Mafia w Paryżu, ■■ ███████ ■■ e-Booki, ▲ Jacquemard Serge (joachim777)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Tytuł oryginału:
LA MAFFIA A PARIS
© 1974
For Polish translation © by Marek Nowak
Edited by ESKEL
ROZDZIAŁ I
Ruch na West Side Parkway był jak zwykle bardzo duży. Na odcinku od 86 Ulicy
Wschodniej, przy której mieszkał, aż do Hudsonu Harry Shulz musiał jechać wolno z powodu
licznych korków ulicznych, które były chlebem powszednim nowojorskich kierowców.
Miasto stawało się nieznośne. Należałoby chyba przeprowadzić się gdzie indziej. Na przykład
do jednej z tych małych, spokojnych mieścin, w których nic się nigdy nie dzieje, skąd policja
wypędza hippisów, włóczęgów, narkomanów, żebraków, gdzie nie dokonuje się włamań,
napadów z bronią w ręku, gwałtów czy zabójstw.
Niestety, Harry Shulz kochał Nowy Jork i nigdzie indziej nie mógłby żyć. Ale tego ranka
był wyrozumiały. Fantastyczna noc spędzona z Olivią podniosła go bardzo na duchu. Jeszcze
jedna nagroda honorowa, którą należało przyznać Klarze Brodsky, królowej stręczycielek w
New York City. Absolutnie nie żałował 250 dolarów, które kosztowała go ta przyjemność.
Gdy dojechał do Yonkers, ruch stał się bardziej płynny. Prędkość swojego samochodu
dostosował do jazdy furgonu IBM, który w pewnym momencie skręcił w kierunku
Poughkeepsie. Harry Shulz odprężył się. Dobra chwila dzieliła go od tego spotkania. Jeszcze
raz zastanowił się, czego mógł chcieć od niego Nick de Luca. Bardzo dziwne było to
wezwanie. Harry był poważnie zaniepokojony. Nie miał ze sobą broni. Nie warto było jej
brać. Posiadłość jest pewnie naszpikowana uzbrojonymi strażnikami i będzie
prawdopodobnie drobiazgowo przeszukany przy wejściu. Jeśli miałby broń, zostałaby ona
skonfiskowana.
Wjeżdżając do Garrison, dostrzegł natychmiast drogę, która skręcała w prawo. Była
wąska, asfaltowana, biegła między długimi rzędami drzew ku szczytowi jakiegoś wzgórza.
Minął oberżę zwaną The Bird and Bottle. Na parkingu stało pięć lub sześć samochodów.
Klientów prawdopodobnie też było tylu. Trochę później dotarł do posiadłości De Luki.
Olbrzymi portal bramy z kutego żelaza otaczał wjazd, wydłużony przez wysokie białe mury,
które znikały za zakrętem drogi. Nacisnął klakson. Pojawiło się trzech facetów. Jeden
2
pozostał jak skamieniały za bramą, dwaj pozostali wyszli przez niskie drzwi i pospieszyli na
jego spotkanie.
Wszyscy trzej byli ubrani w szare mundury, a na głowach mieli czapki z daszkiem w tym
samym kolorze. Pendent, pas i kabura z rewolwerem, która zwisała wzdłuż uda, dopełniały
wyposażenia. Ponadto ten, który stał za bramą, uzbrojony był w karabin typu winchester.
Sądzi pewnie że jest w Fort Knox, pomyślał Shulz rozbawiony.
Jeden ze strażników zastukał w szybę. Shulz opuścił ją.
— Pan sobie życzy? — spytał strażnik pogardliwym tonem.
— Zostałem zaproszony przez pana De Lukę.
— Pańskie nazwisko!
— Harry Shulz.
— Panie Shulz, zechce pan wysiąść z wozu.
Wykonał posłusznie polecenie. Zaledwie wysiadł z chryslera, kiedy strażnik przycisnął go
silnie do drzwi, a potem obmacał szybko i dokładnie, jak tylko zawodowiec mógłby to zrobić.
Drugi strażnik wsiadł do samochodu i przeszukał go. Następnie wyjął kluczyki ze stacyjki
i poszedł sprawdzić zawartość bagażnika.
Po chwili wrócił, trzymając niedbale kluczyki na końcu palca.
— W porządku? — zapytał kumpla.
Tamten potwierdził. Kluczyki wręczono z powrotem Shulzowi.
— W porządku, panie Shulz. Proszę jechać cementową aleją aż do domu. Niech pan nie
przekracza 20 mil na godzinę.
Trzeci strażnik już otwierał bramę. Shulz wrócił do chryslera i wypełnił co do joty
instrukcje, które otrzymał.
Kto wie, czy oni nie mają także strzelców postawionych na czatach na drzewach,
pomyślał. Wkrótce wyrósł przed nim olbrzymi dom w stylu angielskiego dworu, z fasadą
pokrytą mchem i pnącym się bluszczem. Wokoło były starannie utrzymane trawniki.
Wyłączył silnik i jakby ta prosta czynność uruchomiła niewidzialny sygnał, w drzwiach
domu ukazał się jakiś typ. Karykatura brytyjskiego majordomusa, bardziej prawdziwa niż w
rzeczywistości. Obrzydliwy był ten akcent z Brooklynu, zauważalny w jego słowach, niczym
Statua Wolności w zatoce.
Wprawnie otworzył Shulzowi drzwi i poprosił, by szedł za nim. Hall był ozdobiony z
przepychem przedmiotami, które nie zeszpeciłyby muzeum. Po chwili znaleźli się przed
dwuskrzydłowymi drzwiami z dębowego drewna.
Majordomus lekko zastukał. Odpowiedziano mu, by wszedł. Otworzył jedno skrzydło
drzwi i wprowadził Shulza do pokoju o ścianach całkowicie pokrytych palisandrem z Rio.
Angielskie meble harmonizowały z wystrojem ścian. Przestronny salon tchnął luksusem i
komfortem. Za przeszkloną ścianą zieleniła się trawą. Podłogę pokrywała śnieżno-biała,
przyjemna w dotyku wykładzina dywanowa. Środek salonu zajmował długi stół w stylu
„konferencji na szczycie. W głębi, tuż przy szklanej ścianie, w klubowych fotelach siedzieli
jacyś ludzie. Jeden z nich wstał, kiedy Shulz wszedł do środka i zbliżył się do niego.
Był tłusty i niski, miał ogorzałą twarz, rzadkie włosy i usta o mięsistej dolnej wardze. Jego
oczy były małe jak guziki. Wyglądał na amatora kubańskich cygar. Nieco przekwitła
pięćdziesiątka. Shulz rozpoznał go natychmiast. Nick de Luca. Zestarzał się od czasu, kiedy
3
jako „gwiazdor przesłuchań komisji śledczej Senatu ukazywał się codziennie na ekranach
telewizorów, ale rysy miał tak charakterystyczne, że nie można było zapomnieć jego twarzy.
— Miło mi pana poznać, Shulz — zgiął się w ukłonie, podając wilgotną od potu dłoń. —
Gratulacje. Jest pan na czas. Proszę tędy.
Wziął Shulza pod rękę, tak jakby odnalazł starego przyjaciela i podprowadził go do
obserwujących ich mężczyzn.
— Panowie — powiedział puszczając Shulza przodem — przedstawiam wam pana
Harry'ego Shulza, o którym właśnie rozmawialiśmy.
Następnie wyjaśnił Shulzowi:
— Oto kilku przyjaciół, których zebrałem z okazji party. — Ale nie zadał sobie trudu, by
ich przedstawić. — Niech pan siada, Shulz.
Shulz dostrzegł wolny fotel i zagłębił się w nim.
— Mięso piecze się i w odpowiednim momencie będziemy mogli się nim obżerać —
kontynuował radośnie De Luca. — Życzy pan sobie szkocką czy burbona, Shulz?
— Burbona z lodem.
Angielski majordomus ruszył za De Luką i Shulzem. Zebrał puste szklanki i po chwili
wrócił z tacą pełną szklanek, którą postawił na niskim stoliku pomiędzy fotelami. Shulz wziął
jedną ze szklanek i popijając małymi łykami burbona przebiegł obecnych wzrokiem.
Wrócili do swoich rozmów. Dyskutowali ściszonymi głosami. Nikt nie zwracał na niego
uwagi. Nie przedstawiono mu gości, ale Shulz drwił sobie z tego.
W jego profesji należało zawsze wiedzieć, gdzie stąpać i do kogo się zwracać, zwłaszcza
gdy chodziło o szefów Mafii. Nie mógł zaatakować tych ludzi tutaj. Shulz zawsze starał się
dowiedzieć się czegoś o tego typu osobach na miejscu, chociaż nigdy nie ocierał się o
Organizację, ani nawet nie próbował nawiązać z nią kontaktu.
A ludzie, którzy siedzieli w fotelach wokół niego, reprezentowali najlepszy Syndykat na
Wschodnim Wybrzeżu.
Oprócz Shulza, w salonie było pięciu gości De Luki. Wytężając mocno pamięć Shulz
przypomniał sobie ich nazwiska. Jego pamięć była jak komputer i odtwarzała szczegóły, które
były w niej głęboko ukryte.
Ci starsi byli młodymi wilkami czasów prohibicji, lecz obecnie wyglądali na nieco
zdekatyzowanych. Przeżyli liczne wojny gangów i egzekucje dokonywane ciemną nocą.
Uniknęli grobu z cementu i zostali wyniesieni ku szczytom Organizacji likwidując wrogów.
Każdemu wedle jego zasług...
Wysoki typ o odstających uszach, łysej czaszce, o bladych oczach, który dyskutował z
ożywieniem z Nickiem de Luką, to Abe Zweig. Ocalał jako jedyny z szefów żydowskich
gangów z Nowego Jorku, wykończonych przez Sycylijczyków. Wcześniej gangi żydowskie
wyeliminowały gangi irlandzkie ulokowane w tym wielkim mieście. Jako współwłaściciel
wszystkich kasyn gry na Kubie w czasie dyktatury Batisty, stracił wiele wraz z nadejściem
Fidela Castro. Obecnie władał na Florydzie.
Mały i szczupły facet, siedzący naprzeciwko Shulza, o śnieżnobiałych włosach,
klasycznym profilu, o bystrej wychudłej twarzy, to Vince La Marca.
Jego ciało, jak mówiono, było pokryte bliznami od kul i ciosów noża, które otrzymał
podczas swego długiego, gangsterskiego życia. Wielokrotnie uniknął śmierci. Długa, różowa
szrama biegła po jego szyi za lewym uchem i znikała pod kołnierzykiem koszuli. Jako jeden z
4
tajnych bossów Mafii cieszył się wielkim szacunkiem, a jego rady i wskazówki wysoko
ceniono. Potrafił łagodzić konflikty w łonie Syndykatu, co było rzadką umiejętnością. Był
szefem Organizacji w Bostonie.
Tym, który pił wodę mineralną, ponieważ cierpiał na marskość wątroby, był Charles
„Frenchie Terret. Wysoki, smukły, o wyglądzie pięknego i bez zarzutu ubranego starca. Miał
postawę europejskiego arystokraty. Jego słaby punkt: kobiety. Dwukrotnie skazany za obrazę
moralności, uwodziciel gwiazdek filmowych z Hollywood w czasach, gdy był zastępcą
Mickey'a Cattolico w Kalifornii.
W piękne dni prohibicji zrobił wielką fortunę na sprzedawaniu francuskiego koniaku w
granicach amerykańskich wód terytorialnych. Kiedy prohibicja została zniesiona, zdecydował
się skorzystać z przyjaźni, które zawiązał z gangami, aby osiąść w USA i swoją fortunę
ulokowaną w różnych bankach wykorzystać do prowadzenia nielegalnych transakcji. Był
ostrożny, nie popełnił nigdy błędów na terytorium amerykańskim. Powiodło mu się. Jego
królestwo obejmowało Georgię, obie Karoliny: Północną i Południową oraz Wirginię.
Po senatorach kolej na generację pnącą się ku górze.. Johnny Settimano. Jego cesarstwo
obejmowało stany Nowy Jork, New Jersey, Connecticut i Massachusetts. Z wyjątkiem miast:
Nowy Jork i Boston. Był wysoki i chudy. Miał oczy jak rozżarzone węgle. Zaledwie
przekroczył czterdziestkę. Mówiono, że otaczał się dyplomami z Yale i Harvardu, aby ułatwić
sobie kierowanie tym imperium. Zwolennik metod nowoczesnego kierowania. Jego małżonka
wywodziła się z bardzo starej polskiej rodziny szlacheckiej, dwie córki kształciły się w
renomowanym college‘u w Szwajcarii. Był praktykującym katolikiem, czcigodnym
obywatelem, świadomy swych powinności społecznych wobec miasta, w którym rezydował.
Był najmłodszy z obecnych. Shulz usiadł po jego stronie.
Tym, który rozmawiał szeptem z Johnnym Settimano, był Stan Kovacs. Wysoki, gruby,
masywny i barczysty bokser wagi ciężkiej. Miał włosy blond, bardzo krótko przycięte. Twarz
brutalna, oczy niebieskie o przykrym błysku. Marynarka przyciągająca wzrok. Brakowało mu
połowy prawego ucha. Była to pamiątka po serii strzałów z pistoletu maszynowego, która
drasnęła go w Kansas City piętnaście lat temu. W porównaniu do innych był królem małego
państewka, które obejmowało małe stany: Delaware, Maryland i dystrykt federalny Kolumbii
ze stolicą — Waszyngtonem.
Ponadto był głównym katem Syndykatu. Była to funkcja, którą przed nim pełnił Albert
Anastasia, zamordowany w 1957 roku w salonie fryzjerskim w Park Sheraton Hotel w
Nowym Jorku. Podlegali mu zabójcy we wszystkich stanach, którzy wykonywali wyroki
śmierci wydane przez Radę Najwyższą Syndykatu. Przybywali drogą lotniczą rano,
wskazywano im cel, wykonywali zadanie i wracali z powrotem wieczornym samolotem. Z
powodu swej funkcji w Syndykacie Stan Kovacs budził lęk i nienawiść.
Pozostał jeszcze gospodarz domu, Nick de Luca. Capo di tutti cappi w New York City.
Rabuś magazynów portowych Manhattanu i Brooklynu. Rackets każdego rodzaju, gry,
prostytucja, narkotyki. Okazały gmach, ale miał kilka pęknięć w konstrukcji. Przed falą
czarnej i portorykańskiej zbrodniczości biali uciekali z miasta do spokojniejszych zakątków, a
pieniądze znikały razem z nimi, trafiając do kas Johnny’ego Settimano. Wielkość i
dekadencja. Ale koniec imperium był zbyt daleki, by mógł zostać dostrzeżony, chociaż był
moment, gdy czarni kwestionowali już autorytet Syndykatu. Nick de Luca zareagował
energicznie i oddziały Stana Kovacsa puściły Harlem naprawdę w niepamięć. Na czele zostali
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]