiska z napojami, na razie ofiarowuj� si� publiczno�ci tylko powszednie �saturatory" z wod� sodow�, mo�e by� z sokiem, m��e bez. M�odzie�czy pi��dziesi�ciolatek czyli Krzysztof przypomina sobie Pary� sprzed paru tygodni � tam to zawsze na ulicach pe�no wszystkiego, bardziej, ni� u nas w �wi�to. No c�, inny obyczaj, inna skala, inna historia. Ale u nas obecnie te� bywa mo�liwie, cho� t�umek md�y, oboj�tny, to przecie� nie�le ubrany, uspokojony, w dodatku po zachodniemu ju� prawie kolorowy - towarzysze radzieccy zazdroszcz� nam tego, zw�aszcza jak sobie wypij�. Dla nich tu jest Pary�, c�, wszystko okazuje si� wzgl�dne. I nagle widzi Krzysztof przez chwil� buro rude, cuchn�ce ruiny Warszawy, zasypane gruzem jezdnie, kt�rymi wyruszali z miasta po Powstaniu � do niewoli. W�a�nie niedawno opowiedzia� co� o tym Izabelli, s�ucha�a nad maszyn�, niby grzecznie, ale wyra�nie przez chwil� roztargniona. Rzeczywi�cie, c� j� to obchodzi, dla niej to schemat, bana� - zawsze takie same opowiadania staruszk�w. Trzeba z tym sko�czy�, to nie jest droga: dwadzie�cia lat r�nicy robi swoje, ona niczego nie pami�ta, a historia j� nudzi. Zw�aszcza historia niezbyt prawdziwa, taka, jakiej ucz� w szko�ach.T�umek z chor�giewkami mrowi si� leniwie w r�ne strony, poprzegradzany milicj�, natkany z lekka tajniakami. Nikt si� za bardzo nie przejmuje, czy to oboj�tno�� czy taka ju� po latach natura? Zagadkowy t�umek, a Glebowicz, Krzysztof Glebowicz, w nim, w �rodku, lecz odosobniony. Odosobniony nie tylko swoj� funkcj�, lecz w�a�nie ow� niedawn� my�l� o Izabelli. Mo�e ona tu gdzie� jest, biuro te� powinno przyj��, bardzo maj� niedaleko. Czy my�li o nim, cho� dopiero niedawno zwr�ci� na ni� uwag�? Ale w takich sprawach istnieje magnetyzm, zw�aszcza, gdy zaczyna si� co� nienazwanego. Wzajemne przyci�ganie na odleg�o��, wczoraj jeszcze nic nie by�o, dzi� dziel�ca ich przestrze� wype�nia si� wibruj�c� emocj�. Wype�nia si� bez jego czynnego udzia�u, sama, czas pracuje automatycznie, je�li w Izabelli co� wsp�d�wi�czy oczywi�cie, ale chyba tak, nie czu� wszak�e psychicznego jej oporu, cho� opowiadanie o Po-wstaniu stworzy�o luk�. Je�li wi�c magnetyzm zacz�� dzia�a�, to nadal funkcjonuje i tutaj, pod lipcowym deszczykiem, w�r�d t�umu nudnego, rozgadanego oboj�tnie, nowego. Ona tu jest, a je�li tak, to szuka go bezwiednie. Odnajd� si�, mo�e po przyje�dzie Go�cia p�jd� razem na Tras�?Nagle t�um wahn�� si� bardziej zdecydowanie I oblepi� naro�ne chodniki w Alejach Ujazdowskich, o ma�o co nie przewracaj�c kamiennej kru�y z przepi�knymi, �wie�ymi kwiatami � to pomys� nowych, hojniejszych Sekretarzy. Z chodnika Ajej lepiej b�dzie wida�, Go�� ma wyjecha� z dolnej Trasy �limakiem, gdzie jest tylko sama jezdnia, okolona �wie�� traw�. Glebowicz przepchn�� si� do pierwszego rz�du, nie napotykaj�c na specjalny sprzeciw. Milicjant otar� si� o niego wzrokiem � ale bez wrogo�ci, oboj�tnie. Wszystko tu oboj�tne, ludzie przymilkli, czekaj�, tyle �e bez emocji,� Czy na Drixona te� by�o przymusowe przyj�cie? � pyta nagle kto� obok Krzysztofa. � Te� � odpowiada g�os drugi. Krzysztof zwraca si� ku nim, to dwaj faceci, z czerwonymi chor�giewkami, wygl�daj� na robotnik�w, mo�e z Trasy. Stoj� bez u�miechu, nie podnosz� oczu na Krzysztofa, cho� czuj� jego spojrzenie. A przecie� to wyra�ne kpiny! Ameryka�ski prezydent Drixon przyjecha� tu przed rokiem, wracaj�c z Moskwy. Wo�ono go bocznymi ulicami, �eby si� ludzi� nie podniecali, a jak mia� jecha� przez Aleje, to by�o ca�kiem pusto, tylko na �awkach siedzieli kolorowo poprzebierani tajniacy z dziewczynami, udaj�c flirt i nie patrz�c na przeje�d�aj�cy szereg czarnych samochod�w, �e to nfby Warszawa zaabsorbowana w�asnym �yciem i wcale j� jaki� tam Drixon nie obchodzi. Wi�c ci dwaj �artuj�? Nic na to nie wskazuje, twarze maj� z drewna, jakby si� nigdy w �yciu nie �miali. Czy to niedobita, dawna drwi�ca Warszawa, czy nowa, apatyczna, twarda, ch�opsko zoboj�tnia�a? Kto to mo�e wiedzie� i po co? Przecie�...- Jad�! Lekkie ale wyra�ne drgni�cie przesz�o przez t�umek chor�giewkowi-�z�w, biurowych paniu�, dziewcz�t z kwiatami, zmarszczonych i siwych warszawskich aligator�w w nieprzemakalnych p�aszczach (p�aszcze takie zwano tu dziwnie �prochowcami"), a tak�e m�odszych beretowc�w, zbrojnych w parasole. Istotnie, najwidoczniej, nie ma w�tpliwo�ci: jechali. Najpierw jakie� auto bez oblicza, potem, w wachlarzyki rozstawieni milicjanci w bia�ych he�mach na motocyklach, znowu auta, zn�w zmotoryzowana S�u�ba Wewn�trzna i wreszcie w otwartym samochodzie, stoj� oni dwaj, bez kapeluszy, pozdrawiaj�c t�um r�kami. Swojski Sekretarz, wysoki, ko�cisty, ze schematycznym nieco u�mieszkiem, a tamten, Konstantyn Leonidow, ni�szy, t�ustszy, kr�py, czarnow�osy cho� z lekka siwawy. Bardzo opalony, do tego z wypiekami, potem si� okaza�o, �e przyjecha� niezgorzej podpity i na lotnisku sobie podb�aznowywa�, co nawet da�o si� widzie� w Telewizji. Polscy towarzysze bardzo byli zgorszeni � �e ich lekcewa�y... Oczywi�cie nic mu nie m�wili, min� robili dobr�, nie czas na takie pretensje.Orszak przejecha�, z ty�u 'jeszcze jaka� ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]