MANN Tomasz - CZARODZIEJSKA GÓRA tom 2, e-booki, powszechna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
R;
O
Z
D
Z
I
A • Ł
SZÓSTY
ZMIANY
■■:.--'
Czym jest czas? Tajemnicą — bo jest nierealny a wszechpo
tężny. Jest warunkiem zjawiskowego świata, jest ruchem zespo
lonym i przemieszanym z istnieniem realnych ciał w przestrzeni
i z ich ruchem. A czy nie byłoby czasu, gdyby nie było ruchu?
I ruchu, gdyby nie było czasu? Pytania i pytania! Czy czas jest
funkcją przestrzeni? Czy też odwrotnie? Czy raczej są z sobą
identyczne? Za wiele już pytań! Czas jest czynny, ma takie
właściwości jak czasowniki. Ma „poczesny" udział w tworze
niu. Ale czego? Zmiany! Co jest teraz, nie było wówczas, co
jest tu, nie jest tam, bo między nimi leży ruch. Ale skoro ruch,
którym się mierzy czas, jest okrężny, w sobie samym zamknię
ty, to można by i czas, i wszelką zmianę równie dobrze nazwać
spokojem i bezruchem — to bowiem, co było wówczas, powta
rza się nieustannie w tym, co jest teraz, a to, co jest tam —
w tym, co jest tu. A że ponadto skończonego czasu i ograni
czonej przestrzeni niepodobna sobie wyobrazić — nie pomogą
najbardziej rozpaczliwe wysiłki — więc ostatecznie zaczęto
sobie przedstawiać czas i przestrzeń jako wieczne i nieskończo
ne, zapewne w przekonaniu, że jeśli i w ten sposób nie można
ich sobie wyobrazić dobrze, to przynajmniej można nieco lepiej.
Czy jednakże uznanie wieczności i nieskończoności nie jest uni
cestwieniem przez logikę i rachunek wszystkiego, co ograniczo
ne, skończone, względne, czy nie jest sprowadzeniem tego do
zera? Czy rzeczy mogłyby w wieczności następować jedne po
6
ROZDZIAŁ SZÓSTY
drugich, a w nieskończoności występować jedne obok drugich?
Z tymi założeniami, że istnieje wieczność i nieskończoność, zało
żeniami przyjmowanymi z musu, jakże da się pogodzić istnie
nie we wszechświecie odległości, ruchu, zmiany lub choćby
tylko ograniczonych ciał? To pytania, których mimo wszystko
nie da się uniknąć.
Hans Castorp stawiał te i tym podobne pytania — mózg jego
zaraz po przybyciu w te strony okazał się skłonny do takiej
niedyskrecji i zrzędzenia; niedobry a potężny, później utracony
popęd jakby specjalnie wyostrzył pod tym względem jego
umysł i dodał mu zuchwałości w stawianiu takich pytań. Sta
wiał je zarówno sobie samemu, jak i poczciwemu Joachimowi,
a także zasypanej od niepamiętnych czasów śniegiem dolinie,
choć znikąd nie mógł się tu spodziewać czegoś w rodzaju odpo
wiedzi — trudno nawet powiedzieć, skąd najmniej należało się
jej spodziewać. Sobie stawiał tylko pytania, bo odpowiedzi na
nie nie miał. A u Joachima nie znajdował dla swych pytań żad
nej sympatii, bo ten, jak to Hans Castorp pewnego wieczoru
zauważył po francusku, myślał jedynie o tym, aby tam na nizi
nach być żołnierzem, i toczył o to zażartą walkę w nadziei, że
to nastąpi, nadziei, która to zbliżała się, to znów zwodniczo kry
ła w oddali, ostatnio zaś okazywał skłonność do zakończenia tej
walki przez zamach. Tak, ten cierpliwy, poczciwy, lojalny
Joachim, znający tylko służbistość i dyscyplinę, ulegał napa
dom buntu przeciw „skali Gaffky'ego", temu systemowi bada
nia, który na dole, w laboratorium, czyli w „laborze", jak się
zwykle mówiło, stosowano do ustalania i określania stopnia za
rażenia pacjenta bakcylami: czy analiza wykazuje odosobnione
zarazki, czy też wykazuje je masowo i w niezliczonej ilości —
to określała wysokość cyfry Gaffky'ego, a właśnie o nią cho
dziło. Albowiem w sposób zupełnie nieomylny określała szansę
wyzdrowienia, na jaką można było liczyć; można też było na jej
podstawie ustalić ilość miesięcy czy lat, którą pacjent będzie
musiał tu jeszcze pozostać: wahało się to pomiędzy półroczną
krótką wizytą a wyrokiem „dożywotnio", który zresztą mógł
oznaczać bardzo niewielką ilość czasu. Na tę to skalę Gaffky'ego
ZMIANY
7
oburzał się Joachim, otwarcie odmawiał wiary w jej autorytet,
a właściwie niezupełnie otwarcie, bo nie wobec przełożonych,
natomiast wobec kuzyna i nawet w rozmowach przy stole. —
Mam już tego dość, nie pozwolę robić z siebie głupca — mówił
głośno i krew napływała do jego ciemno opalonej twarzy. —
Przed dwoma tygodniami miałem na Gaffkym nr 2, a więc ba
gatelę, najlepsze widoki, a dziś nr 9, po prostu zagęszczenie
zarazków i o nizinach nie ma już mowy. Diabli wiedzą, jak to
z człowiekiem jest, doprawdy nie można już wytrzymać. Tam
w górze na Schatzalp leży pewien człowiek, grecki chłop, przy
słali go z Arkadii, jakiś pośrednik go przysłał — wypadek bez
nadziejny, ma przebieg galopujący, każdego dnia może oczeki
wać końca, a chory nigdy w życiu nie miał zarazków w plwo
cinie. Za to ten gruby belgijski kapitan, który wyjechał wyle
czony — gdy tu przyjechałem, miał Gaffky'ego nr 10, roiło się
u niego od zarazków, a przy tym miał tylko zupełnie małą ka
wernę. Niech diabli biorą Gaffky'ego. Skończę z tym, jadę do
domu, choćby to miała być dla mnie śmierć! — Tak mówił Joa
chim i wszyscy byli boleśnie dotknięci widząc tego delikatnego
i solidnego młodego człowieka w takim podnieceniu. A wobec
groźby Joachima, że wszystko rzuci i odjedzie w niziny, Hans
Castorp nie mógł nie myśleć o tym, co od kogoś trzeciego usły
szał po francusku. Jednakże milczał; bo czyż miał kuzynowi da
wać siebie i swoją cierpliwość za przykład, jak to czyniła pani
Stóhr, która go napominała, by zaniechał bluźnierczego oporu,
by poddał się pokornie i brał przykład z sumienności, z jaką
ona, Karolina, tu wytrzymuje i nie bez wysiłku woli wyrzeka
się pełnienia obowiązków pani domu w Cannstatt, aby za to
kiedyś powrócić tam do męża jako całkowicie i gruntownie wy
leczona małżonka! Nie, tego Hans Castorp jednakże nie chciał;
zwłaszcza że od karnawału sumienie jego wobec Joachima nie
było czyste, mówiło mu, że w tym, o czym milczeli, a o czym
Joachim niewątpliwie wiedział, musiał on odczuwać jakby zdra
dę, dezercję, niewierność, a to ze względu na parę okrągłych
brązowych oczu, na mało usprawiedliwioną gotowość do śmie
chu i na zapach pomarańczy, rzeczy, na których działanie co
ROZDZIAŁ SZÓSTY
dzień pięciokrotnie był wystawiony, ale wobec których surowo
i przyzwoicie oczy spuszczał na talerz... Tak, w milczącym opo
rze, jaki Joachim przeciwstawił jego spekulacjom i koncepcjom
dotyczącym „czasu", Hans Castorp wyczuwał coś z wojskowej
obyczajności, będącej wyrzutem dla jego sumienia.
Co się zaś tyczy doliny, tej grubo śniegiem pokrytej zimowej
doliny, do której ze swego znakomitego leżaka Hans Castorp
również kierował swe nadzmysłowe pytania, to jej wierchy
i turnie, zarysy jej ścian i brązowo-zielono-czerwonawe lasy
stały milcząc wśród czasu, objęte cicho przepływającym czasem
ziemskim, lśniąc w głębokim błękicie nieba lub mgłą spowite,
to czerwono się żarząc na szczytach w odchodzącym słońcu, to
znów skrząc się twardo jak diament w czarze nocy bezksięży
cowej — jednakże zawsze w śniegu, od sześciu miesięcy, tak
tu trudnych do objęcia myślą, a które jednak przemknęły
w mgnieniu oka. Wszyscy goście oświadczali, że na śnieg nie
mogą już patrzeć, że wzbudza w nich obrzydzenie, już lato za
spokoiło pod tym względem ich potrzeby, ale teraz te codzien
ne masy śniegu, kupy śniegu, nawisy śniegu — to już przekra
cza siły ludzkie, jest zabójcze dla umysłu i serca. I nakładali
kolorowe okulary, zielone, żółte, czerwone, nakładali je zapew
ne i dlatego, by oszczędzać oczy, jednakże więcej jeszcze z po
trzeby serca.
Dolina i góry pod śniegiem już od sześciu miesięcy? Od sied
miu! Czas idzie naprzód, podczas gdy opowiadamy — nasz
czas, który poświęcamy temu opowiadaniu, ale także dawno
miniony czas Hansa Castorpa i towarzyszy jego losu, tam
w górze, w śniegu; idzie naprzód i sprowadza zmiany. Wszystko
było już na najlepszej drodze do spełnienia się, jak to w za
pusty w powrotnej drodze z Uzdrowiska Hans Castorp zapowia
dał zapalczywymi słowy, wprowadzając tym w gniew pana
Settembriniego: wprawdzie przesilenie dnia z nocą jeszcze nie
było bliskie, ale Wielkanoc przeszła już przez białą dolinę,
kwiecień miał się ku końcowi, otworzyła się perspektywa na
Zielone Święta, niebawem obudzi się wiosna i stopnieje śnieg,
nie cały wprawdzie, bo na szczytach od południa, w rozpadli-
ZMIANY
9
nach skalnych Rhatikonu od północy zostanie jeszcze pewna
jego ilość, nie mówiąc o śniegu, który we wszystkich miesią
cach letnich spadnie wprawdzie, ale się nie utrzyma; mimo
wszystko przełom roku już nastąpił i na najbliższy czas nie
wątpliwie zapowiadał decydujące przemiany, bo od owej nocy
karnawałowej, gdy Hans Castorp pożyczył był od pani Chau-
chat ołówek, który jej potem zwrócił, a w zamian otrzymał, tak
jak chciał, coś innego, ów pamiątkowy upominek, który nosił
w kieszeni, od nocy owej upłynęło już sześć tygodni — a więc
dwa razy więcej, niż Hans Castorp pierwotnie miał zamiar tu
w górze pozostać.
Istotnie upłynęło sześć tygodni od wieczoru, w którym Hans
Castorp poznał się z Kławdią Chauchat i powrócił do swego po
koju znacznie później niż służbisty Joachim do swojego; sześć
tygodni od następnego dnia, w którym nastąpił wyjazd pani
Chauchat, jej tymczasowy wyjazd do Dagestanu, daleko
na wschód za Kaukazem. Że był to wyjazd tymczasowy, wyjazd
tylko na ten raz, że pani Chauchat zamierza wrócić, że nie wia
domo kiedy, ale prędzej czy później na pewno będzie chciała
czy nawet musiała wrócić, co do tego Hans Castorp miał za
pewnienie bezpośrednie i ustne, złożone nie w podanym tu
obcojęzycznym dialogu, lecz później, w okresie, który z naszej
strony przepuściliśmy bez słów, w którym przerwaliśmy uwa
runkowany czasem bieg naszego opowiadania i oddaliśmy głos
tylko jemu, czystemu czasowi. W każdym razie młody człowiek
otrzymał te zapewnienia i pocieszające obietnice, zanim jeszcze
powrócił pod nr 34; w następnym bowiem dniu nie zamienił już
ani słowa z panią Chauchat, a tylko ją dwa razy z daleka wi
dział: raz przy obiedzie, gdy w niebieskiej sukiennej spódnicy
i białym swetrze, trzasnąwszy oszklonymi drzwiami i wśliznąw
szy się z wdziękiem, raz jeszcze siadła do stołu; Hansowi Cas-
torpowi serce biło wtedy w gardle i gdyby nie pilnowała go
czujnie panna Engelhart, byłby twarz zakrył rękoma; po raz
drugi zaś widział ją po południu o trzeciej godzinie podczas jej
odjazdu, przy którym właściwie nie był obecny, ale któremu się
przyglądał z okna na korytarzu, wychodzącego na podjazd.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]